Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 



Jadąc na maraton w Samarkandzie byłem przekonany, że czeka mnie w końcu – po kilku nijakich europejskich maratonach ulicznych – wielka, egzotyczna przygoda. Bo czego innego mogłem doświadczyć niż emocji rodem z „Księgi tysiąca i jednej nocy„? Wszak Samarkanda to jedno z trzech uzbeckich miast – obok Buchary i Chiwy – słynących z tego, że leżały na starożytnym Jedwabnym Szlaku. Tymczasem nie po raz pierwszy okazało się, że wyobraźnia a rzeczywistości… to zupełnie dwie różne sprawy.

Zaczęło się od problemów z hotelem. Ten który zarezerwowaliśmy poinformował nas lakonicznie w dniu przyjazdu, że mają awarię i niestety nie mogą nas przyjąć. Był to hotel rezerwowany na platformie internetowej znanego dostawcy, więc w teorii mogliśmy się kłócić – ale nie miało to sensu. Kilka razy już spotkałem się z taką sytuacją, gdy prywatni hotelarze wypinają się na klientów mogąc sprzedać w ostatniej chwili pokoje drożej. Okazało się później, że ogólnie właściciele byli oszustami i wystawiali w ogłoszeniach noclegi, których i tak nie posiadali – po to tylko, by przenosić swoich klientów do „zaprzyjaźnionych” hoteli – taki wirtualny pośrednik…


Gdzieś musieliśmy jednak spędzić noc przed i po maratonie. Problem polegał na tym, że akurat dokładnie w tym czasie trwała w Samarkandzie ogromna konwencja UNESCO, i sto procent hoteli miało pełne obłożenie. W końcu cudem udało nam się znaleźć dwa pokoje (było nas czterech) – i to zaledwie 800 metrów od linii startu i mety – ale musieliśmy za nie słono zapłacić. Ile? Więcej, niż za wszystkie pozostałe siedem nocy które spędziliśmy w Uzbekistanie. Nie narzekam jednak więcej niż wypada: od czasu do czasu trochę luksusu też się przyda; drogi nocleg jest lepszy niż nocleg w zaparkowanym samochodzie pod mostem.

Przed startem najbardziej zaskoczyła nas temperatura – w chwili startu, czyli jeszcze przed wschodem słońca, było kilka stopni poniżej zera. Poubieraliśmy się więc we wszystko co się tylko dało, a niektórzy z nas nawet w przeddzień maratonu dokupywali w biurze zawodów dodatkowe rękawiczki. Niby mieliśmy ze sobą ciepły sprzęt, którzy wykorzystaliśmy kilka dni wcześniej podczas wyprawy nad Morze Aralskie, ale niekoniecznie nadawał się on do biegania…


Najbardziej ze startu zadowolony był chyba Michał – w jego wypadku niewiele brakowało, by pozostał w hotelu. Kiedy wieczorem w przeddzień maratonu odbieraliśmy numery startowe okazało się, że… jego numer zaginął. Na nic było przekonywanie organizatorów, że to nie nasz problem: rozkładali ręce i twierdzili, że nie umieją pomóc. Zachowywali się tak, jakby to był nasz problem: Nie mamy Pana numeru, i co nam Pan zrobi? Prawie dwie godziny awantur poskutkowały tym, że w końcu wydano mu jakiś zastępczy numer startowy; organizatorzy na długo zapamiętają krzyki Michała niosące się w hali zawodów:

– Where is my number !!!!!

Po tym wydarzeniu nie przytrafiły nam się już żadne kolejne przygody związane z biegiem. Mógłbym napisać, że całe szczęście się nie wydarzyły – ale jednak trochę szkoda… dlaczego? Dlatego, że rzeczywiście nie wydarzyło się już nic… ciekawego i godnego zapamiętania. Cały maraton był nudny aż do nieprzyzwoitości: monotonna, prosta, prowadząca przez zupełnie nieciekawe miejsca trasa złożona z wielokilometrowych dłużyzn, przy których co gorsze nie było zupełnie nic ciekawego do obejrzenia – poza krótkim odcinkiem starożytnych murów Samarkandy. Te mury zresztą były tylko atrapami, choć to już nie ich wina, tylko wina cegieł z błota, z których wzniesiono je dawno, dawno temu.


Nijaką trasę uzupełniał absolutny brak kibiców i czegokolwiek innego niż punkty odświeżania i dokarmiania biegaczy. Była woda, coca-cola oraz jakiś dziwny solony izotonik – nic na minus, ale też nic na plus. Czemu nie było kibiców? Cóż, w Polsce także są oni bardzo rzadko na trasie biegów, więc nie będę dociekał – być może zniechęciła ich mroźna pogoda. Jedyny ciekawy kawałek trasy przypadał na odcinek, który biegliśmy prosto pod wschodzące właśnie słońce – ciekawe było to, że nas oślepiało; i to jedyna emocja jaką miałem podczas 42 kilometrów. Szczerze mówiąc, to nawet nie było czego nagrywać kamerą, więc film który możecie obejrzeć tym razem jest… taki, jaki jest.


Podsumowując na maratonie w Samarkandzie upodliłem się jak fretka, choć to wyłącznie moja zasługa – nie chodzę na treningi realizując wielki projekt pod tytułem „nie trenuję, a startuję„. Tylko łut szczęścia spowodował, że udało mi się zejść poniżej 5 godzin. Jak więc zgadujecie miałem dużo czasu, żeby spokojnie szukać ciekawych miejsc na trasie – i niestety takich nie znalazłem. Nijaka zabudowa, długie proste oraz nawrotki. Pytanie powinno teraz brzmieć: czy w Samarkandzie są takie miejsca, obok których poprowadzona trasa zyskałaby na atrakcyjności? Tak, ale są one zabytkami – często klasy UNESCO – więc nie umiem odpowiedzieć na pytanie, czy puszczenie przez nie trasy w ogóle jest możliwe.


Sytuację ratuje w pewnym stopniu miejsce startu i mety – Registan Square, czyli zabytkowy imponujący główny plac miasta. Niestety mogliśmy na niego tylko popatrzeć z odległości około pięćdziesięciu metrów, a chciałoby się tu finiszować lub choćby przebiec – tak jak kiedyś np. przez Łazienki Królewskie w Warszawie. Podobno nie można mieć wszystkiego… ale pomarzyć warto. Jak więc widzicie Samarkanda nie stała się dla mnie maratonem ze wspomnianej „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Szkoda, choć technicznie impreza przeprowadzona została bardzo dobrze. To jednak za mało, by błyszczeć na międzynarodową skalę.

I tyle.


Tradycyjnie zapraszam takze na mój blog podróżniczy - 40latidopiachu.pl/maratony-swiata/



Komentarze czytelników - 1podyskutuj o tym 
 

Admin

Autor: Admin, 2025-12-16, 17:02 napisał/-a:
Zapraszam na film z maratonu w Uzbekistanie.

 

 Ostatnio zalogowani
Isle del Force
15:09
BOP55
14:47
arco75
14:32
pibu
14:25
42.195
14:19
Januszz
14:15
StaryCop
14:07
PRE
13:57
AdamP
13:39
VaderSWDN
13:33
ulek85
13:25
robert77g
13:15
młodyorzech
13:11
cinekmal
13:07
RogueCheddar
12:52
kostekmar
12:51
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |