Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
272 / 338


2016-10-05

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Jutro to dziś, tyle, że jutro (czytano: 1176 razy)

 

Do maratonu został miesiąc. Cztery tygodnie z hakiem... więc oranie hakiem idzie w najlepsze :)
Treningowa maszyna rozkręciła się w zeszłym tygodniu na dobre.
Jestem po jednym z cięższych tygodni, jeśli chodzi o dotychczasowe biegowe podrygi.
Osobiście? u mnie już po trochę bardziej japońsku, czyli "jakotako", czyli skoro mam ostrą chcice na marudzenie, mam ochotę przytulić się do jędrnych kobiecych pagórków i sobie pomarudzić, mam ochotę pomruczyć... i w ogóle, to znaczy, że chyba idzie ku dobremu.

Biegałem we wtorek, środę, czwartek, oraz sobotę i niedzielę.

We wtorek, po wyjątkowo całym dniu wolnego urlopu, czyli rozgracaniu chaty i piwnicy ze starych mebli i wynoszeniu tego poza chawirę... w skrócie niezła wyrypa siłowa - wyskoczyłem, po godzince odpoczynku się przelecieć.
Przed wylotem biegowym zastanawiałem się co by tu pobiegać.
Częściowo byłem w kropce, bo dnia następnego pasowało zrobić coś mocniejszego, mając w nogach ciężki weekend, oraz ten obecny dzień, to jednak dnia następnego, czyli w środę miało wiać. Rozmyślałem o Drugim Zakresie, ale stwierdziłem, że za często zaczynam to tłuc... więc postanowiłem zrobić wtorek dniem mocniejszym, a w środę się tylko luźno rozbrykać.

Wymyśliłem sobie 8-10 km szybszego tempa, coś w okolicach progówy, czyli nie za szybko, aby po 6km nie mieć kompletnie dochy, oraz żeby to nie był Drugi Zakres - czyli ciepło i w miarę fajnie.
Na ulicy ruch, więc poleciałem na stadion, gdzie nie ma wokół, jak na ulicy samochodów smrodzących przy chodniku.
Tego typu trening zawsze jest cholernie trudny ze wstrzeleniem się w odpowiednie tempo, to też był argument za tym, aby pobrykać po stadionie omijając różne górki będące w mieście (Zielona Góra płaska nie jest...).
Tempo zważając ostatnie Drugie Zakresy, Tempa i w ogóle... założyłem 4:00min/km.

No to wio, z chaty na stadion mam jakieś 3.5km. Na miejscu były jakieś mini zawody dla podstawówki, więc się jedynie spytałem, czy nie będę przeszkadzać na 8 torze i poleciałem. Po piknięciu 4km wrzuciłem szybszy bieg.
Pierwszy kilos to oswajanie się z tempem i mimo luzu, wyszło za szybko 3:49, drugi w sumie idealnie 4:00, kolejne już minimalnie poniżej.
Gremlin idealnie wręcz pikał, głównie za sprawą mojego ulubionego toru 8, który jest najbardziej prosty.

Zabawne i niestety dziwne uczucie następuje w takich "innych" treningach. Mi zawsze przypominają się jakieś wcześniejsze, tego typu treningi. Teraz po 3km naszło mnie uczucie, że kiedyś robiłem "trójki" i w tym momencie następowało zwolnienie do truchtu... no a teraz nihuhu, jedziem dalej ;)
Później leciało mimowolnie już jakoś względnie, tylko rzeczywistość obok mnie się zmieniała. Dzieciaki zdążyły już skończyć swoje mini zawody, jakiś kolo skończył swoje interwały, ludziska zdążyli się zmęczyć i na ich miejsce pojawili się nowi. Pojawiła się też taka jedna dziewczyna w prześwitujących leginsach, więc... od 6km nie było już tak nudno - widok mijanych stringów działa odmiennie na psyche i podbudowująco ;)))

Doleciałem do 10km akcentu i zwolniłem, parę kółek zrobiłem jeszcze, aby minąć to i owo... i zawinąłem się w spokojnym tempie do domu. Całość ponad 18km.

