Biegnę przez las, zielony i pachnący. Karmię swoje zmysły uroczymi pejzażami a stopy rozpływają się na miękkim podłożu. To codzienność biegacza, jak to już ktoś określił samotność długodystansowca. Jednak od czasu do czasu trzeba coś zmienić, aby docenić te wspaniałe warunki, trzeba wykończyć się do granic własnej wytrzymałości, by móc w przyszłości je poszerzyć. Dlatego szukamy nowych wyzwań, biegamy dalej i szybciej, biegamy po górach i po plaży.
Bezdroża nie stanowią żadnej przeszkody a jedynym ograniczeniem jest nasz własny umysł. Fantazja wytycza nam nowe ścieżki, które sprawne ciało pokonuje z mniejszym lub większym wysiłkiem. Czasami jesteśmy zmęczeni lub znudzeni szukaniem nowych przeszkód, marzymy, aby ktoś za nas samych podrzucił nam wielkie kłody na ścieżce biegowej, wykopał rowy i zalał je wodą. Postawił ściany i zawiesił liny a potem wytyczył drogę i kazał przez to wszystko przejść. Czy jest ktoś taki? Czy jest ktoś, kto ma większego świra niż my wszyscy razem i nie wstydzi się do tego przyznać?
Runmageddon, cóż to za nazwa? Szukam w Internecie i znajduję. To jakiś bieg z przeszkodami. Jest kilka dystansów w różnych miejscach Polski. W każdej kolejnej edycji narasta stopień trudności. Począwszy od rekruta, poprzez classic aż do hardcore. Moje zainteresowanie jednak wzbudził Runmageddon Hardcore. Chyba tak już mam, nawet czekoladę w sklepie wybieram tą najbardziej kaloryczną. Dystans odpowiedni, bo co to jest półmaraton dla ultrasa, przeszkody no cóż, wyglądają jak z placu zabaw. Nie taki groźny ten Runmageddon. Jest jeszcze coś, co wzbudziło moje ogromne zainteresowanie - klasyfikacja drużynowa. Wydaje się bardzo interesująca i zmieniająca zupełnie charakter rywalizacji.
Bo czy jest coś piękniejszego jak wspólna kąpiel w błocie? Kompletowanie drużyny nie jest jednak łatwym zadaniem, trzeba wziąć pod uwagę wiele argumentów, no i co najważniejsze, trzeba znaleźć pięciu świrusów. Udało się jednak zebrać komplet. Nazwa drużyny nie mogła być inna niż „OTK Rzeźnik”, gdyż wszyscy jesteśmy rzeźnikami. Stworzyliśmy taką multisportową drużynę, składająca się z crossfitera, boksera, skoczka spadochronowego, mistrza sztuk walki i mięśniaka. Było jednak coś, co nas łączyło, każdy z nas przemieszczał się po swojej ścieżce życia biegiem. Od dłuższego czasu wspólnie spotykaliśmy się na workout-owych treningach lub wspólnie biegaliśmy na crossach. To musiał być udany związek. Kwestia stroju była jasna, musi być elegancko i gustownie, czyli białe koszule z krawatami.
Runmageddonie przybywaj, skopiemy Ci ten błotnisty tyłek. Nie przerażały nas informacje słane przez orgów, że szykuje się najtrudniejszy bieg w Europie, a być może i na świecie. Nie martwiliśmy się ilością przeszkód, nawet na drużynę Crusaders spoglądaliśmy z lekkim uśmieszkiem, natomiast o rugbistkach z Legii marzyliśmy. Jedyne, co nas martwiło to temperatura.
Zapowiadało się mroźnie i wietrznie, jak wiadomo połączenie jednego z drugim w okraszeniu wodą stanowi mieszankę wybuchową. Nie poddaliśmy się jednak i na imprezie Andrzejkowej na Służewcu stawiliśmy się w komplecie. Aby całość nabrała głębszego smaku, przyjechaliśmy w dniu startu robiąc ponad 300 km samochodem, byliśmy już na lekkim zmęczeniu.
Cel, jaki sobie postawiliśmy, był jasny. Od początku do końca jako drużyna, jedna i zwarta, razem startujemy, razem pokonujemy przeszkody i razem przekraczamy linie mety. Drużyna!!!!! Ubraliśmy zatem nasze zbroje, trochę wyróżniające nas z całej grupy zapaleńców, zrobiliśmy wspólną rozgrzewkę i wspólnie ustawiliśmy się na linii startu. Zaraz, zaraz, na jakiej linii, przecież startowaliśmy jak rasowe konie wyścigowe z boksów startowych pod osłoną dymu i przy huku pistoletu. Powoli ruszyliśmy do walki z własnymi słabościami, ruszyliśmy jako drużyna, zwarta i silna. Chociaż startowaliśmy w jednej imprezie to jednak każdy z nas przeżywał swój własny Runmageddon.
Jedni pędzili do przodu walcząc z czasem, inni bawili się każdą chwilą spędzoną na murawie. Byli też i tacy, którzy kombinowali jak by tu sobie ułatwić, uzbrojeni w kolce na butach, wgryzali się w każdą przeszkodę bez problemu. Jednak czy oni są tacy „hard”, nie sądzę. Nasze założenie było proste, żadnych ułatwień.
Pamiętam sen, który mi się przyśnił w noc przed startem, biegłem po lodzie w obawie, że się pode mną załamie a ja wpadnę w lodowatą wodę. Na pierwszej wodnej przeszkodzie ten sen się spełnił, nie było lodu, gdyż wcześniej skruszyli go już zawodnicy, ale zimna woda pozostała i czekała na nasze rozgrzane ciała. Oj nie było to miłe doświadczenie, ale przecież tego właśnie chcieliśmy. Wypełzamy z lodowatego jeziorka brodząc w czarnym błocie, co spowalniało niemiłosiernie. Nogi po wyjściu nie były już takie sprężyste i skłonne do szybkiego biegu, dlatego najpierw musieliśmy je rozgrzać. Kiedy już wróciło czucie w palcach, kolejne jeziorko zapraszało nas w swoje progi. Było jednak trochę głębsze, dlatego nie tylko nogi zmroziły się na sopelka. Jeżeli są jakieś momenty, w których chciałbym być kobietą, to w tym jeziorku był właśnie jeden z nich. Jeden z kolegów przewrócił się przy wychodzeniu, zmoczył się niemal cały. Wyszedł jednak i pobiegł dalej rozgrzewając się ostrą wiązanką słów.
Przeskakując przez końskie przeszkody, można dojść do wniosku, że nie takie te konie skoczne jakby się to mogło wydawać. Nie wymagało to specjalnego wysiłku, było to raczej urozmaicenie niż przeszkoda. Dobiegamy do drabinek rozłożonych nad wodą, dokładnie takie same jak na placu zabaw, jednak zamiast miękkiego i ciepłego piaseczku, czekała lodowa kąpiel, proste puszczasz się to wpadasz. Oblodzone szczebelki nie pozwalały na komfortowe wykonanie zadania, a nawet w moim przypadku skutecznie to uniemożliwiły, przymarzające rękawice nie chciały się rozstać z poprzednim szczebelkiem i udać się w stronę następnego, tworząc trwały i zimny związek.
No cóż, kolejna kąpiel zaliczona. Lecimy dalej. Nasze eleganckie stroje przestały być eleganckie i pomału wtapialiśmy się w otoczenie. Czołganie pod licznymi zasiekami z drutu kolczastego lub z siatki skutecznie farbowały je na kolor ziemiasto-błotny. Natomiast krawaty, fachowo zwane „zwis męski” stawały się sztywne jak kołki, dlatego od 5 kilometra biegliśmy ze sztywnymi zwisami męskimi. Pojawił się również problem, nasz skąpany kolega zaczął mieć objawy hipotermii, biegł na autopilocie i trudno było z nim nawiązać kontakt, zaczął wyraźnie zwalniać. Jedynym wyjściem było przyśpieszenie, tak, aby jego organizm wszedł na szybsze obroty.
Motywowałem go, rozgrzewałem mu ręce, a nawet momentami ciągłem, jesteśmy przecież drużyną, od początku do końca razem. Walczył jak lew o każdy kolejny metr, z każdą następną przeszkodą. Odcinek wzdłuż ogrodzenia przez gęste zarośla skutecznie osłaniał od wiatru, jednak ranił twarz. Jednej z gałęzi spodobała się moja czapka i chciała ją sobie przywłaszczyć, na co nie wyraziłem zgody. Na drzewie znaleźliśmy kartkę z 10-cyfrowym numerem, była to przeszkoda mentalna, trzeba było go zapamiętać i podać gdzieś na trasie. Podzieliliśmy się tym zadaniem, każdy miał swoje dwie do zapamiętania.
Biegniemy dalej. Dla ułatwienia dostaliśmy worek z piaskiem, trzeba było go przetransportować na własnych plecach. Chociaż ważył niewiele, to pod koniec dawał się we znaki. Jednym z najciekawszych fragmentów był bieg przez opuszczone i kompletnie zrujnowane zabudowania. Wystające pręty, oblodzone betony i liczne mury kryły w sobie sporo niebezpieczeństw. Na jednej z takich przeszkód widziałem sporą plamę krwi, to dowód na to, że jest hardcorowo. Niektóre przeszkody można było pokonać w biegu, natomiast na innych tworzyły się małe korki. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że każda minuta postoju daje 5 minut straty dla całej drużyny, biorąc pod uwagę, że od początku do końca razem. Ten fragment trasy opuszczaliśmy ze smutkiem, było mrocznie, niebezpiecznie i wymagało to sporej zwinności.
Wbiegamy na otwartą przestrzeń, na której na samym początku dostajemy po betonowym piesku na smyczy. Uparte to jednak było bydle i zapierało się wszystkimi czterema łapami, nie pozostało nic innego jak ciągnąć go ile sił. Biegniemy dalej, raz z wiatrem potem pod wiatr i znów z wiatrem, aż do znudzenia. Z daleka uśmiecha się do nas wolontariusz, jednak to był podstępny uśmiech, szykował dla nas kolejną niespodziankę, betonowy kamyczek. Również niezbyt ciężki na początku, nabierał masy z każdym krokiem. Jego ciężar był do wytrzymania, jednak trzymanie takiego oziębłego kawałka powodowało utratę czucia w palcach rąk, zamarzały na kość. Na tym odcinku zawodnicy wyglądali jak żywe trupy, niby są, ale tylko ciałem.
Ich umysły opuściły Służewiec i rozgrzewały się grzanym piwem pod grubą puchową pierzyną. Nie mogłem się doczekać momentu, w którym pozbędę się uporczywego towarzysza, co wydawało się nigdy nie nastąpić. Każdy krok to jak wtaczanie syzyfowego głazu, jeszcze jeden i jeszcze jeden i tak przez kilkaset metrów, dlatego na zakończenie zrzuciłem go z siebie z ogromną nienawiścią. Bez wątpienia, to było najtrudniejsze zadanie.
Kolejne przeszkody pokonywaliśmy już z mniejszą zaciekłością. Przed każdą ścianą robiliśmy szybko schody z siebie, pierwszy stopień to ręce, drugi barki a trzeci to głowa. Robiliśmy to zupełnie nieświadomie, wdrapując się na szczyt ściany, nasze stopy szukały podparcia we wszystkim, co napotkały. W okolicach 14 km mieliśmy okazję napić się ciepłej herbaty, właśnie tego potrzebował nasz zahibernowany kolega. Przyssał się do butelki z gorącym napojem tuląc ją jak upragnioną kochankę. Z każdym łykiem wstępowało w niego życie. Biegliśmy bez kontroli tempa, bez pomiaru pulsu. Poczuliśmy pierwotną wolność, bez zbędnych gadżetów, bez trenerów elektronicznych. Jedyne, co się liczyło to przetrwanie. Po drodze mijaliśmy tych, co zwątpili lub tych, którzy mieli nieprzyjemne zdarzenia.
Nie na darmo tą edycje nazwano Runmageddon hardcore, to jedyna słuszna nazwa. Jednak nas nic i nikt nie zatrzyma, dobiegniemy do mety. Z takim nastawieniem przywitaliśmy się z drużyną Crusaders. Ja - judoka, crossfiter i maratończyk amator, nie dam im rady? No chodźcie tu mięczaki! Byłem twardy, oj bardzo, przynajmniej do momentu jak nakryłem się własnymi nogami po zetknięciu się z pierwszym zawodnikiem. Resztę pola bitwy wolałem przejść na czworaka, bo każda próba wstania kończyła się tak samo, widokiem na niebo. Mam nadzieję, że rugbistki będą bardziej przyjazne, bo nie chciałbym być pobity przez baby.
Mnogość przeszkód nie pozwoliła nam do końca zarejestrować całej trasy. Jedna ściana zlewa się w pamięci z drugą, nie pamiętamy w którym momencie zmagaliśmy się z kolejnymi przeszkodami. To świadczy o stopniu zmęczenia i wychłodzenia organizmu.
- To już 18 kilometr – krzyczy ktoś z widzów, przybijając z nami piątkę.
Czy to możliwe, przecież to prawie koniec. Chłopaki, damy radę, sprężajcie pośladki i do przodu. Czułem się odpowiedzialny za całą grupę. To ja większość z nich nakłoniłem do tej imprezy, dlatego mogłem się spodziewać złośliwego podstawienia nogi za to, że za moją namową poszli na takie piekło. Jakby jeszcze tego było mało to poganiałem ich jak tylko się da. Ostatnie przeszkody pokonywaliśmy z ogromnym wysiłkiem, pomagając sobie nawzajem oraz innym zawodnikom. Z daleka dochodziły odgłosy mety, a przeszkód nie ubywało, pojawiały się na naszej drodze jak grzyby po deszczu. Jeszcze jeden mur, jeszcze jedna pajęcza sieć, kolejna końska przeszkoda. Aż w końcu dotarliśmy do ostatniego muru, za nim już tylko piękne rugbistki i meta.
Przerzuciliśmy swoje umęczone i zmarznięte cielska, zwarliśmy szyk i pędem ruszyliśmy w stronę dziewczyn. One jednak nie były bierne ani czułe w stosunku do nas. My do nich z radością a one z agresją, taki związek nie mógł się udać. Dlatego czym prędzej udaliśmy się w stronę wybawienia. Cóż to była za chwila, kilka kroków i przekraczamy punkt, o którym spora część zawodników ciągle marzy, pozostając na trasie. Zrobiliśmy to razem, od początku do końca, nierozerwalnie.
Chociaż wraz z przekroczeniem mety bieg się zakończył to nasz Runmageddon będzie trwał nadal. Chłopaki nie znienawidzili mnie za to piekło, wręcz odwrotnie, staliśmy się paczką, na którą można liczyć. Do dzisiaj w moim umyśle błyszczy obraz zaciśniętych zębów partnera wciągającego mnie na szczyt przeszkody, chociaż jego usta milczały to oczy krzyczały do mnie „Dawaj stary, nie puszczę Cię za nic w świecie”. Ja w to nie wątpiłem ani przez chwilę.
Po całej tej imprezie nasuwają się pytania: Po co to maratończykowi? Dlaczego ktoś się na nią decyduje? Czy to coś wnosi w budowę własnego usportowienia?
To są trudne pytania, zadane przy tak trudnej imprezie, jednak ja potrafię na nie odpowiedzieć z łatwością. Wystartuje w Runmageddon hardcore w przyszłym roku głównie dlatego, aby podać dłoń temu, kto się poddał. Myślę, że to wystarczy. Moje sportowe morale po tej imprezie poszybowało w kosmos. Do tej pory byłem maratończykiem, potem ultrasem a teraz jestem hardcorem. |