Autor zdjęć: Artur Sokołowski
DZIEŃ PIERWSZY
I zaczęło się... Wyruszyłem w poniedziałek, późnym wieczorem do akademika, aby tam chwilę się przespać i ruszyć razem z Benkiem i Dybolem na PKP, a stamtąd pociągiem pośpiesznym prosto do Warszawy. Spałem u kolegi z grupy. Właściwie „spałem” to za wiele powiedziane... Towarzyszyły mi ogromne emocje, co nie pozwalało mi spokojnie zasnąć. Przez dwie godziny leżałem, patrząc się w sufit. Na dworcu dołączył do nas Dybola kolega z grupy - Bartas i razem ruszyliśmy w drogę.
Na miejscu byliśmy ok. godziny 6 rano, zjedliśmy coś na szybko i poszliśmy na zebranie wszystkich ekip pod Pałacem Kultury. Byliśmy tak jako jedni z pierwszych. Później pojawiały się kolejne osoby. Wszyscy witali się i przedstawiali, co było naprawdę miłe. Tym bardziej, że były tam tak znani sportowcy jak: Maciej Kurzajewski, Tomasz Kucharski, Paweł Januszewski, i przede wszystkim nasza ekipa, czyli: Robert Korzeniowski i Przemysław Babiarz oraz wielu, wielu innych.
Z Warszawy ruszyliśmy do Piątku gdzie miała się rozpocząć nasza przygoda, rozdzieliliśmy się już na właściwe ekipy i busami ruszyliśmy w drogę. Już na samym początku mogłem się przekonać, że osoby, które dotychczas znałem tylko z telewizji to bardzo sympatyczni, a przede wszystkim zwykli ludzie, których po prostu zna sporo osób. Nie ma w nich za grosz gwiazdorstwa.
Do Piątku dotarliśmy już z niezłym opóźnieniem. Dołączyli tam do nas Tusik i Adamus, którzy również należeli do naszej sztafety. Poznałem również kilka nowych osób, w tym resztę naszego składu: Marka Stefankowskiego - który jest dobrym znajomym Roberta i należy do ambasadorów Polska Biega, oraz reportera TVP Sport: Marka Szkolnikowskiego. W trasę ruszyliśmy, prowadzeni przez grupę uczniów z lokalnych szkół, a z naszej sztafety jako pierwszy pobiegł Przemek Babiarz, który wbrew pozorom nie był tylko ważną osobistością, ale przede wszystkim prawdziwym uczestnikiem sztafety - biegał więc tyle co inni.
Ja swój odcinek biegłem od razu po Przemku, trzeba było odrabiać straty, więc ruszyłem tempem w okolicach 04:20'/km - i tak chciałem przebiec swój 14-kilometrowy odcinek. Moje plany szybko zmodyfikował jednak Robert - podjechał samochodem obok mnie i powiedział, że mam biec tak szybko jak dam radę, a jak będzie trzeba, to on mnie zmieni... tak więc biegłem w tempie ok. 03:50 i dobiegłem do 10-go kilometra (robiąc czas na 10km lepszy niż mój tegoroczny wynik), wtedy swój bieg zaczął Robert. Kończył go w Głownie gdzie mieliśmy zjeść obiad. Tak naprawdę, co nas czeka, mogliśmy się przekonać w dalszej części trasy, w końcowym etapie biegu Roberta. Mianowicie, dołączyło do niego ok. 200 dzieci, co sprawiało niesamowite wrażenie. Później zostaliśmy zaproszeni na scenę i przyjęci jak prawdziwe gwiazdy...
Później swoje etapy zaliczyli kolejni członkowie sztafety, ja wychodziłem tylko na końcówki w miejscowościach w których mieliśmy premię lotną - czyli chwilowy postój.
Ostatni odcinek, czyli wbiegnięcie do Tomaszowa Mazowieckiego należało również do Roberta, a ja jako że biegania było mi ciągle mało, postanowiłem dołączyć do niego na kilka kilometrów przed końcem. Niedługo później biegła z nami jedyna polska mistrzyni świata w lekkiej atletyce, a dokładniej w maratonie: Wanda Panfil, co było olbrzymią niespodzianką, nie tylko dla mnie, ale także dla Roberta bo na co dzień mieszka ona w Meksyku. Tak więc przyszło mi biec w iście doborowym towarzystwie najlepszych polskich lekkoatletów w historii. Wanda okazała się również bardzo sympatyczna. Obrażała się, kiedy mówiliśmy do niej Pani, dlatego piszę po imieniu. Emocje były ogromne, a kiedy na kilometr przed metą dołączył do nas Przemek Babiarz i przypomniał nam komentarz z pamiętnego startu Wandy w Tokio, atmosfera zrobiła się naprawdę niesamowita, ciarki przechodziły po plecach.
Na finiszu w Tomaszowie Mazowieckim również zostaliśmy bardzo dobrze przyjęci przez lokalne władze. Minusem było to, że wiedziało o naszej obecności niewiele zwykłych mieszkańców, przez co zakończenie pierwszego dnia odbyło się praktycznie bez kibiców. Później udaliśmy się na kolacje i nocleg w OSIR-ze. Warunki noclegu były dla mnie nieistotne, byłem tak zmęczony, że myślałem tylko o tym, żeby się w końcu położyć.
Podczas kolacji poznałem znowu kilka nowych osób, bo oprócz biegających jechała z nami ekipa z telewizji oraz fotograf. Wszyscy byli naprawdę świetnymi ludźmi i rzuciło się w oczy, że tworzyli zgraną ekipę. Mimo sporej różnicy wieku od początku traktowali mnie jak kumpla, szybko nawiązaliśmy dobry kontakt, a teraz spokojnie mogę napisać że mam znajomych z telewizji.
DZIEŃ DRUGI
Drugi dzień zaczął się strasznie, bo już o 5-tej rano, po niecałych sześciu godzinach snu. O 6-tej byliśmy już w trasie. Bieg tego dnia zaczynał Dybol, który dobiegł do Spały, tam pałeczkę przejął Robert, przede wszystkim ze względu na to, że dołączyła tam do nas po raz kolejny Wanda Panfil. Pobiegła aż trzy nasze zmiany, zaliczając w sumie prawie 30-sto kilometrowy odcinek i trzech różnych członków naszej sztafety. Taka elita ma jednak do siebie to, że wszyscy chcą dostać od nich autograf i zrobić sobie zdjęcie. Tak więc szybko zrobiła nam się znowu spora strata, którą na swoim odcinku starałem się odrobić i pobiegłem trochę ponad 12km w 49' - a to dużo za szybko jak na moją aktualną formę... Na obiedzie zatrzymaliśmy się w miejscowości Końskie, gdzie nasz finisz połączony był z finiszem lokalnych zawodów, co było bardzo ciekawym rozwiązaniem.
Pobiegłem tego dnia jeszcze jeden odcinek. Oczywiście już zdecydowanie wolniej, skupiając się raczej na rozmowie z towarzyszącą mi młodzieżą, starając się spełniać zadania do jakich przygotowywany jestem na studiach. W skrócie - próbowałem dowiedzieć, jak patrzą oni na aktywność fizyczną i trochę to spojrzenie zmienić... Jeśli udało się choć w jednym przypadku, jest to dla mnie ogromny sukces.
Razem w środę przebiegłem 22km, a w końcowym etapie zostałem kierowcą, bo wszyscy chcieli finiszować w Kielcach, a ja wolałem oszczędzać nogę, która przypomniała sobie niedawny upadek i trochę pobolewała.
Przywitanie w Kielcach było oczywiście również bardzo miłe, tym razem z udziałem publiczności. Nocleg natomiast był w zdecydowanie lepszych warunkach, chociaż również na OSIR-ze.
W Kielcach dołączył do nas kolejny zawodnik: złoty medalista olimpijski z paraolimpiady w Pekinie - Marcin Awiżeń,. Sprawiał wrażenie bardzo nieśmiałego i spokojnego chłopaka. Z upływem czasu jednak to się zmieniło. Miał pobiec w czwartek jeden odcinek, a w Starachowicach wsiąść do pociągu i wrócić do domu.
Również tego dnia musieliśmy pożegnać na jakiś czas Przemka, ponieważ był potrzebny na sztafecie biegnącej do Suwałk.
DZIEŃ TRZECI
Mimo zdecydowanie lepszych warunków drugą noc spędziłem niespokojnie. Możliwe, że z powodu nadmiaru emocji. Już drugiego dnia mogłem śmiało powiedzieć, że udział w tej sztafecie będzie największą przygodą mojego życia.
Kolejny dzień rozpoczął się od mojej zmiany, bo byłem drugim po Dybolu najmłodszym zawodnikiem. Wybiegnięcie z Kielc nie należało niestety do najprzyjemniejszych. przede wszystkim dlatego, że nie mieliśmy eskorty policji, a bez tego kierowcy patrzyli na nas zupełnie inaczej. Na samym początku miałem niemiłą sytuacje kiedy jakiś dziad wyprzedził eskortującego mnie sztafetowego busa i omal mnie nie potrącił. Na szczęście byłem czujny i zdążyłem odskoczyć, a Pan miał nieprzyjemną wymianę zdań z Robertem... Starając się uniknąć kolejnych takich sytuacji narzuciłem sobie szybkie tempo, żeby jak najszybciej opuścić Kielce. Odcinek który miałem biec, miał mieć 9km i na tyle byłem psychicznie przygotowany, Szczególnie że musiałem biec bez śniadania... Przekonałem się na własnej skórze że mapy bywają omylne i na trzynastym kilometrze, nie widząc na horyzoncie lotnej premii, poprosiłem o zmianę...
Trzeci dzień był pierwszym, kiedy rozdawanie autografów nie należało tylko do Przemka i Roberta. Zaczęło się bardzo niewinnie w miejscowości Bodzentyn. Z czasem dzieciaki się rozkręciły, a nasze zapewnienia, że nie jesteśmy sławni zdawały się na nic... Było to bardzo sympatyczne, ale na dłuższą metę trochę męczące.
Jeszcze przed obiadem dołożyłem sobie kilka kilometrów, wbiegając do Starachowic, gdzie z naszym wbiegnięciem połączył się remont głównej drogi, tak że utworzył się gigantyczny korek. Mimo to, niewiele niezadowolonych kierowców dało się spotkać, wszyscy byli raczej zaciekawieni naszą obecnością w ich mieście. I to zdecydowanie odróżnia południe kraju i mniejsze miejscowości od dużych miast w centrum.
Po obiedzie Marcin Awiżeń stwierdził, że atmosfera jest tak niesamowita, że nie może nas zostawić i zostaje z nami na nocleg w Ostrowcu Świętokrzyskim, a do domu wróci nazajutrz rano.
Na swoją zmianę wyruszył Dybol, po kilku kilometrach dołączyłem do niego bo ciągle mało mi było biegania. Na kolejnej premii lotnej dołączył do nas jeszcze Marek Szkolnikowski i w świetnej atmosferze, nie czując absolutnie pokonywanych kilometrów, pokonaliśmy kolejny odcinek.
Gdy docieraliśmy na finisz do Ostrowca, zdecydowałem się zostać znowu kierowcą, gdyż dystans, jaki miałem w nogach - 28km, w zupełności mnie zadowalał.
Zakończenie było jak zwykle huczne z prezentacją naszego zespołu na scenie i dekoracją zwycięzców miejscowych zawodów przez Roberta, co na pewno było dla młodych zawodników niezwykłym przeżyciem. Po ceremoniach udaliśmy się do hotelu Gromada, który mimo, że lata swojej świetności ma już dawno za sobą, nadal jest bardzo komfortowy. Tam zjedliśmy kolację, po której oczywiście przyszedł czas na piwo, po takim dniu wysiłku trzeba się przecież nawodnić. Do ciekawszych wydarzeń tego wieczora należała odmiana Marcina, który po początkowym przyglądaniu się nam, zaadaptował się w nowym środowisku i dał się poznać, jako bardzo dowcipny, sympatyczny i przede wszystkim otwarty, zwykły facet - mimo że jest wyjątkowy, bo tak trzeba pisać o każdym medaliście olimpijskim.
DZIEŃ CZWARTY
Czwartego dnia, czyli w piątek sztafetę otworzył Adamus. Ja w tym czasie jeszcze się budziłem, a na swoją zmianę wyszedłem jako trzeci. Tego dnia dało się zauważyć że nasza akcja staje się coraz bardziej popularna, i coraz bardziej żywiołowo na naszą obecność reagują mieszkańcy miejscowości, przez które przebiegamy. Bez względu na to, czy była godzina 7 czy 17, zawsze ktoś nas na trasie dopingował, a im bliżej finiszu tym kibiców było więcej. Ważne było też to, że oprócz uczniów szkół dołączało się do nas coraz więcej zwykłych ludzi, nie wspominając o trenujących zawodnikach, dla których udział w naszym biegu był miłą odmianą w treningu.
Na obiad tego dnia dobiegaliśmy do Sandomierza, gdzie dołączyła do nas kolejna olimpijka , siostra Roberta Korzeniowskiego – Sylwia. Oprócz tego przywitał nas także jego tata. Można było się przekonać, że dla Roberta ta akcja to nie tylko realizowanie pomysłu na propagowanie aktywnego trybu życia, ale tak jak i dla nas, wspaniała przygoda. Z Sandomierza dobiegliśmy do Tarnobrzega, gdzie zostaliśmy przywitani bardzo żywiołowo, gdyż właśnie tam urodził się Robert. Niestety harmonogram nie uwzględnia takich sytuacji, więc po zrobieniu kilku zdjęć z grupami uczniów i rozdaniu kilkudziesięciu autografów trzeba było ruszać dalej.
Kolejny raz na trasę wyruszyłem dopiero pod koniec naszego etapu i mimo, że zamierzałem dobiec do końca, czyli Stalowej Woli, musiałem dać się zmienić kilka kilometrów przed metą. Zmęczenie się nawarstwiało i dawało już o sobie znać, a przed sobą miałem jeszcze dwa dni więc wolałem nie ryzykować.
Przed Stalową Wolą już tradycyjnie przejąłem stery naszego busa, a reszta wyszła na trasę. Był wśród nich nadal Marcin Awiżeń. Atmosfera, jaka nam towarzyszyła nie pozwoliła mu nas opuścić. Zdecydował, że biegnie z nami do samego Przemyśla. Jest to ewidentny dowód na to, że udział w tej sztafecie jest czymś niesamowitym. A jest to możliwe tylko dzięki zaangażowaniu tych wszystkich ludzi, których spotykaliśmy, bo przecież to właśnie oni tworzą tą atmosferę.
Stalowa Wola to miasto gdzie Robert zaczynał treningi, więc i tam przywitanie było godne mistrzów sportu. Choć może nam się takie nie należało, miło było je poczuć. Nie wiem, czy coś takiego kiedykolwiek się powtórzy.
Jeszcze przed kolacją Robert nas opuścił i pojechał na noc do rodziców do Tarnobrzega, zostawiając nas w rękach swojego pierwszego trenera. Nocowaliśmy w akademiku Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Mimo, że był to akademik, warunki tam panujące absolutnie go nie przypominały, może dlatego że przyszło nam spać w pokojach profesorskich.
Wieczorem wybraliśmy się do pobliskiego pubu, aby obejrzeć "Sportowy Wieczór" w którym zawsze była relacja z naszej akcji. Mogliśmy się wtedy przekonać jakie wrażenie potrafi zrobić na ludziach legitymacja TVP. Zwykła prośba o przełączenie kanału spotkała się ze zdecydowaną odmową, jednak ten sam Pan na prośbę podpartą okazaniem legitymacji TVP, zareagował już zupełnie inaczej... mogliśmy więc spokojnie obejrzeć program.
DZIEŃ PIĄTY
Sobota - przedostatni dzień tej niezwykłej przygody. Jeszcze w nocy wrócił do nas Przemek Babiarz, a na starcie dołączył nasz kapitan czyli Robert Korzeniowski.
Bieg tego dnia rozpoczął Tusik, który był dobrym duchem naszej sztafety i zawsze zabawiał publiczność. Ja swoją zmianę rozpocząłem koło południa w niezwykłej okolicy, gdzie kończyła się jedna miejscowość, a zaczynała się druga, tak że przez cały czas przy drodze towarzyszyły mi stare, klimatyczne zabudowania, a przy każdych ludzie, którzy czekali, aż przebiegniemy koło ich domu, aby nam pomachać i pozdrowić nas. Oprócz tego przy, co drugim domu, bocianie gniazdo wraz z jego mieszkańcami. Przebiegłem w tych warunkach 15km, a wspomnienie tej okolicy na długo zostanie w mojej pamięci.
Na ostatnią zmianę przed obiadem wyszedł Marcin Awiżeń i dobiegł do Leżajska. Tam po krótkim przywitaniu zostaliśmy zaproszeni na obiad, którym był oczywiście kurczak, którego dostaliśmy na obiad piąty raz w ciągu pięciu dni, a dodatkowo dwa razy na kolację - co prawda w różnych postaciach, ale i tak mieliśmy go już zdecydowanie dosyć. Później przyszedł czas na zdjęcia i autografy i kontynuowanie biegu.
W przedostatnim etapie zdecydowałem się przebiec jeszcze jeden odcinek towarzysząc Markowi Szkolnikowskiemu, który w czasie sztafety przebiegł 3 razy więcej kilometrów, niż w ciągu całego roku, ale obiecał że po sztafecie będzie biegał częściej. Razem dobiegliśmy do małej miejscowości - Wiązownicy, gdzie przekazaliśmy pałeczkę Robertowi, który nas zostawił i od razu pobiegł dalej ponieważ mieliśmy znowu opóźnienie. My rozdaliśmy trochę autografów, pozowaliśmy do zdjęć i również ruszyliśmy dalej.
Odczuwałem już wtedy ból w ścięgnie Achillesa, który zimą uniemożliwił mi przygotowania do maratonu. Mimo to, zdecydowałem się jeszcze biec aż do Jarosławia. Tam czekało nas niesamowite przywitanie. Wbiegliśmy całą ekipą, krzycząc: POLSKA - BIEGA!, POLSKA - BIEGA!, POLSKA - BIEGA, BIEGA, BIEGA! Ten okrzyk towarzyszył nam zresztą na prawie każdym postoju i niejedne dziecko zdarło sobie na nim gardło, a w Jarosławiu także i ja.
Dobiegając na rynek mogliśmy się poczuć, jak zwycięzcy któregoś z wielkich maratonów. Przebiegaliśmy przez długi tunel utworzony z kibicujących nam mieszkańców. Tego nie da się opisać, to trzeba poczuć. Później wystąpienie na ogromnej scenie i przedstawienie wszystkich członków sztafety, przemowy Roberta, Przemka oraz władz miasta, a na koniec oczywiście autografy, których tam rozdaliśmy zdecydowanie najwięcej.
Później zostaliśmy zaproszeni na wystawną kolację, podczas której mieliśmy okazję wysłuchać wspomnienia Roberta z Igrzysk Olimpijskich. Swoje kilka słów wtrącił też Marcin, długo można by opisywać te historie. Ja napiszę jednak tylko, że oboje byli zgodni, że igrzyska są zupełnie inne od każdych innych zawodów i aby to zrozumieć, trzeba tam wystąpić. Pozostaje więc wierzyć im na słowo.
Przed snem udaliśmy się jeszcze na zwiedzanie Jarosławia, a za przewodnika mieliśmy nie byle kogo, bo był nim nasz kapitan. Pokazał nam najciekawsze miejsca, a na koniec zabrał do lokalu, gdzie początkowo barman nie chciał nas wpuścić, mówiąc że zamyka. Kiedy jednak rozpoznał Roberta zmienił zdanie, a na dodatek powiedział, że za nic nie płacimy. Mimo to nie siedzieliśmy za długo, bo przed nami był jeszcze jeden etap, a wszyscy byliśmy już bardzo zmęczeni.
DZIEŃ SZÓSTY
Ostatni dzień to tylko 45km, ale wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo, ponieważ mała ilość snu połączona ze sporą ilością przebiegniętych kilometrów spowodowała pewne spustoszenie w naszych organizmach, a na dodatek wbiegaliśmy w teren górzysty.
Bieg tego dnia na przepięknym rynku w Jarosławiu rozpoczął Robert, a na kolejnych odcinkach biegaliśmy już parami, czasami nawet trójkami, ponieważ ambicja nie pozwalała nam skończyć etapu z tylko kilkoma przebiegniętymi kilometrami, jak by to wynikało z podziału 45km na 9-ciu członków sztafety.
W ten sposób ja swój odcinek przebiegłem w towarzystwie Marka Stefankowskiego i Dybola, początkowo miałem zamiar dobiec już do samego Przemyśla i zrobić 20km, ale tempo, jakie sobie narzuciliśmy i wzniesienia jakie spotkały nas na trasie zmieniły moje plany.
W miejscowościach które mijaliśmy na trasie mogliśmy oczywiście liczyć na życzliwe przyjęcie. Mieliśmy tylu kibiców, że przerosło to moje najśmielsze oczekiwania. Od osób, które brały udział w tej sztafecie w zeszłym roku, wiedzieliśmy też, że dużo się zmieniło od zeszłego roku. Pasuje to do mojej opinii, że mamy teraz w Polsce "boom" na bieganie. Jeśli się to utrzyma, to w przyszłym roku na trasie sztafety będzie trzeba zamykać drogi.
Odpocząłem jeden odcinek, który pobiegł Marcin Awiżeń, a od Żurawicy do Przemyśla wyruszyliśmy już wspólnie całą sztafetą,. Był to jedyny odcinek który mogliśmy przebiec razem. Wcześniej nawet na dobiegach do różnych miejscowości ktoś zawsze musiał prowadzić samochód. Tym razem się go pozbyliśmy i ruszyliśmy razem do miejsca naszego finiszu. Od rogatek Przemyśla pilotowała nas grupa kolarska, i towarzyszyła młodzież szkolna.
Przemyśl, którego nigdy wcześniej nie miałem okazji zobaczyć w mojej wyobraźni zarysował się jako brzydkie obskurne miasto. Myliłem się. Miasto jest przepięknie położone, z ogromną liczbą zabytków i stromych uliczek - teraz uważam je za najładniejsze w Polsce.
Ostatnie kilometry razem z całą ekipą przebiegły w świetnej atmosferze. Niestety sam finisz trochę rozczarował.. I to nie z winy mieszkańców, bo tych zjawiło się całkiem sporo. Niestety kolarze którzy jechali przed nami zablokowali drogę w końcowym etapie bo zatrzymali się na linii mety, zamiast odjechać i zrobić nam miejsce, a na dodatek organizatorzy nie przygotowali żadnej sceny, ani nic na jej podobieństwo, tak że zginęliśmy w tłumie.
Standardowo zostaliśmy zaproszeni na wystawny obiad, po którym Robert musiał jechać do studia TVP w Rzeszowie na wywiad. Został z nami jednak Przemek Babiarz, który pochodził z Przemyśla. Pokazał nam kilka najładniejszych miejsc i utwierdził mnie w moim przekonaniu, że to jedno z najładniejszych miast w naszym kraju.
Na podsumowanie dodam, że była to z pewnością największa przygoda mojego życia i jeśli tylko będę miał taką możliwość, na pewno wezmę w niej udział ponownie.
|