Trochę się rozpisałem odnośnie tego jednego treningu... lecz jest on jednym z ciekawszych, jeśli chodzi o doznania i wnioski. Rzadko jest tak ciekawie i inaczej.
Po pierwsze, to spodziewałem się jakiejś masakry znanej z Tempa na ulicy, gdzie 6-7 km bywa już goleniem się na sucho pod włos, rzężenie lekkiego trabanta po tuningu, a nogi są raczej lekko ciepłe.
Teraz po 10km czułem, że spokojnie mógłbym tak dokręcić jeszcze parę km. Może to zasługa tych leginsów mijanych? a może to kompensacja po weekendzie, takie odbicie po zmęczeniu. Może pomogła zjedzona czekolada dzień wcześniej...

Najbardziej zdziwił mnie fakt, że tętno było prawie na stałym poziomie od początku do końca. Po pierwszym km 157, potem 155 i kończyłem na 161. Przyznam się, że rzaaadko widuje takie płaskie wykresy u siebie. Spodziewałem się dryfu tętna pod 170 i odjazdu na koniec.
Fakt, że to był tartan i buty startówki, jednak... mała jaskółka zawsze cieszy i daje +10 do morale.


Następny dzień, trochę wiatru i wieczór... spokojny bieg na wolnych obrotach - 11km z hakiem, średnio po 5:07 i tętno średnie 123. Na początku nie wiedziałem jak oddychać i czy w ogóle chce mi się oddychać... ;) czasem tam mam, że podczas biegu mniej oddycham, niż np. przy chodzeniu gdzie podczas chodu i gadaniu przez telefon potrafię się zasapać :)


W czwartunio postanowiłem za dużo nie latać, ale trochę podgrzać kocioł i zmęczyć zmęczone nóżki. Idealnie pasuje tu Drugi Zakres, więc po 2km zaznajomienia się z biegiem w ramach rozgrzewki, wrzuciłem większe tempo - wszystko po ulicy, niezbyt płaskiej. Wychodziło mimowolnie poniżej 4:14, z jednym wyjątkiem - gdzie jest spory i długi podbieg 4:21, jednak nie zwracałem uwagi na czasy, tylko samopoczucie i zerkałem jedynie, czy tętno nie zaczyna świrować.
Taki bieg trochę na Steviego Wondera, gdzie się słucha samego siebie, a wokół to jedynie dodatki, nie wyznaczniki. Było pod koniec już zmęczeniowo, więc tak, jak miało być. W akcencie tętno od około 145 do 160. Ostatni kilos już luźno, jednak pod górę (19m).

Jeju jak ja nie cierpię tego odcinka... ale przecież nie będę wracał piechotą ostatni kilos przed domem, bo mi się ten kawałek nie podoba ;)
zawsze jak tamtędy wracam, a wracam np. z Długich Wybiegań... to przeważnie wieje w facjatę, albo ścieżkę zastawiają roztrzepane damusie z wózkami, które akurat muszą czegoś szukać w torebkach, czy nawijać przez telefon nie zważając na otaczający świat.
Są też "mili" właściciele dobermanów i szarików bez kagańców, którzy zajefajnie się ślinią na widok ruszających się łyd, zostawiających przy okazji po sobie miny...
Życie jest piękne i kolorowe :)


piątunio odpoczynek od biegania, były jednak inne zajęcia siłowe na drabinie, wieczorkiem na dobicie trochę ćwiczeń (pompeczki, decha, brzuszki, piesek) i biszkopty do filmu.


Sobota, powoli chyba już tradycja - wyskoczyłem na Wzgórza Piastowskie.
Weekendy zawsze, ale to na 97% robię tak samo jak zawody, no prawie, bo nie wstaję o 6, tylko wysypiam się. Chodzi o śniadanie - buła z miodem i herba, odpoczynek/ewentualnie drobne pitu-pitu np. wyjście do sklepu i dopiero bieganie. Tak samo robię na zawodach, wszak nie biegam na głodniaka.

Na Wzgórzach oczywiście szybko. Taki żwawy cross, chociaż bez przełajów pomiędzy zarośniętymi krzaczorami, oraz bez ekstremalnych stromizm, żeby móc nazwać to szybkim biegiem z elementami siły, a nie podchodzenie pod górę. Królują głównie długie podbiegi, niestety sporo piachu z uwagi na suszę i rozjeżdżenie przez lesnikowców, czasem coś twardszego. Taki fajny i wredny las :)
Końcówka trasy 3km pod górę... prowadzi do takiego motywu, że jestem w stanie wyrecytować wszystkie znane i nie znane mi słowa po łacinie, greki, maukińsku czy esperanto. Oczywiście następuje to powoli, z każdym mijanym 100m, gdzie napięcie rośnie i rośnie, niczym spadająca bluzka z ramion kobiety w filmach... lecz tu są tylko łzy tłuszczu zwane potocznie, o ironio - potem, żelazkowość nóg i nie tylko, oraz ogólne pytanie - po co ja to robię? ;)
Całość 15.6km w średnim tętnie 146, max 173.

W ramach regeneracji cielesno-umysłowej była później pizza z cerveza pszenicznym i trunek bogów do wieczornego filmu, oczywiście z paroma biszkoptami... taki kaprys, raz kiedyś, oraz żeby było bardziej kolorowo dnia następnego.



Niedziela - najsmaczniejszy element w przygotowaniach do maratonu - czas na Długie Wybieganie.

Pisałem o tym parę razy. Robię takie biegi z premedytacją. Nie wlecze nóg tutaj, tylko normalnie biegnę. Nie jest to wolne i mega luźne brykanie, lecz bieg spokojny, no może nie do końca aż tak spokojny, teoretycznie w Pierwszym Zakresie.
Ma tu jednak być - jak ja to sobie wymyśliłem - w komfortowym tempie, gdzie pęd powietrza jest wyczuwalny, jednak nie ma to być oranie na polu i walka na zwidy halucynogenne (jeśli ten głos w Twojej głowie mówi, że nie dasz rady...).

Kwintesencja i różnica polega na sobotnim crossie. Najzwyczajniej nogi są zmęczone dnia następnego, swoje robią również wcześniejsze dni.

Dwa poprzednie takie Wybiegania robiłem na 26km (w okolicach 2h), tym razem jednak postanowiłem podobnie jak na wiosnę, wrzucić nielubianą 30tkę w kalendarz.
Trasa jest wredna.
Początek z górki (a zatem końcowe kilosy pod górę), potem naleśnik - czyli lekkie góra-dól rozciągnięte - trasa głównie szutrowa, trochę mini piaszczysta w dwóch miejscach (mocno dające w kość przy powrocie) i po bokach drzewa bliżej i dalej. Czasem jakiś przeciąg potrafi tam się zakręcić.

Ciekawy epizod - w mieście jak rozpoczynałem, przed jednym rondem mijało mnie czarne BMW, z okna wystawione dwie głowy kobiece a`la Magda Gessler i w pewnym momencie słyszę "aaaaale maaaa Pan łaaaadne nooogi" ;))
no cóż, czy to już ten wiek? ja w duchu nastolat...

Na drogę po raz drugi wziąłem picie - 250ml mała butelka do targania w łapie. Potrafię takie biegi na luzie bez wody zrobić, jednak na zawodach trzeba pić, więc w ramach przyzwyczajania się butelka na drogę.
Początek był w miarę, ale po 5km już przestało być zabawnie jak do mnie doszła świadomość, że to ma być 30km. Kurcze... jak to jest, że jak się nastawię na coś krótszego, to jakoś tak inaczej jest. Od razu zmiana myśli na całkowanie trasy - czyli dziele na odcinki. Jakoś pomogło.

Tempo wychodziło różne, w okolicach 4:35-4:45 - jednak nie zwracałem na to uwagi. Tętno było w miarę niskie - w okolicach 140. Podbiegi jedynie trochę się zwiększało, ale to przecież norma. Była monotonia, nie cierpię tego... jednak na trasie mijałem rowerzystów, raz grupka stała i podziwiała zwykłe drzewo (he he), a drugie spotkanie... dogoniłem inną grupkę, która chyba się zorientowała, że to siara... i przyspieszyli ;)
Końcówka była upierdliwa po 21km, a raczej 26km, kiedy wybiegałem z szutrowego odcinka i od tej pory było wyłącznie do góry.
Całość wyszła 30.16km po 4:38 i tętnie średnim 142.

Co ciekawe - lepiej się czułem po wszystkim teraz, niż tydzień, czy dwa tygodnie temu, mimo iż wtedy był krótszy odcinek w podobnym tempie.


Cały tydzień był ciekawy. Sporo szybszego biegania... a raczej to większość, więc rzadko takie coś akurat robię.
Achilles coraz mniej odczuwalny, a właściwie bardzo rzadko coś tam mi się przypomni, że coś z nim się działo.
W sobotę w lesie dwa razy wykręciło mi nogę na zewnątrz, na szczęście prawą, więc nie tą od przebytych problemów z Achillesem, ale do tej pory czuje trochę nadwyrężone ścięgno - na szczęście podczas biegania tego nie czuję, jest więc ok.



Obecny tydzień lajtowy, żeby w kolejnym znowu coś poświrować.
W sumie to dobrze się złożyło, bo i pogoda wredna, a i natłok innych spraw mam taki, że ciężko o czas na bieganie, a tym bardziej coś porządniejszego.

W sobotę przy okazji były zawody na Wzgórzach - Rollercoaster, w których nie startowałem... znam te tereny i widziałem trasę, która na Achillesa jest mocno niebezpieczna. Polatałem swoje... przecinając ich trasę parę razy. W jednym momencie akurat załapałem się na fotę (podniuchana z FestiwalBiegowy o ile dobrze pamiętam). Dzięki, rzadko mi ktoś robi foty na treningu ;)



Sponsorem dzisiejszego odcinka była literka S jak te tam... z wtorku ;)

kurtyna
czytała Krystyna Czubówna ;)


Aloha
pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Marco7776 (2016-10-05,17:03): Widzę, że wybierasz się do Porto. Świetny maraton (i miasto).Tylko druga połówka trudniejsza od pierwszej, ciężko zrobić "negative split". Życzę kolejnej "dwójki z przodu" i trzymam kciuki. I żeby achillesy wytrzymały ;-)
snipster (2016-10-05,21:43): Dzięki Marco :) z negative splitem to się zobaczy na żywym organizmie... wszystko się może zmienić i niczego nie można być pewnym ;) Nie nastawiam się na konkretny czas i z tego co sobie przypominam... takie coś zawsze procentuje na mecie ;) o Achillesy jestem raczej spokojny, o ile mi kostek w lesie nie powykręca. Bardziej się boję, żeby mnie jakieś grypy nie dopadły, czy podobne motywy... :)
paulo (2016-10-06,07:48): ty się bardzo profesjonalnie przygotowujesz do tego i każdego maratonu i dlatego tak Ci dobrze wychodzi :) Niestety, nie mogę tego o sobie powiedzieć i zawsze marzenia przebijają włożony wysiłek :)
snipster (2016-10-06,09:20): Paulo... hehe :) słowo profesjonalnie jest tu sporym nadużyciem... chociażby z wolnego ducha i biszkoptów ;) może i trochę to jest jakoś unormowane i poskładane, ale taka zabawa sprawia mi przyjemność i radochę
Zabiegana79 (2016-10-15,16:45): Jak dla mnie możesz zawsze tak dużo pisać o treningach, Snipi. Świetnie się czyta, a i motywacja we mnie rośnie ;-)
snipster (2016-10-15,19:02): ach... żeby tylko czasu było więcej







 Ostatnio zalogowani
zbyszekbiega
15:27
Arqs
15:20
mieszek12a
15:10
Jarek42
15:08
KrzysiekWRC
14:47
Lego2006
14:47
biegacz54
14:46
mariuszkurlej1968@gmail.c
14:43
42.195
14:38
ksieciuniu1973
14:37
DaroG
14:36
duńczyk
14:27
Jacek Księżyk
14:17
zwojtys
14:09
Henryk W.
13:52
Wojciech
13:47
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |