Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
271 / 338


2016-09-28

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Rock the Casbah (czytano: 1584 razy)

 

Dzisiaj trochę o treningowym podejściu do sprawy maratonu z mojej perspektywy.
W tym obszarze ogólnie panuje jakaś cisza, większość milczy, unika pytań, a nieliczni coś tam czasem naskrobią "co i dlaczego biegali". Kiedyś Krzysiek coś czasem napisał, trochę Nagór u siebie naskrobie, czasem coś tam Mariusz Giżyński prześlizgnie u siebie i to w zasadzie wszystko. Reszta nawija ogólniki jeśli już cokolwiek wspomni.
Ogólnie mam wrażenie, że niektórzy traktują tę sprawę mega ambicjonalnie, czy wręcz jako prywatne doznania, jakby chodziło o opowieści z technik masturbacji, czy jakiś perwersji, a nie o biegowe pogawędki ;)


"Widziałem ślimaka pełznącego po krawędzi brzytwy. To mój sen. Mój koszmar. Brnie, pełźnie po krawędzi piekielnie ostrej brzytwy. I nie ginie..."

Te słowa pułkownika Kurtz`a do kapitana Willarda w "Czasie Apokalipsy" owiane są lekkim półmrokiem, jakimś klimatem tajemniczości i mistycyzmem heroicznej walki o życie...
W zasadzie tak można określić większość przygotowań do maratonu, no może z wyjątkiem tego, że nie jest to jakiś koszmar, gdzie jest się na koniec spoconym zimnym potem.
Półmrok po części, wszak większość biegania jest jednak solo, jednak nie traktuję tego jako coś pesymistycznego. Rzadko kiedy można w grupie pośmigać konkretne przygotowania. Po prostu każdy jest na innym poziomie. Tu człowieki żyjące w większych stadninach mają lepiej, jednak i tak różnie z tym bywa.

Pełzanie po krawędzi jednak idealnie obrazuje charakter przygotowań, oczywiście dla kogoś, kto chce się wznieść na swoje wyżyny, nad którymi na finiszu zostaje oślepiony promieniami słońca z dumą bijącą w serducho i po czaszce przewijający się napis "Życiówka", lub "Dałem radę! Zrobiłem TO!".
W przypadku niepowodzenia jest się niestety ślimakiem, który nie ginie, ale jest się mocno poharatanym ;)

Tak w skrócie mógłbym określić ideę przygotowań pod wyścig, który traktuje się mniej więcej serio i ambicjonalnie. Oczywiście nikt tutaj nie ginie, a wszystko jest w kolorach tęczy, żeby nie napisać różowo-seledynowych - wszak bieganie amatora, nawet tego ambitnego to nie walka na śmierć i życie, lecz wielka przygoda, do której oczywiście trzeba mieć dystans.


Grunt w tej całej ambitnej zabawie polega na tym, że odnosząc się do słynnego powiedzenia "Uważaj na głos w twojej głowie, który mówi, że nie dasz rady - łże sk..wysyn ;)" - nie doprowadzić się do takiego stanu ;)


Ostatnie dni, a właściwie już tygodnie u mnie to ciągłe przesuwanie granicy przyzwoitości, a raczej pokonywanie stopni na schodach.
Niejako jestem na schodach z parteru na pięterko, będąc gdzieś w połowie drogi.
Ciągle muszę uważać na nogę i Achillesa z łydą i kostką, oraz wkomponowywać te bieganie w życie realne, wszak pracuję, żyję, trochę jeszcze remontuje w chacie i ogólnie koszę trawę raz na miesiąc. Rybek nie posiadam, pranie robię sobie sam, śniadanie oczywiście również ;)

Po tych paru latach doświadczeń życiowych związanych z bieganiem wiem, że nie można wypuszczać się drastycznie z kilometrażem, robiąc dysproporcje niczym szachownica w krzyżówkach.


Po Winobraniowym starcie postanowiłem próbować dalej obciążać biegowo nogę. Dyszenie i słabość silnika jest na drugim planie, najważniejsza jest noga - aby nie przegiąć pały i nie zrobić kuku. Powroty po kontuzjach niestety mają to do siebie, że łatwo to zrobić, dlatego trzeba bardzo uważać. Ja przynajmniej się staram uważać.
Silnik i tak w miarę jazdy będzie się rozkręcać i dosmarowywał. Musi ;)


Po początkach byłem niejako około 20 sekund od swojej dawnej świetności. Dużo.
Czułem to zarówno na crossach w lesie, jak i próbach latania po ulicy. Problemem na początku było dojście do możliwości biegania wybiegań, a nie tylko drobnych dziesiątek czy ósemek. Pamiętam, jak wypuściłem się na Długie Rozbieganie 17km, a następnego tygodnia 21km. Wtedy to była dla mnie pierwsza granica i pokonanie kolejnych schodów. Noga mimo lekkiego dyskomfortu dawała radę, więc były pozytywne widoki na dalsze manewry. Nie było może jakoś idealnie, ale nie było też tragicznie.

Nie rzucałem się również od razu na jakieś bieganie codzienne, które u mnie po prostu się nie sprawdza.
Osobna kwestia to kilometraż, który traktuję jako efekt i wynik biegania, a nie cel. Podziwiam szaleństwo u niektórych, którzy niczym kalka określają, że będą biegać np. 100km na tydzień, bo wyczytali to w jakimś niemieckim planie, czy u jakiegoś wierszokleta, że należy biegać 100 kilosów na tydzień, aby przykładowo łamać 3h w maratonie.
Moja pierwsza złamana 3 w maratonie opierała się na kilometrażu 260km na miesiąc. Staram się o tym pamiętać, bo zakusy na mimowolne wyjście pobiegać, kiedy należy odpoczywać jest wielkie. Takie biegowe uzależnienie jak u narkomana ;)

Z poziomu 40kilku km wskoczyłem automatycznie na poziom 60kilku, potem w okolice 70-80. Wynikało to niejako z liczby treningów w tyglu w ilości 5.
Kiedyś fajnie działały na mnie... 4 treningi. Było trochę solidnego biegania i czasu na odpoczynek, taka trochę równowaga. Większość jednak była na prędkościach i szachowanie polegało na różnicy kilometrów i trochę tempa.
Jeden dzień więcej jest niejako rozwinięciem tego. Wszak maraton lubi wybieganie. Swoje trzeba mieć w nogach i nie chodzi tu tylko o zwykłe biegi. Maraton jednak lubi przede wszystkim systematyczność.


Pamiętam jak moje nóżki czułem przed przerwą... to były mini sprężynki, i resory, a depnięcie powodowało zaburzenia czasoprzestrzeni na Marsie. Na początku efekt jojo i sprężystości był porównywalny z kolumną Zygmunta, czyli betonowymi nogami, które z resorami czy sprężynami niewiele miał wspólnego... jednak z upływem czasu stan się poprawia. Idzie topornie, jednak pierwsze przebłyski już miałem. Pojawia się więc światełko w tunelu.
Nie wiem czy jest to efektem samego biegania i przystosowywania nóg do tego ruchu, czy również ćwiczeniom na łydy i Achillesa, jakie wykonuje zaraz po bieganiu.
Jest to wplecione w rozciąganie.
To proste unoszenie się na palcach na stopniu schodków, bądź drabiny ;) i wolne opuszczanie się. Jest to nazwane jakoś protokołem Alfredsona chyba (szczegóły w google). Na początku łydy dostawały swoje dzięki temu, jednak po parunastu razach odczuwam efekty. Ogólnie to polecam każdemu, nie tylko tym, którzy wałkują problem z Achillesami.
Czasem też robię wejścia na krzesło jedną nogą i zejście drugą, 10x jedna strona, potem zmiana nogi wchodzącej. Te ćwiczenia zacząłem wykonywać chyba na jesień, jak wałkowałem temat wzmacniania plerów, jak i na wiosnę. Zresztą podobne motywy widziałem na jakimś filmiku chyba z Sofią, która wykonywała podobne motywy ze sztangą, jednak na mniejszym stopniu.
Czasem dochodzą jakieś pompki i decha z brzuszkami potem. Kiedyś codziennie, później rzadziej. Czasem nie mam siły po np. całym dniu walki na drabinie, czy bieganiu, czy po prostu ciężkim dniu w pracy.
Podchodzę do tego jak z bieganiem - nie jestem zakładnikiem samego siebie - jak nie czuję sił czy ochoty, to nie robię. Od tego nie zależy życie moje, jak i mrówek na Saturnie ;)

Główna broń pod maraton to Drugie Zakresy i Długie Wybiegania robione najlepiej po ciężkim dniu jakiegoś crossu, lub czasem Drugiego Zakresu. Taki dwudniowy bodziec raz na tydzień, lecz nie przez ciągłe kilka tygodni, bo to na dłuższą metę jest niezła zajezdnia. Tygodnie trzeba balansować.
Dobrym przykładem jest opis idei treningu znaleziona u Darka Kaczmarskiego, który to określał mianem periodyzacji. Zresztą znam to również ze Strzelectwa.
Nie można orać na polu przez dwa, trzy miechy, tydzień w tydzień to samo, czy tyle samo... to też zajezdnia i na dłuższą metę stagnacja, czy wręcz cofanie i zamulenie.
Cały myk polega niestety na żonglowaniu. Tydzień to, kolejny tamto, czasem zamiana dni, czy spontaniczne zmiany. Lubię takie coś, bo życie swoje i okoliczności często wymuszają takie akcje.
Podstawa u mnie to również stopniowanie raz mocniej, raz słabiej czy odpoczynek, wyjątek weekendy.

Wszystko oczywiście na samopoczucie, trochę na Gremlinowskie wskazania elektroniki w postaci tętna, czy tempa, jednak nie jest to jakimś kluczem.
Co innego biegać w upale, a co innego przy zachodzie słońca, gdzie temperatura spada. Co innego również w duchocie, czy w spokojnym lesie.


Powoli podwozie dochodzi do sprawności, oraz co miłe, silnik również jakby się nasmarowywał.
Co prawda jeszcze nie jest tak jak w filmie, że jest akcja i mimowolnie w tle leci muzyczka... czasem jest głucha cisza, nogi nie są jak resory, raczej jak resoraki - fajnie na początku, ale po paru km już jest klepanina, jak mi się wydaje - to jednak dyszenie już nie takie, jak w niemieckim filmie przyrodniczym.
Ostatnie dwa tygodnie to już miłe bieganie, gdzie czuje jeszcze lekkie szorowanie w trybach, jednak jest to już mini fajne bieganie.

Fajfokloki, czy tam amerykanie mawiają "rock the hause" - czyli rozpierducha na chacie, względnie niezła impreza. Na moje biegowe mogę to przełożyć, że w porównaniu do poprzednich truchcików następuje mini rewolucja. Ciało pozwala, a i mini efekty powoli widać. Biegam już zarówno dalej, jak i szybciej.

Przypomniał mi się utworek The Clash, który niejako jest w temacie rewolucji i zmian, a zarazem jest związany z "rozpierduchą i imprezą".

Nie biegam szablonowo, w sensie jakiejś kalki. Lubię swobodę i czasem omijam to i owo. Wszystko oczywiście przepełnione jest swoistym FUNem, zabawą.
Bieganie na prędkościach postrzegane przez niektórych, głównie tych "wolniejszych" (bez obrazy) jest niczym oranie językiem po nieheblowanej desce, niby bez śmiechu, bez zabawy, jak w jakimś horrorze i nudnym doznaniem. Bo się nie gada w czasie biegu z innymi? to żaden argument ;)

Dla mnie to jest swoista zabawa, mimo iż czasem nie jest może komfortowo, kiedy pod koniec kilometrowego podbiegu podkręca się obroty i intensywność do odczuć astralnych przypominających zbieranie na pawia ;)
Prędkości to również miłe muchy wpadające na zęby, na koszulkę, zalewające oczy potem, czy potok potu na tyłku w przypadku pięknego upału. Czasem włos się jeży na skórze, kiedy wraca się chłodnym wieczorze po zachodzie słońca. Przy wybujałej grzywie włosy potrafią również falować niczym u modelki w kalendarzu ;)

Z jednej strony powinienem bardzo spokojnie sobie biegać, ale z drugiej... taka rozpierducha mnie kręci.
Za to kocham właśnie maraton. Przygotowania to złożony kompleks wielu czynności i czynników. Jest to fajne, a jeszcze fajniej, jak mija się metę z poczuciem odczuwalnym od ostatniego kilometra, że za chwilę, już za momencik złamie się nieosiągalną do tej pory granicę.

Jeaaaaa :)

"Widziałem ślimaka pełznącego po krawędzi brzytwy. To mój sen, to moja rzeczywistość, to moja zabawa. Brnie, pełźnie po krawędzi piekielnie ostrej brzytwy. I nie ginie... zaiwania do przodu" :)


Fota z ostatniej niedzieli - po dwóch godzinkach i ponad 26km, więc jak widać... była zabawa ;]


Aloha
pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2016-09-29,09:38): ja się bardzo cieszę, że zdecydowałem się na ten mój maraton poznański. Uważam, że dla biegającego jest to super sprawa, wyznaczać sobie takie święta w roku. Należy tylko nie przesadzać z ilością maratonów. Mam tylko nadzieję, że nie będę ślimakiem, który nie ginie, ale jest mocno poharatany. A więc do boju :)
snipster (2016-09-29,11:48): Paulo, zgadza się... maraton, ale i nie tylko on, daje dużo satysfakcji. Sęk w tym, że niby stara i mądra prawda, iż osiąganie celów pobudza wytwarzanie endorfin i innych różnych naturalnych dopalaczy szczęścia w mózgu. Teoretycznie człowiek dąży zawsze do czegoś większego i trudniejszego. Pamiętasz chyba, jaka radocha towarzyszy w momencie wdrapania się na swoje pierwsze drzewo, czy pierwszy pokonany odcinek na rowerze będąc brzdącem?... podczas gdy kolejne to niejako popadanie w mini rutynę, czy traktowanie tego jako coś normalnego i zwykłego :) Grunt w tym, żeby cieszyć się z każdego celu, nawet jeśli jest on mały, lub odwrotnie - jest duży i nigdy wcześniej nieosiągalny. Do wszystkiego dochodzi cała otoczka, ustalamy sobie termin, są inni, jest ten klimat... to nie jest proste wyjście do parku, czy gdzieś tam, tylko zorganizowana akcja, a więc dodatkowe emocje z tym związane. Oczywiście można sobie pobiec maraton treningowo samemu, ale nigdy to nie będzie to samo, co zawody. Poza tym maraton to już taki dystans i czas wysiłku, który pociąga trochę większe eksploatowanie swojego organizmu, stąd wiele różnych akcji z tym związanych. Niby maraton to zawsze określony dystans... ale nigdy nie jest tak samo i to jest w tym najfajniejsze :)







 Ostatnio zalogowani
Citos
16:27
Darmon
16:14
mirotrans
16:11
42.195
16:05
zbyszekbiega
15:59
Daniel Wosik
15:57
biegacz54
15:47
Piotr Czesław
15:41
Arqs
15:20
mieszek12a
15:10
Jarek42
15:08
KrzysiekWRC
14:47
Lego2006
14:47
mariuszkurlej1968@gmail.c
14:43
ksieciuniu1973
14:37
DaroG
14:36
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |