I
Było to w sobotę, krótko po świętach. Dzień jak co dzień. Wyspałem się solidnie, zjadłem smaczne śniadanie, umyłem garnki, sprawdziłem pocztę a potem wszedłem na nasz portal i tak zleciał mi czas do dwunastej. Krótko potem wskoczyłem w ciuchy do biegania, złożyłem trailowe buty i wybrałem się na sobotnie długie południowe wybieganie.
Pogoda była sprzyjająca. Śnieg po opadach z ubiegłego tygodnia w doskonałym stanie zalegał w całym lesie. Słońce czasami prześwitywało spomiędzy chmur a temperatura w okolicach zera pozwalała biec przed siebie bez troski o przemoczenie butów. Krótko mówiąc, pogoda była bliska ideałowi.
W tym czasie przygotowywałem się do kolejnego maratonu. Od kilku tygodni korzystałem z weekendów jako idealnego czasu na realizowanie głównych, najdłuższych treningów. Tym razem jako cel wybrałem sobie część lasu położoną za szosą, po której rzadko biegałem. Raz, dwa razy do roku zapuszczałem się w tamtą stronę.
Zawsze było to długie wycieczki i zawsze bardzo łatwo udawało mi się spędzić na trasie dwie godziny zanim czy to głodny żołądek, czy zmęczone nogi, kazały wracać do domu. Jak prawie wszyscy znajomi biegacze, na trening wychodziłem sam. Kiedyś biorąc ze sobą komórkę, ostatnio raczej batonika i kilka złotych "na czarną godzinę".
Zanim dobiegłem do lasu, zrobiłem sobie porządną rozgrzewkę. Sosnowe zarośla przetykane tu i ówdzie wrzosowiskami, urozmaicone były łachami piachu, co pozwalało na zmianę tempa biegu. Tu szybciej, tam wolniej, pod górkę i przez siodło. Tym razem sarny które zazwyczaj widywałem w okolicy wybrały się w inne rejony, miałem więc całą tą przestrzeń dla siebie. Poza miastem. Z dala od miasta. Tak, jak najbardziej to lubię.
Minęło kilkanaście minut, gdy dobiegłem do czarnej nitki szosy i przeskoczyłem przez nią na drugą stronę. Pokazałem co myślę o kierowcy który na mnie zatrąbił, a po chwili leciałem już leśną drogą prowadzącą w głąb lasu. Odgłosy szosy powoli cichły i zacząłem słyszeć odgłosy zimowego lasu. Jakieś skrzypienie, trzask gałązek na ośnieżonych drzewach i miarowe chrupanie śniegu pod nogami.
Las wokół był dość płaski z okazjonalnymi pagórkami rozsianymi po lewej stronie i gęstymi młodnikami po prawej. Sama droga nie była zbyt intensywnie używana: wszystkiego kilka śladów kół i pojedyncze ślady stóp. Jak to pod miastem droga często krzyżowała się z mniejszymi lub większymi ścieżkami, które zapraszały by je wypróbować.
Trzymałem się jednak planu, który pojawił mi się w głowie na początku treningu, aby pobiec po dużym, wielokilometrowym trójkącie. Miejsca potrzebnych zakrętów pamiętałem, reszta miała być improwizacją - jak zawsze.
Tempo miałem dobre, droga była równa bez niepotrzebnych dziur czy kolein. W pewnym momencie wpadłem w rejon rozjeżdżonego błocka, przykrytego cienką warstwą śniegu. Biegnąc bardziej suchym skrajem drogi nie uniknąłem kontrolowanego poślizgu zakończonego zgrabną glebą na poboczu. Mimo ostrożności błoto upaprało mi spodnie.
Trudno, brudno, ale prędzej czy później i błotko odpadnie, pomyślałem. Wkrótce dobiegłem do skomplikowanej krzyżówki na której skręciłem ostro w lewo, na północ. Teren z płaskiego przeszedł w lekkie pagórki, w sam raz na urozmaicenie treningu.
Dochodziła pierwsza godzina biegu i z ciekawością czekałem na to, co przyniesie moja dzisiejsza trasa. Niby znana, a jednak oferująca ciekawe widoki i co najważniejsze świeżość rześkiego powietrza.
Dziesięć minut później zaczęło się kłucie w prawej łydce. Czy to stara kontuzja Achillesa czy kiepska rozgrzewka przed biegiem? Raczej to drugie, pomyślałem, i nieco zwolniłem, nie chcąc ryzykować poważniejszej kontuzji. Cały rok zaplanowany - nie było miejsca na żadne głupie przerwy w treningach! Nie chciałem przechodzić w marsz i rujnować w ten sposób taki fajny bieg.
Kłucie zaczęło się zmieniać w odrętwienie i zaczęło obejmować całą łydkę i stopę. Próbowałem podskakiwać i machać nogą, nie pomogło. Drętwota narastała. Pomyślałem że może z jakiegoś powodu dopiero teraz odczułem zbyt mocno zawiązanego buta. Stanąłem i schyliłem się by poluzować sznurowadła. Skąd było tyle błota na nogawce? Jaki syf! Wziąłem do ręki trochę śniegu i zacząłem wycierać spodnie.
Ciężko szło. Docisnąłem mocniej. W tym momencie poczułem ogromny ból w całej nodze, którego igły wbijały się setkami w mózg. Na szczęście krótko. Na szczęście zemdlałem. Upadłem.
II
Szare światło. Wilgoć mokrego śniegu na policzku. Co się stało? Dlaczego nie widzę? Spróbowałem się poruszyć i ciało, choć z opóźnieniem, zareagowało. Leżałem na boku. Na śniegu. Otworzyłem oczy. Faktycznie szarzało, mimo to było jeszcze wystarczająco jasno by widzieć szczegóły najbliższych drzew. Musiało minąć kilkadziesiąt minut od kiedy wbiegłem do lasu. Lasu! No tak, biegłem i ładnie, gleba, utrata przytomności.
Dobrze, że się ocknąłem. W taką pogodę można zamarznąć. Przekręciłem się na plecy i całkiem wygodnie tak mi się leżało. Prawie jak na łące. Tylko zimniej. Dużo zimniej. Spróbowałem wstać i w tym momencie wróciła drętwota którą czułem wcześniej. Wszystko sobie przypomniałem, błoto, próbę jego usunięcia i ślad bólu w pamięci. Popatrzyłem na nogę i to co ujrzałem zmroziło mnie przerażeniem.
Zazwyczaj to co nas straszy w koszmarach to zagubienie w lesie albo skręcona noga. Ucieczka przed psami. Albo wilkami. Tymczasem to co ujrzałem było bardziej niż straszne. Było straszne i groteskowe. Zamknąłem oczy, policzyłem do trzech i ponownie je otworzyłem. Nic się nie zmieniło. Wyszeptałem więc jedynie cicho: o, nie...
Na nodze siedziało mi Coś. Kolor miało ciemno szary, kolor błota w które wcześniej wbiegłem. Coś obejmowało mi nogę poniżej kolana niby mackami. Nie przypominało żadnego zwykłego zwierzęcia z jedynym otwartym okiem które patrzyło się na mnie z niewielkiego wzgórka wielkości piłki tenisowej pod kolanem. Patrzyło i nie mrugało.
Czekało? Na co? Na mnie? Zacząłem krzyczeć, wołać o pomoc, ile sił w płucach. Zimne powietrze szybko zmieniło mój krzyk w charczenie. Stwór mrugnął swoim okiem w gadzi sposób i przesunął się nieco bliżej obejmując nogę w jeszcze bardziej pewnym uścisku. Gdy przestałem krzyczeć, zacząłem myśleć. Byłem sam, w lesie kilka kilometrów od domu.
Nikt nie wiedział gdzie jestem, nikogo innego nie spotkałem. Muszę coś zrobić albo będzie po mnie, pomyślałem i zacząłem się rozglądać za kijem, czymkolwiek. Musiałem się spieszyć. Robiło się późno, było mi zimno ale nie miałem zamiaru dotykać tego czegoś rękoma. Zobaczyłem zaraz za sobą niezbyt długi ale gruby kij. Musiał wystarczyć.
Starałem się nie poruszać nogami. Udało mi się go dosięgnąć koniuszkami palców. Mając go w garści poczułem się pewniej. Wiedziałem że mam tylko jedną szansę. Ja albo To. Wymierzyłem dokładnie w oko, patrzące na wszystkie moje działania z uwagą i z szerokiego zamachu uderzyłem. Czy trafiłem? Nie wiem. Chyba straciłem przytomność.
III
Ciemno i zimno. Boże jak zimno! Spróbowałem poruszyć rękoma, nogami i nic. Ciało nie odpowiadało. Lata treningu i nie mogłem ruszyć nawet palcem. Piękny koniec! Spróbowałem otworzyć oczy. Udało się! Zobaczyłem gwiazdy na niebie, nie dawały jednak zbyt wiele światła. Coś oświetlało las zimnym blaskiem.
Wyglądało, jakby poświata miała swe źródło blisko mnie. Skoro oczy się mnie słuchały, spróbowałem podnieść lekko głowę by to zobaczyć. I czy powinienem się dziwić, że owo tajemniczy światło wydobywało się z oka patrzącego na mnie z brzucha, dokąd się najwidoczniej przeniosło z nogi? Co więcej, światła było więcej.
Oczu było więcej, najmniej tuzin, otaczały mnie wianuszkiem, stwory z błota i wszystkie popatrywały w moją stronę. Jeśli wcześniej byłem przerażony, trudno jest mi opisać rezygnację którą poczułem w tym momencie. Byłem osaczony przez świecące błoto i nie mogłem nic z tym zrobić. Pozostało czekać na nieuniknione, powspominać bliskich, iść w stronę światła...
Akurat na to ostatnie nie miałem ochoty. To światło przyszło do mnie. Po chwili usłyszałem ciche brzęczenie w uszach jak nie dostrojone radio. Może tylko w głowie? Zamknąłem oczy, spróbowałem kilku głębokich oddechów i stało się. Chyba umarłem.
IV
Kolejna noc minęła. Może to dziś się zdarzy? Leżymy w błocie. Głód. Śnieg już dawno stopniał. Otoczeni przez las. Nie jestem sam. Są inni. Głód. Jesteśmy razem. Często śnimy. Śnimy wspomnienia. Ale częściej czekamy. Czujemy zapachy. Głód. Słyszymy kroki. Odgłosy lasu. Grzybiarzy nie ma. Są biegacze. Nie wszyscy żylaści. Głód. I ci z kijkami. Starsi ale łatwiejsi. Podobno. Wolno chodzą. Kiedyś spróbuje. Niedługo. Nareszcie.
V
MNIAM!
|