Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [6]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
insetto
Pamiętnik internetowy
Biegiem po zdrowie ;)

Marek
Urodzony: 1987-07-04
Miejsce zamieszkania: Świebodzin
16 / 48


2014-10-05

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Magia lwóweckiego finiszu - albo właśnie jej (subiektywny) brak ;) (czytano: 998 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://www.youtube.com/watch?v=FKZAj2UHzRs



Wczoraj biegłem w XXXV Biegu Powstańczym (IV Lwóweckiej Dziesiątce) w Lwówku Wielkopolskim. Jedne z tych zawodów, w których startuję drugi raz z rzędu, i których trasa się powtarza. Można więc sporo porównać.
Generalnie wiele rzeczy w obu tych biegach się powtórzyła. Termin to rzecz oczywista. Zaskakująco podobna była pogoda, czyli dość ładnie, temperatura akurat, ale wietrznie. Identyczna trasa, ta sama firma pomiarowa. Minimalny wzrost frekwencji – na mecie jeden biegacz więcej niż przed rokiem.
Tyle z obiektywnych rzeczy. Subiektywnie już było parę różnic. W zeszłym roku byłem po dość spokojnych tygodniach, dwa tygodnie po udanym półmaratonie, po nim nie robiłem już cięższych treningów (wtedy ten dystans to był szczyt możliwości), do tego trzy dni przed startem spędziłem w Poznaniu i w ogóle nie biegałem. Więc była niemal pełna świeżość, która w biegu czułem. W tym roku wręcz przeciwnie: zaledwie sześć dni po debiutanckim maratonie, pokonanym co prawda w dość wolnym tempie, ale jednak w biegu; po nim zrobiłem dwa spokojne rozbiegania, drugie z nich z przebieżkami, by przypomnieć organizmowi, jak to jest szybciej się ruszać. Zmęczenie ciągle jest, objawia się choćby przysypianiem wieczorami przy pisaniu magisterskiej, czego od dawna nie było.
Ambitny, ale nie do końca przemyślany plan zakładał walkę o kolejne złamanie 45 minut. Nie wiem, dlaczego mi umknęło, że po maratonie, nawet w niezbyt morderczym tempie, może to być i trudne, i ryzykowne. Ehh, ten brak doświadczenia, mądrości biegowej itp., zwał jak zwał... Ruszyłem (start bez opóźnień, w przeciwieństwie do biegu przed rokiem), pierwsze dwa kilometry, mimo tempa na założonym poziomie, uświadomiły mi, że o 45.00 mogę zapomnieć, nogi jakieś nie takie... Ale nie było tragicznie. Przesunąłem poprzeczkę na 46.00, to wydawało się (już na podstawie odczuć z biegu) realne i bezpieczne.
Pierwsza połowa dystansu była w sporej części pod wiatr, do tego długi kawałek na otwartej przestrzeni był pod delikatną górkę. Pamiętałem go z zeszłego roku, ale i tak byłem niemile zaskoczony (subiektywnym) poziomem trudności tego odcinka. Tempo na tych dwóch kilometrach było niemal identyczne jak te przed rokiem. Łącznie na półmetku było 23.15, przy 24.10 w zeszłym roku. 55 sekund zysku.
Na drugiej połowie biegło się raczej z wiatrem, no i zawsze ta połowa jest łatwiejsza, bo już bliżej mety niż dalej. Koło 7. kilometra zrównałem się z jakimś miejscowym biegaczem, chwilę pogadaliśmy (jeśli można to tak nazwać...), stwierdziliśmy, że już nie dogonimy dziewczyny biegnącej około 100 metrów przed nami, on się zdziwił, że lecimy na 46 minut (w zeszłym roku miał prawie 47.30), przyznał, że woli rower itd. Jakiś czas później odskoczyłem, dwa ostatnie kilometry chciałem zrobić nieco szybciej.
I się w miarę udało. Pomijając kilometr pierwszy oraz szósty, najpewniej źle oznaczony, te dwa były najszybszymi na całej trasie. Niemal identycznie było przed rokiem (tam pierwszy był spokojniejszy). Różnica czasu między dziewiątym a dziesiątym kilometrem – jedna sekunda na korzyść ostatniego. Identycznie jak przed rokiem. I, co ważne, ale też rozczarowujące, zupełnie nie było motywacji na porządny finisz, więc go zabrakło. Identycznie jak przed rokiem...
Wynik na mecie 45.52 netto, cel (skorygowany) osiągnięty. Na plus fakt, że druga połowa była o 38 sekund szybsza od pierwszej; w zeszłym roku było to 39 sekund. Natomiast ogólnie, zysk względem zeszłego roku – 1.49. Zatem na drugiej połowie pobiegłem o 54 sekundy szybciej niż rok temu. A skoro na pierwszej połowie było to 55 sekund, można powiedzieć, że taktyka w obu przypadkach była niemal taka sama.
Zastanawiam się teraz, z czego wynika mój problem z finiszem w Lwówku. Że zafiniszować można, pokazała wspomniana dziewczyna, którą doszedłem krótko przed metą – odskoczyła mi na ostatnich 50 metrów bez problemu, na trzy sekundy. Że to nie problem pomaratoński, powinienem wiedzieć z ostatnich dwóch treningów, które kończyłem 250-metrową przebieżką w tempie poniżej 4:00min/km (staram się finiszować na każdym treningu, niezależnie od jego typu). Być może powodem jest to, że metę widać dopiero za ostatnim zakrętem tej pokręconej, liczącej ponad 20 zakrętów prostych lub ostrych, trasy, czyli ... 20-30 metrów przed nią; wcześniej przesłaniają ją drzewa. Podobno widok mety pozwala wyzwolić w sobie dodatkowe siły na finisz. Kto wie, może to właśnie to?...
Za rok bardziej się przyłożę na ostatniej prostej, czy raczej – na ostatnich pięciu prostych. ;)
Póki co, za tydzień Porażyn, 25km na orientację, w znanych mi nieco terenach, nie mogę się doczekać. Niestety zachęcani do startu znajomi się nie zdecydowali, ale może dzięki temu będę mógł pobiec po swojemu. Mam motywację do szybkiego tempa, bo na ok. 14:00 wzywają do Poznania obowiązki służbowe, że tak powiem. Tzw. zewnętrzna motywacja. ;)
PS. Mój czas brutto w Lwówku dał w tym roku 56. miejsce, rok temu byłoby 58. Ówczesny czas brutto dał mi 74. miejsce, wczoraj dałby miejsce 78. A zwycięzca biegu miał przed rokiem 34.17, a w tym roku 34.04 - też podobnie.

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
SantiaGO85
23:41
lordedward
23:25
kos 88
23:00
rokon
22:41
ryba
22:19
Andrzej_777
22:04
Artur z Błonia
21:53
perdek
21:43
knapu1521
21:21
Leonidas1974
20:59
Lektor443
20:52
42.195
20:52
maciekc72
20:46
marczy
20:42
Wojtek23
20:38
entony52
20:35
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |