Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [48]  PRZYJAC. [172]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
raFAUL!
Pamiętnik internetowy
poalkoholowe bełkotliwe mądrości

Rafał Kowalczyk
Urodzony: 1978-01-26
Miejsce zamieszkania: Wrocław
213 / 218


2012-12-16

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
regeneracja (czytano: 3245 razy)



Cóż, jednak posłuchałem tych wszystkich, którzy mówili mi o przetrenowaniu, przemęczeniu i zalecali odpoczynek w celu właściwej regeneracji tego mojego styranego bieganiem organizmu. Pochylam teraz głowę i posypuję popiołem przed tymi, których tak bardzo skrytykowałem za tę szybką, by nie rzec – natychmiastową, a przecież tak błyskotliwą i niezwykle trafną analizę mojego stanu psychofizycznego i związanych z tym faktem licznych niepowodzeń podczas ostatnich startów. No cóż, z pewną niechęcią, ale muszę przyznać, że nie jesteśmy cyborgami i nasze ciała nie są w stanie przyjąć wszystkich obciążeń treningowych, jakie sobie wymyślimy. Nie są w stanie przystosować się do wszelkich warunków jakie im zadamy. I, że to jednak faktycznie przerwa po, a nie sam trening robi z nas lepszych sportowców. Teraz już wiem i to rozumiem.
Gdy już ochłonąłem – wtedy, po tym maratonie w Trzebnicy i po napisaniu tamtego okrutnego wpisu – gdy już moje emocje opadły, postanowiłem jednak posłuchać mądrych rad przeróżnych kolegów i zrobić roztrenowanie. Czyli coś, co naprawdę każdy rozsądny biegacz amator przez duże A winien regularnie robić. Tak, więc przestałem zadręczać się myślami o swojej dyspozycji fizycznej i kolejnych startach. Zaprzestałem intensywnego treningu, by ostatecznie odpuścić na jakiś czas bieganie tak w ogóle. Zamiast tego kupiłem sobie najnowszy substytut aktywności fizycznej - karcianą grę o bieganiu i zacząłem radośnie i mocno udzielać się na wszelkich możliwych forach biegowych, żeby nie wypaść z formy…
…no ale tak, to stało się w innej, jakiejś drugiej, równoległej rzeczywistości, bo w naszej…

… w nagrodę za niezwykle intensywny okres pracy, jaki miał miejsce w ciągu ostatnich czterech tygodni (w tym dziewięciu dni z rzędu po 10-15 godzin) zdecydowałem się na start w maratonie. Fakt, siłą rzeczy, czyli z braku czasu mój trening zmienił nieco formę, a tygodniowy kilometraż spadł z liczby bliskiej lub większej niż 100 do około 80. Nie spadła jednak znacząco intensywność, więc biorąc pod uwagę moje zaangażowanie zawodowe, trudno nazwać ten wspomniany przedział czasu za lżejszy - mniej eksploatujący organizm. Patrząc jednak tylko i wyłącznie pod kątem pracy, logicznym wydaje się być to, że im większe zmęczenie tym większy powinien być urlop czyli/czy też nagroda. Zatem, ponieważ ja - w tej rzeczywistości - to ja, za miejsce urlopu wybrałem Bydgoszcz, a za formę wypoczynku dwa maratony rozgrywane dzień po dniu. A skoro mój wynik z Trzebnicy (3:25) był mniej niż zadowalający, a w zasadzie dołujący oraz ponieważ sam sposób jego uzyskania był wręcz wstydliwy, postanowiłem, że oba bydgoskie maratony powinienem przetruchtać zdecydowanie poniżej 3:30. Obojętnie w jakim nie byłbym stanie!

Sobota 8.12
Jadę całą noc pociągiem, ale w dość komfortowych warunkach – mam przedział w zasadzie tylko dla siebie i mogę się spokojnie położyć oraz nie działa ogrzewanie, czyli jest czym oddychać. Nawet udaje mi się trochę przespać. W Bydgoszczy ląduję coś koło 5 i ponieważ jest dość wcześnie oraz nie jestem pewien czy wpuszczą mnie o takiej porze do hali sportowej „Gwiazda” – naszej bazy – spędzam godzinę w poczekalni na dworcu oddając się rozrywkom czytania Przeglądu Sportowego i słuchania awantury trójki pijanych bezdomnych.
Około 7, po niedługiej przejażdżce tramwajem, wyciągam się na krótką chwilę w śpiworku na mojej boskiej karimatce, w nadziei, że jeszcze uda mi się troszkę przysnąć. Sala jest do połowy wypełniona świrami takimi jak ja, niestety niektórzy z nich potwornie chrapią.
(odgłos przewijania taśmy)
kawa, chleb z dżemem, ubieranie, rozgrzewka
(kolejny odgłos przewijania taśmy)
organizator wiesza mi medal na szyi…ups może przejechałem trochę za daleko
(krótki odgłos przewijania – tym razem w odwrotnym kierunku)
Nie no, jest spoko. Trasa twarda i odśnieżona, sporo ludzi na starcie – jest z kim pogadać. Może trochę zbytnio piździ (-6), ale nie wieje, więc nie ma co marudzić. No to biegnę …a tam biegnę, wolno się przemieszczam, jak duch w horrorze klasy B. Pierwsze 10km w 47:31(!) - zasypiam w tym tempie, ale daję sobie na wstrzymanie, bo wiadomo – jutro drugi maraton. Po dwóch rundach (4,2km każda) zaczynam korzystać z bufetu, na którym odkrywam ciasteczka Jeżyki – w których się dosłownie zakochuję. Od tej pory, co pętlę jem takie właśnie ciacho i popijam ciepłą, słodką herbatą z cytryną. Nie spożywam niczego innego. Druga i trzecia dycha równiutko w 46:45 i 46:41, wolno, ale wiadomo – jutro drugi maraton. Kolejny odcinek 10km troszeczkę przyspieszam, co przekłada się czasowo na 45:19, czyli bez zadyszki, ale wiadomo – jutro drugi maraton. Dla drobnego usprawiedliwienia tego braku ducha bojowego dodam, że ostatnie 5km robię w 22:00, to jakieś 4:24/km. Nie można nazwać tego jakimś mocnym bieganiem, ale biorąc pod uwagę moje – całkiem niezłe – samopoczucie na mecie z wynikiem 3:14 (połówki w 1:38 i 1:36) daje się ten „wyczyn” uznać za akceptowalny. Szóste miejsce open.
(dłuższy odgłos przewijania)

Niedziela 9.12
Stoję na starcie drugiego maratonu. Nogi są sztywne, dość obolałe i nie mam ochoty na konkretną rozgrzewkę. Zamiast swoistego klasyka w tym temacie robię parę wygibasów. Padał śnieg w nocy. Trasa jest odśnieżona tylko fragmentami. Za to jest cieplej. No i chyba nawet się wyspałem. Wprawdzie w ośrodku odbywała się wielka impreza z okazji przeróżnych biegowych jubileuszy (300 maraton, 100 maraton itp.), ale byłem tak zmęczony, że około 22 zasnąłem. I co ważne – ja nie piłem!
Świadomy swojej przewagi nad ¾ stawki biegaczy biorącej udział w świętowaniu biegnę, jem Jeżyki, piję herbatę, ale nogi jakoś nie niosą…a czołówka ucieka. Kurwa, jak oni to robią?! Przecież to JA jestem miszczem biegania na kacu!
Trudno mówić o komforcie i elastyczności mięśniowej, a tym bardziej świeżości. Pierwsza dycha w 48:55 - wolno, bo jutro drugii….eee…no po prostu wolno. Kolejne dwie dychy w 47:51 i 47:05 – może i mogę szybciej, ale trochę się boję. Przyspieszam na ostatnich trzech kółkach, co daje 46:14 pomiędzy 30 a 40km i jednocześnie 22:19 na ostatniej piątce. Kończę drugi maraton w tym dwudniowym cyklu z wynikiem 3:18 (połówki – 1:41 i 1:37). Piąte miejsce open.

Kto mnie wyprzedził?
Oskar Mika – amator, rekordzista Dwumaratonu z listopada 2012 z wynikami 2:52 i 2:52!!!
Mariusz Szostak – amator ultramaratończyk; m.in. przebiegnięte 76 maratonów w roku 2012, w tym 42 w 42 dni z rzędu, potrafi tydzień w tydzień biegać 42,2km poniżej 3h
Andrzej Radzikowski – amator ultramaratończyk; 10m. MŚ w biegu 24h – 249,8km, 3m. MP w biegu 24h, regularnie maraton poniżej 3h
Paweł Szynal – amator ultramaratończyk, m.in. (współ)zwycięzca Dziesięciomaratonu w czasie 33:18:33 (śr. 3:20/ maraton), 28m. MŚ w biegu 24h – 237,4km, 7m. MP w biegu 24h, regularnie maraton poniżej 3h

Biegałem już w Bydgoszczy podczas Dwumaratonu dwukrotnie. Za każdym razem wyłącznie półmaratony. W obu przypadkach drugiego dnia byłem odrobinę lepszy niż w pierwszym występie. Ale połówka to połówka – biegnie się szybciej, a energia pochodzi tylko z glikogenu. No i wysiłek jest dużo krótszy. Czułem tę różnicę i z podziwem patrzyłem na autentycznych dwumaratończyków, niejednokrotnie uzyskujących niezwykłe dla mnie wyniki na dystansie 42,2km dzień po dniu. Bałem się takiego startu.

Jak to podsumować? No ewidentnie wychodzi na to, że jestem strasznie przemęczony i przetrenowany - miałem przecież AŻ o 4 minuty gorszy czas maratonu przebiegniętego dzień po dniu! Dodam, ze 3:14 to mój czwarty najlepszy maratoński wynik w tym roku, a piąty odkąd biegam.

Jakoś się poczułem mało wypoczęty po tym weekendzie – urlopie. Zrobiłem dwa treningi w tygodniu i … zdecydowałem się wypoczywać dalej. W piątek. A dokładnie w nocy z piątku na sobotę. Pojechałem do Kalisza na Wigilijny Bieg Od Zmierzchu Do Świtu, który rozrywa się na dystansie nieco ponad 16 godzin.

Piątek 14.12 oraz sobota 15.12
Spoko, luz blues, jest dość ciepło – bliskie, acz minusowe okolice 0 stopni, śnieg na całej trasie, ale ubity. Jestem wyjątkowo wyspany, zjadłem solidne śniadanie, potem prawie całe opakowanie Jeżyków i dwie razowe bułki z hummusem. Mam mało ambitny plan pokonania 101km i ewentualnie - w razie ewidentnie dobrego samopoczucia - przebycia dystansu trzech maratonów – 126km.
Zaczynamy zawody w sporej grupie. Pierwsza rundka razem - na rozpoznanie trasy, prowadzi organizator Mirza. Pętla ma 2km i żadnego „stołu”; do bufetu trzeba zejść kilkadziesiąt metrów z trasy do hali Osiru – naszej bazy. To powoduje, że trzeba będzie robić przymusowe przerwy.
Kręcimy.
(odgłos przewijania taśmy)
Wymyśliłem, że będę robić dość długie odcinki biegu, bo mam odzież z kieszeniami na plecach i na każde „wyjście” zabieram batona muesli lub banana i małą butelkę picia. Tak czy inaczej pierwszy bufet - przerwa wychodzi mi po 13 okrążeniach czyli 26km. Mam wtedy czas 2:27 i średnie tempo 5:41/km. Robię profilaktyczne siku, żeby w razie czego nie mrozić i tak już skurczonego i zziębniętego ptaszka. W symulowanej kuchni zaparzam sobie i wypijam herbatę. Przerwa trwa 8 i pół minuty. Drugi odcinek nieprzerwanego biegu trwa 12 rund – 24km. Mój czas na tym dystansie to 2:24 (6:01/km). Pit stop jest podobny w swojej formie i czasie do pierwszego, trwa 9:25. Jest około 21. Wychodzę i staram się wykręcić parę rund ekstra, korzystając z tego, że spora część stawki decyduje się zejść wcześniej na zorganizowaną kolację wigilijną zaplanowaną na 22. Nie to, żebym chciał wygrać rywalizację, po prostu nie lubię tłoku. Dokręcam 7 rund. Mam 64km przetruchtane w około 6,5h z przerwami licząc. Schodzę, jem bułkę z serem, troszkę sałatki, wypijam kawę. Robię sobie masaż nóg „patykiem”, co wzbudza spore zainteresowanie wśród innych uczestników biegu, i przebieram ciuchy na suche i takie nieco cieplejsze. To wszystko trwa ponad 48 minut. Naprawdę długa przerwa. Wkładając słuchawki na uszy wychodzę na trasę pełen wigoru.
W następnym okienku przebiegam 10 rund – 20km. Zajmuje mi to 1:55 czyli średnio truchtam po 5:46/km. Biegnie mi się świetnie. Ale tak nadspodziewanie świetnie. Do tej pory maszerowałem raz i to tylko kilkaset metrów, wyłącznie dlatego, że musiałem skorzystać z telefonu. Nogi są więcej niż ok., co dziwi po niedawnym Dwumaratonie; motywacja jest i nawet swoista przyjemność jest. Problem zaczyna pojawiać się na etapie dyspozycji gardła. Ponieważ od dobrych kilku godzin wdycham bez ustanku zimne powietrze i zapijam to przemarzniętymi sokami, robi się tam coś niedobrego. „Rura” zaczyna seryjnie doskwierać. Pobolewa i z czasem piecze coraz bardziej, a niedługo potem zaczynam charczeć i odkasływać. Schodzę wypić ciepłą herbatę. Następny set trwa tylko 14km. Średnia z tego odcinka to 6:12/km. Zwalniam do takiego tempa, żeby wdychać powietrze wyłącznie przez nos – o ile się nie zapominam. Naprawdę czuję się wspaniale…no poza tym gardłem ma się rozumieć. To znaczy, na siłę mógłbym je katować i cisnąć dalej, ale schodzę wypić gorącą kawę i obadać, czy to aby nie zmierza w kierunku zapalenia czegoś tam. Mam w tym momencie 98km i11:41 na zegarku z przerwami licząc.
28 i pół minuty później.
Nie wiem, może to jednak słaba głowa, ale nie mam już chęci się mocować z tym wszystkim. Niby nogi są w takim stanie, że z łatwością utrzymuję tempo bliskie lub trochę poniżej 6:00/km. Nie jestem jakoś ekstremalnie zmęczony. Nie maszeruję, bo … nie robi mi to różnicy, tempo 6:00/km+ odczuwam w zasadzie jako marsz właśnie. Staram się – zresztą z powodzeniem – oddychać wyłącznie przez nos, ale stan dróg oddechowych i tak zdecydowanie się pogarsza. Drugi zestaw ciuchów jest kompletnie mokry i pod wiatr marznę. Może to ta wczesna (późna?) pora, albo po prostu wciąż jestem ostatnią pizdą, więc wychodzę i przebiegam zaledwie 6km – tylko tyle, żeby sobie poprawić rekord życiowy w najdłuższym sumarycznym przebiegniętym dystansie podczas jednych zawodów. Z małym zapasem. 104km (105,2 z dobiegami do pit stopów) w 12:18 (10:16 samego biegu) to żaden satysfakcjonujący wynik. To zaledwie 2 i pół maratonu. A miał, w takim rozrachunku, być i trzeci. I dawałby podium. Nachodzi mnie myśl, że jakoś tak średnio bawię się podczas tych ultra. Strasznie długo to wszystko – zanim człowiek ze spokojem może napić się piwa - trwa. No tak czy inaczej, zdaję karteczkę z wynikiem, wypijam trochę procentów i kładę się do śpiwora. Mam ze 4 godziny czasu – do zakończenia imprezy - na drzemkę, ale nie jestem w stanie zasnąć. Obolałe uda i karimata jakoś nie przypadają sobie do gustu.
Co ciekawego mogę dodać?
No może to, co wchłonąłem podczas tych zawodów:

ze strony organizatora i współuczestników:
- 3 kubeczki po 150ml herbaty (bez cukru)
- 2 kubeczki po 150ml kawy (z cukrem, raz z mleczkiem)
- miseczka sałatki (warzywnej, choć nie rozpoznałem składu)
------------------------------------------------------------------------
zasoby własne:
- 2 soczki 300ml Kubuś
- 2 soki 330ml wielowarzywne Tymbark
- 1,5l wody
- 0,5l coli
- 2 banany
- 2 batony muesli
- puszeczka Vitamin Energy (Oshee)
-------------------------------------------------------------------------
po biegu 3 kawałki ciasta i 2 bułki z serem żółtym

Generalnie straszne jest to przetrenowanie. No nie sposób normalnie biegać.

Wracając do drugiej – alternatywnej rzeczywistości. Właśnie wypowiadam się gdzieś na forum biegowym, że teraz to koniecznie trzeba kupić buty trailowe z gore-texem, bo przecież pada deszczyk i jest chlapa.


Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga







 Ostatnio zalogowani
wwdo
17:41
kos 88
17:37
gora1509
17:36
seba1
17:34
Daniel22
17:18
GriszaW70
17:07
Citos
16:59
englert32
16:35
Admin
16:33
TBorówka
16:33
biegacz54
16:31
henrykchudy
16:19
Deja vu
15:53
aschro
14:53
młodyorzech
14:44
martinn1980
14:22
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |