Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [8]  PRZYJAC. [74]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
przemcio33
Pamiętnik internetowy
Biegać każdy może

Przemysław Basa
Urodzony: 1973-12-16
Miejsce zamieszkania: Ruda Śląska
25 / 27


2016-08-17

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Pierwsze zwycięstwo w ultra :D (czytano: 1974 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://biegackazdymoze.pl.tl/2016.htm

 

Jakieś dwa miesiące temu wystartowałem w 147Ultra V Ultramaratonie Szczecin Kołobrzeg. Ten bieg miał dla mnie ogromne znaczenie z kilku powodów. Miałem silne motywacje by nie tylko ukończyć bieg (już po raz trzeci), ale także powalczyć o dobry wynik (mój trener coś mi obiecał). Były też obawy m.in. z powodu deszczowej pogody - przyjaciele i znajomi dobrze wiedzą, że bardzo źle znoszę takie warunki pogodowe. Tylko jednego byłem pewien - walki ;)

Podobnie jak w ubiegłych latach do Szczecina przyjechałem nocnym pociągiem tuż nad ranem. Miałem około 12 godzin do startu więc miałem nadzieję, że trochę pozwiedzam miasto. Niestety pogoda była fatalna bo od rana lało i to dosyć mocno. Zwiedzanie ograniczyłem więc do sklepów i Mc Donald"a. W tym ostatnim byłem około godziny 16-tej i delektowałem się 20-ką Mc Nuggets oraz dużym shakiem waniliowym.

Kiedy poszedłem odebrać pakiet startowy pogoda wciąż była deszczowa co potęgowało moje obawy. Przebierając się do biegu spotkałem kilku znajomych. Łukasz Calicki organizator biegu zachęcał mnie bym w tym roku powalczył o miejsce na podium w kategorii open. Na szczęście tym razem nie dałem się podpalić. Trasa w tym roku została wydłużona o 14 km co łącznie daje 161 km lub prościej pisząc okrągłe 100 mil. Moje założenie było takie, żeby utrzymać czas z ubiegłego roku (czyli około 16 godzin) mimo wydłużenia trasy.

Ciągle leje a jest już 17:30. Postanowiłem wtedy, że muszę znaleźć dodatkową motywację by na trasie być jeszcze bardziej zdeterminowany. Pomyślałem wówczas o moim przyjacielu, który jest też moim trenerem - Auguście Jakubiku. W tym czasie był w trakcie biegowej pielgrzymki z Rudy Śląskiej do Santiago de Compostela, każdego dnia pokonując około 70 km. Zrobiłem więc sobie zdjęcie w koszulce Augusteam i wysyłając je dopisałem, że dzisiejsze 147Ultra dedykuję jemu. Chciałem w ten sposób wesprzeć jego wyzwanie, a jednocześnie mieć dodatkową motywację do walki na mojej trasie.

W końcu nadszedł moment startu. Około 10 minut przed startem przestaje padać. Bardzo się z tego powodu cieszyłem, ale modliłem się by nie padało do końca zawodów. Jest godzina 18-ta, są media, jest krótkie powitanie i przemowa organizatora, odliczanie i start. Tym razem ruszam spokojnie, nie gonię osób które szybko odbiegają na sporą odległość. Nauczony doświadczeniami z poprzednich lat trzymam się w ryzach. Choć wiedziałem, że jestem dobrze przygotowany fizycznie to znając większość trasy do biegu podchodziłem z respektem. Biegnę tempem konwersacyjnym, ale bynajmniej nie po to by ciągle rozmawiać. Oczywiście odzywam się co jakiś czas, ale ograniczam to do minimum. Dołączam się do grupki zawodników, którzy biegną podobnym tempem co ja. Wśród nich jest Monika Biegasiewicz, która w ubiegłym roku mnie wyprzedziła około setnego kilometra. Zapytałem czy w tym roku będzie podobnie. Powiedziała, że tym razem raczej nie, jednak jakoś nie bardzo jej wierzyłem :D

Na 17-tym kilometrze punkt z piciem, bananami i pomarańczami. Uświadamiam sobie, że zapomniałem zabrać ze sobą butelkę izotoniku, który sobie kupiłem przed startem. Korzystam więc z czego tylko się da i biegnę dalej. Czuję się dobrze i to na tyle, że postanawiam nieznacznie przyspieszyć i powoli gonić rywali przed sobą. Niektórych już dawno straciłem z oczu. Cieszyłem się, że nie padało, ale bynajmniej nie obyło się bez "prysznica". Gdzieś między 22 a 23 kilometrem mijał mnie w lesie samochód organizatora biegu. Czułem, że może się zdarzyć, że mnie pochlapie, ale nie spodziewałem się, że w chwili mijania mnie wjedzie w kałuże na tyle pechowo, że woda obleje mnie z góry na dół. Można powiedzieć nie planowana kurtyna wodna :D Może nie było to przyjemne, ale wiem też że nie złośliwe, mimo to przebiegłem co najmniej 500m zanim przeszła mi złość. Jednak zawody trwały nadal i na tym się skupiałem.

Wspomnę, że o moim starcie w tych zawodach wiedziało wiele przyjaciół. Niektórzy dopytywali się czy będą relacje na żywo, np. na Facebook"u. Nie wiedziałem czy takie relacje będą bo do tego trzeba ludzi. Wiedziałem jednak, że będzie mi kibicować spora grupa osób, co bardzo mnie motywowało do walki. Na 32 km jest pierwszy punkt kontrolny. Tam podaję swój numer i dowiaduję się, że jestem piąty. Więc się uwijam, piję dwa kubki pepsi, zjadam pomarańczę, a na drogę biorę kanapkę bułki i banana. Wychodząc z punktu kontrolnego słyszę, że dostałem sms-a. Nie przeczytałem go wtedy, ale pomyślałem, że może jest jakaś relacja na żywo i ktoś mnie dopinguje. Ruszam w pościg za kolejnym rywalem, którego mijam już po kilometrze. Biegnę równym tempem, nie szarpię. Wiem, że to najlepszy sposób by dogonić następnych biegaczy. Po kilku kilometrach dostrzegam dwóch z nich. Są daleko, ale już wiedziałem, że mi nie uciekną.

I rzeczywiście, na drugim punkcie kontrolnym jestem już drugi. Na tym puncie jest też przepak. Mogę się przebrać, uzupełnić suplementy, żele i zostawić przepocone ciuchy. Ubieram więc koszulkę z długim rękawem i na to kurtkę przeciwwiatrową. Zabieram też czołówkę, żeby oświetlić sobie trasę. Piję pepsi i zapytałem się wolontariuszy czy mają pustą półlitrową butelkę. Na moje szczęście mieli. Napełnili mi ją pepsi. Ja w tym czasie skorzystałem z toalety. Następnie znowu wziąłem w rękę bułkę i banana i wybiegłem w trasę. Znowu dostałem sms-a i choć też go nie przeczytałem to dzięki temu nabrałem przekonania, że jest relacja na bieżąco, na Facebook"u. Po niedługim czasie doganiam prowadzącego, który chwilowo maszerował. Minąłem go, ale bynajmniej nie od razu mi odpuścił bo po chwili zaczął biec. I tak było jakiś czas. Jak już wcześniej wspomniałem choć tempo miałem spokojne, ograniczałem się w rozmawianiu. Teraz też tak było i biegnąc zwyczajnie się zamyśliłem. Po kilku kilometrach obejrzałem się do tyłu i o dziwo nikogo tam nie było. Najpierw myślałem, że rywal wskoczył gdzieś w krzaki za potrzebą, ale po dłuższej chwili wiedziałem, że po prostu mu uciekłem. Teraz byłem zdany całkowicie na siebie, a miałem najtrudniejszy odcinek przed sobą.

Biegłem bardzo skupiony. Pamiętając o zeszłorocznej przygodzie z "wycieczką na trasie" (pomyliłem trasę) jeśli tylko miałem wątpliwości nawet zatrzymywałem się by dobrze ocenić kierunek biegu. Na trzecim punkcie melduję się jako pierwszy. Czuję już zmęczenie. Jest spowodowane głównie tym, że trasa z powodu wcześniejszych intensywnych opadów jest bardzo ciężka. Ciężka ponieważ jest mnóstwo kałuż - ogromnych kałuż, na całą szerokość drogi, prawie metr głębokich i długości nawet 20 metrów, które nie były co jakiś czas, ale były miejsca gdzie były jedna za drugą, co kilka kilkanaście metrów. Do około 40-go kilometra próbowałem omijać te kałuże skacząc po obrzeżach lub biegnąc obok przez krzaki. Jednak w końcu zacząłem biec po prostu przez kałuże, gdyż skacząc po obrzeżach mogłem się poślizgnąć i skręcić nogę, zaś biegnąc obok kałuży w krzakach mogłem nabić się na jakiś patyk. Uznałem, że najmniejsze ryzyko to brodzić przez wodę. Kiedy więc dotarłem do Nowogardu, buty były przemoczone. Jednak myśli kierowałem ku pozytywnym informacjom, czyli że jestem pierwszy. Znowu się uwinąłem aby mięśnie nie ostygły. Trochę się napiłem, zjadłem banana i pomarańczę, uzupełniłem buteleczkę pepsi, wziąłem bułkę z serem i od razu ruszyłem.

Przede mną najtrudniejszy odcinek. W każdym razie w tamtym momencie tak myślałem. Ponad 23km do następnego punktu w tym wiele odcinków po betonowych płytach z dziurami, a do tego dodatkowo kałuże. Nie myślę więc o tym ile mam do pokonania. Wytyczam sobie krótsze cele - 2km, 3km, 5km. Kiedy czuje ból biegnąc po betonie wmawiam sobie, że to już końcówka, że to tylko do tej mrugającej lampki, która wskazuje kierunek biegu, do następnego zakrętu lub jeszcze inaczej - byle tylko nie myśleć jak dużo trasy przede mną.

Tak docieram do Płotów - czwartego punktu kontrolnego i ostatniego gdzie był przepak i możliwość przebrania się oraz uzupełnienia dodatkowych suplementów, przygotowanych przez siebie. Tutaj też był ciepły posiłek. Od razu o niego poprosiłem, żeby nie jeść gorącego. Choć było jeszcze ciemno przebrałem się w krótki rękawek i zostawiłem kurtkę. Nadal jestem pierwszy, ale nie wiem jaką mam przewagę. Uwijam się z ciepłym posiłkiem, piję kilka kubków pepsi i dolewam też do buteleczki, biorę ponadto magnez i potas, a na drogę bułkę z serem oraz przygotowane w przepaku żele energetyczne i ruszam dalej.

Na punkcie byłem trochę dłużej i niestety mięśnie ostygły. Zegarek pokazuje tempo 7:20/km i nie potrafię biec szybciej. Ale pamiętam, że rok wcześniej z tego punktu ledwo szedłem, a jednak jakoś się rozruszałem, więc teraz nie panikowałem tylko pozwoliłem swoim mięśniom spokojnie się rozgrzać. Po około 1,5km wróciłem do swojego tempa. Wydawało mi się, że teraz będzie mi już łatwiej, bo do mety zostało 63km w tym trzy punkty kontrolne z piciem i jedzeniem. Najbliższy miał być około 112-113km. W okolicach 105 kilometra widzę jakiegoś pana w samochodzie. Głośno do mnie krzyczy i pyta o numer startowy. Podaję, że 5. Domyślam się, że to kontrola w miejscu by nikt nie skrócił trasy. Myślę więc sobie, że do punktu z jedzeniem i piciem już blisko - najdalej 7km. Dodam, że to jedyny odcinek trasy, którego nie znam. Jestem na agrafce, której rok temu nie było, a została dodana, by wydłużyć trasę do 100 mil. Jestem ciągle na trasie. Mijam 110km, potem 115km i nie widzę żadnego punktu z piciem i jedzeniem. Wybiegam z lasu, przecinam drogę asfaltową i wbiegam w pola. Już wiem, że tego jednego punktu nie będzie, a najbliższy jest w Brojcach na 132 kilometrze. Mam 1/3 buteleczki pepsi i dwa żele energetyczne. Sił niewiele, zmęczenie jeszcze większe. Znowu skupiam się na pozytywach i na celach. Przecież wciąż prowadzę - nie wiem jaką mam przewagę, ale nadal jestem na czele. Myślę o tym, że przecież biegnę dla mojego przyjaciela Augusta, o tym co obiecał mi trener jeśli zrobię wynik. Oszczędzam więc pepsi, a żele spożywam dopiero wtedy gdy czuję, że dalej nie dam rady. Docieram do 130km, nie mam pepsi i żelów, biegnę na oparach - dosłownie, mam mroczki w oczach - ale jestem od dłuższego czasu na trasie którą już znam i wiem, że do punktu już blisko. Oszukuję więc znowu umysł i wmawiam sobie, że muszę to potraktować jak odcinek, że przecież nie rezygnuje się z walki w takiej chwili, gdy jestem u celu. Widok namiotu kolejnego punktu był dla mnie zbawienny.

Wypiłem trzy kubki pepsi niemal jednym haustem. Dopiero potem napiłem się jeszcze herbaty i zjadłem pomarańczę. Byłem już naprawdę zmęczony i nie wiedziałem jaką mam przewagę nad pozostałymi. Wydawało mi się, że na tym ponad 30-to kilometrowym odcinku sporo straciłem. Jednak byłem pewien, że jeśli z tego punktu ruszę do biegu, zanim ktoś do niego dotrze to wygram te zawody. Znowu więc ograniczam pobyt w punkcie i mając napełnioną butelkę pepsi, zaś w ręce bułkę z serem biegnę dalej.

Powoli dociera do mnie, że moje zwycięstwo jest coraz bardziej realne, ale do mety blisko 30km. Trasa może z mniejszą ilością kałuż, ale za to równie nieprzyjemna bo teraz dla odmiany długie odcinki kostki brukowej, tzw. kocie łby. Staram się w miarę możliwości je omijać, ale niestety nie wszędzie się da. Po drodze mijam kilku zawodników, którzy startowali na krótszych dystansach. Wszyscy mi już gratulowali za co jestem im bardzo wdzięczny, ja zaś ich dopingowałem by także walczyli do końca.

Docieram do Byszewa - ostatniego punktu kontrolnego. Mam świetny czas i wiem, że będę szybciej na mecie niż w ubiegłym roku i to mimo wydłużenia trasy. Uwijam się jak mogę. Dziewczyna nalała mi pipsi do butelki, a ja w międzyczasie korzystam z toalety. Znowu zjadam pomarańczę i tym razem herbatniki i biegnę dalej.

Zmęczenie i emocje dają o sobie znać na przemian. Płaczę ze szczęścia i śmieje się. Z trudem się opanowuję i walczę o każdą minutę. Ostatnie kilkanaście kilometrów biegłem tak jakbym dopiero co ruszył ze startu. Jest idealna pogoda - nie za gorąco, bez deszczu. Wszystko mnie boli, ale na ostatnim kilometrze wyprostowuję się i przyspieszam. Widzę metę, uśmiecham się, macham rękami. Ostatni zakręt, prosta i wygrywam! 15 godzin, 15 minut i 54 sekundy! Mimo, że trasa dłuższa o 14km czas poprawiony o ponad 45 minut. Cieszę się bo to mój jubileuszowy, dziesiąty bieg ultra :-)

Teraz się rozluźniam. Płaczę ze szczęścia. Muszę jednak znowu opanować emocje. Pan ze Szczecińskiego Radia prosi o relację z biegu. Opowiadam więc w kilku zdaniach jak było, i że jestem szczęśliwy z udziału w tych zawodach. Po obiedzie o 18-tej odbyła się dekoracja. Wśród kobiet pierwsza była Monika Biegasiewicz, która dobiegła z czasem 16g33m45s.

Jak po każdych zawodach tak i po tych wyciągnąłem wnioski. Kiedy przeanalizowałem cały bieg na spokojnie w domu, zauważyłem że tempo było bardzo równe, czyli właściwe na moje możliwości. Poza tym minimum rozmów, które przecież część energii zabiera. Odpowiednie nawodnienie i jedzenie - oprócz kanapek potrzebne są także żele energetyczne. Jednak najbardziej na tych zawodach pomogła mi motywacja. Te wszystkie elementy pomogły mi pokonać kryzysy psychiczne i fizyczne.

Obecnie przygotowuję się do Mistrzostw Europy w Biegu 24h we Francji, które odbędą się jeszcze w tym roku w październiku. Mam nadzieję, że zdobyte doświadczenie oraz zdrowie pozwolą mi powalczyć o dobry wynik. Jak wypadnę? Jeszcze nie wiem, ale znowu będę walczył :-)


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


robaczek277 (2016-08-23,22:34): Gratulacje !!! A tu znajdziesz sporo informacji o mistrzostwach we francji
http://jacekbedkowski.pl/21_IAU_Mistrzostwa_Europy_w_biegu_24h

przemcio33 (2016-08-23,23:27): Dziękuję :)







 Ostatnio zalogowani
akaen
13:20
kostekmar
13:19
AleCzas
13:12
tomsudako
12:59
stanlej
12:50
Hoffi
12:38
arco75
12:30
raczek1972
12:21
fit_ania
12:04
conditor
11:50
Kapitan
11:35
bolitar
11:29
42.195
11:15
gabo
11:12
Nicpoń
11:10
mariuszkurlej1968@gmail.c
11:06
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |