Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
240 / 338


2015-09-07

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Winobraniowy zawrót głowy (czytano: 1091 razy)

 

To był ciekawy weekend, a właściwie to nie tylko weekend, ale i kilka ostatnich dni.
Kwintesencją było coś, czego do tej pory nie robiłem - dwa starty w tym samym dniu, oba na mocny cug.
Dobra, rok temu też biegłem podobnie, ale wtedy jeden bieg potraktowałem jako rozgrzewkę, a w tym roku... no ale nie uprzedzajmy faktów ;)

Od początku.
Żeby to zobrazować cofnę się parę dni, bo wszystko zazębia się ;)

W zeszły weekend poszalałem trochę po lesie i w domu przy sprawkach remontowych, co się odbiło później.
Po czwartkowym długim wybieganiu z ponad 5km szybkim zakresem w środku... i "odpoczynku" w piątek, w którym to opłaciłem maraton w Poznaniu przyszłą sobota. Pierwsze pytanie w związku z tym, czyli co pobiec?
skoro zdecydowałem się już na amen na maraton, to by trzeba było coś pod ten deseń z klasyki pobiec.
Klasyka, czyli Drugi Zakres. Jak Bozia przykazała, czyli na strefę tętna (a nie na czas, który na 3/4 przypadków wychodzi życzeniowo i za szybko), tym bardziej, że teren leśny.
No to wio, poleciałem rano, przed śniadaniem... jedynie na galaretce Enervita. 2km rozgrzewkowo, potem wio. Końcówka wychodziłem poza strefę, ale czułem się dobrze, więc pozwoliłem sobie na odrobinę więcej. Czasy były mało ważne, aczkolwiek... no właśnie, aczkolwiek dzięki nim jest porównanie do tego, jak się latało tamtędy kiedyś tam. W zasadzie wyszło prawie tak samo, jak przed Berlinem 2 lata temu... ale to chyba przypadek.

Po bieganiu czułem się ok, jednak kiedy zjadłem śniadanie i adrenalina zaczęła spadać, dopadało mnie zmęczenie i ciągotka do lekkiej drzemki.
W międzyczasie były Mistrzostwa w TV, a po nich zdecydowałem się wsiąść na moją Dzidzię, czyli przejechać się po rubieży na szosówie.
2/3 dystansu czułem się jeszcze normalnie, tętno niskie, ale pod koniec bak z paliwem szybko malał.
Dziwne i dawno nie spotykane zjawisko, ale w sumie o to mi trochę chodziło, aby pobudzić organizm do czegoś innego, zapomnianego.

Sęk w tym, że moja cherlawość anemiczna jeszcze siedzi we mnie. Wyniki badania krwi drgnęły nieco w górę, jednak minie jeszcze sporo czasu, zanim odzyskam to, co kiedyś. Przekonałem się o tym dość specyficznie zarówno wieczorem, kiedy to padłem i nie miałem siły, aby wyskoczyć na jakiegoś drina w jakimś klubie wśród niewiast. Padłem jak koń po westernie.
W niedzielę postanowiłem "rozbiegać" powyższe na Wzgórzach, po śniadaniu żeby już się nie katować. Niestety od początku byłem padnięty, niczym uszko Misia. Jakoś tam ciągnąłem te crossowe kilometry, ale im dalej, tym słabiej głównie mentalnie. Po prostu czułem braki paliwa, jakieś dziwne zmęczenie... ojjj przypominały mi się ostatnie miesiące.
Aby trochę się odtegować postanowiłem na koniec wrzucić szybkie obroty, poleciałem dwa kilosy szybko, jeden bardzo szybko. 3:45min/km dawno nie latałem.

Zmęczenie wyszło po wszystkim, bo postanowiłem po lekkim am-am coś tam trochę podłubać. Musiałem popracować trochę impulsownikiem kinetycznym (młotkiem) i przecinakiem w pozycji lekko pochylonej. No i kurde doigrałem się... jak się wyprostowałem, to myślałem, że mi plecy urwało. W p... korzonki czy coś w ten deseń.
Pół niedzieli się próbowałem zmasować, zrolować, rozluźnić... no ale nihuhu. Czułem się jak moher, o czym dobitnie przypominali mi znajomi mówiąc SKS (Starość, K..wa Starość) :)
Tak, znajomi zawsze potrafią dodać otuchy ;)

Przeprosiłem się z Voltarenem i trochę złagodziłem objawy.

Poniedziałek na saunę, bo podobno pomaga. Trochę przeszło do tego stopnia, że we wtorek, kiedy to dowiedziałem się, iż mam delegację w Katowicach śr-pt postanowiłem pobiegać. Na wyjazdach jest krucho z czasem, tym bardziej kiedy się spędza 6-7h w pociągach.
Poleciałem do lasu, oczywiście po nasmarowaniu jak moher Voltarenem plecy i nawet nie czułem ich zbytnio.

Wiedziałem już wcześniej, że w sobotę czeka mnie gonitwa w "Drużynowym Biegu Lotto" na 2.5km. Tam nie w kij dmuchał wszyscy ambitne plany mieli, że się będziemy ścigać. No nie mogłem ich olać i powiedzieć, że sorry... ja potruchtam ;) nawet nie chciałem :)

Uroku do wtorkowego biegania dodał fakt, że naszła burza, która leniwie się zbierała, ale jak się zebrała... to mnie dopadła w środku Wzgórz.
Ciemno, wietrznie, ledwo co widzę na oczy, kieruję się do jakiejś drogi, jednak po oczach dostawałem różnymi latającymi syfami z drzew, albo kawałkami drobnych na szczęście gałęzi.
Tego ten... przyznam się, że bardzo rzadko decyduje się na modlitwę, a jeszcze rzadziej to czynię w biegu :))) to był jeden z tych wyjątkowych momentów ;)
Latające i zbliżające się pioruny tylko potęgowały schizę. Udało mi się na szczęście dolecieć do domu z kilogramem lasu i drzew na sobie, przemoczonym doszczętnie wszystkim i w ogóle sam już nie wiem co tam jeszcze.

Naładowany elektrycznością fizyczną jak i mentalną wybrałem się w środę do Katowic. Zabrałem na wszelki W buty do biegania, spodenki i koszulkę z nadzieją, że plery odpuszczą.


Tu pojawia się akcja z drugim sobotnim biegiem, na który to się tylko zapisałem, ale nie opłaciłem startu.
Limit miał być 800 osób (+100 kijkarzy, nie wiem po kiego?), a lista opłaconych obejmowała już licznik 792.
Po wymianie smsów z kumpelą, że jak to... tradycję mam przerwać i nie pobiec? (dalsza część tradycji później).
No to opłaciłem w ciemno, jednak w czwartek jeszcze nie byłem na liście. Potraktowałem to więc jako znak, że zabrakło dla mnie miejsca i tyle.

W związku z tym w piątek rano wybrałem się pobiegać po Katowicach. Lało, wiało, no ale to był jedyny możliwy moment do biegania. Następny kolejny mógł być jedynie w sobotę, a biec rano trening i popołudniu wyścig jakoś mi się nie kalkulowało. Zrobiłem więc małe zwiedzanie Parku Śląskiego, nie za wolno i nie za szybko, tak średnio BC1 w sumie.

Popołudniu w pociągu, w drodze powrotnej do Zielonej Góry jednak doznałem małej niespodzianki (poza spóźnieniem pociągu) - zostałem wciągnięty na listę do Nocnego Biegu Bachusa. Żebym to ja wiedział, to bym nie leciał 11.5km z rańca, a jak już to mniej i wolniej. No ale spoko :)

Po ponad 7h w pociągu moje pośladki darły japę, a widok "foteli" z pociągu prawie że śnił mi się w nocy... Rano w sobotę jeszcze się okazało, że muszę podjechać rowerem do salonu pewnej firmy i wymienić modem od neta.


Czułem się jak Łysek z pokładu Idy po tych wszystkich perypetiach ;)
no ale co tam, liczy się FUN!

w sobotę za dużo nie zjadłem, aby nie obciążać bebechów. W piątek jadłem tylko śniadanie w hotelu, w pracy nic, jedynie w pociągu dwie jagodzianki i paka ciastek z bananem ;) marzyłem o makaronie...

Start na 2.5km w drużynówce był o 17:00
Start w Bachusie na 10km był o 19:00

Zbiórka po 16ej, przebrałem się, wrzuciłem koszulkę z Bractwa, oddałem rzeczy do depozytu i wio na rozgrzewkę.
Zasadniczo, to spodziewałem się zmęczenia, zamulenia... a nie czułem w sumie nic. Dziwne :)
Zrobiłem trzy przebiechy, było wietrznie, więc czapka spuszczona na nos ;)


Wkręciłem się w jakąś 3-4 linię z boku przy starcie i czekałem na start. Milion pytań...
Jak tu pobiec po tych wszystkich akcjach, przejściach? nie pamiętam, kiedy to ja wytrzymałość na prędkościach jakąś ostatnio biegałem. Jakie tu tempo przyjąć?

2.5km to cholerny dystans, bo zbyt szybki początek i zakwas gwarantuje wrażenia betonowe pod koniec, z kolei tu nie ma czasu na kalkulację w stylu "lecę początek wolno, a potem przyspieszę jak na maratonie". Na starcie "wojaki", harpagany, ja i cała reszta mniejszych i większych amatorów. Niektórzy lecą swoje pierwsze 2.5km. Wymieszanie konkretne :) Fajnie :)

Odliczanie i start. Pognałem do przodu jak jakaś klacz, a właściwie jak pokraka i jakoś starałem się już sam nie wiem, ale trzymać kontakt z naszymi cwaniakami, łudząc się, że silnik po lekkim remoncie zacznie coś tam działać i nie stracę ich za szybko z oczu.
Przeraziłem się, jak zobaczyłem pierwszy kilos w 3:30. Serio. Takim tempem to ja nie biegałem od... oj, chyba 3 lat - Maraton w sztafecie w Głębokim? gdzie się biegało krótkie odcinki na zmiany. Wtedy jednak byłem sprawny i powabny i nie miałem z niczym problemów. Ostatnie depnięcie na jakimś treningu z górki było w 3:45, a tu 3:30... no ale ninja nie jest przecież miękki ;)

Lecę dalej, wszyscy dyszą, dyszę i ja, ale o dziwo tylko głęboko, w rytmie 2-2. Dalej było tylko ciekawiej.
Sporo tasowania w sumie było. Jednych ja wyprzedzałem, inni mnie. Starałem się trzymać prędkość, jednak już w tej właśnie chwili przeklinałem pomysł startu w dwóch biegach :)))
podbieg, jakiś zakręt, bruk, zbieg, znowu pod górę... w dół jeju, ta droga taka krótka, a tak się ciągnie. Tempo drugiego kilosa prawie identyczne, ale zdyszenie wielkości Kansas. Zacząłem czuć już zmęczenie w nogach. Ostatnia prosta była niczym pielgrzymka do Częstochowy. Nogi zdaje się, że chciały biec już zdecydowanie osobno, za mną! jeju, jak ja dawno tak nie biegałem. Trochę mnie tu postawiło, parę ludków mnie wyprzedziło, ale finisz wyszedł nawet jako tako przyzwoicie.
Czas... 8:33, dystans... niby 2.5km, jednak było chyba krócej. GPS mi wskazał 2.4km innym podobnie, a pętla była identyczna, jak dla Bachusa, jednak start i meta nie były w tym samym miejscu, więc pi razy drzwi to gdzieś 2.45, jednak jest to mało ważne.
Mimo wszystko średnio w okolicach 3:32min/km to było szybko tego dnia dla mnie, wręcz bardzo szybko, skoro mnie postawiło pod koniec ;)

Na mecie byłem zdyszany jak parowóz na paradzie żelastwa, jednak wyprzedziłem sporo ziomków co to trenują i w ogóle latają szybciej. Dobry prognostyk na przyszłość, tak mi się wydaje.

Zrobiłem małe roztruchtanie i odebrałem plecak, z którego wyjąłem żel recovery Olimpa i go wciągnąłem, nie chciałem nic jeść, aby dalej nie obciążać bebechów. Miałem półtorej godziny do kolejnego biegu, jeju wariactwo dla mnie ;) coś tam jedynie się napiłem

W trakcie tych 2.5km odeszła mi ochota na tę dychę, jednak za metą i chwili odpoczynku nabrałem znowu waleczności ;)
Pogadałem ze znajomymi, potem dekoracja zwycięzców... no i okazało się, że zajęliśmy 4 miejsce jako drużyna... zabrakło z 20s do pudła. Dużo i mało, jednak nie ma co gdybać, bo w zasadzie to mega wynik. Przed nami tylko wojacy, czyli młode harpagany, byli zawodowcy itp.

Czas leciał, trzeba było się zbierać, żeby zanieść plecak do depozytu i się gotować do kolejnego biegu. Zmiana koszulki, zmiana numeru, przysznurowanie czipa i lunęło. Zrobiło się zimno, trochę mną trzęsło.
Schowałem się pod jednym budynkiem, obok Biura Zawodów... 5minut przed przestało padać i wyskoczyłem na małą część dalszej rozgrzewki. Było mega topornie.
Plan na bieg? na maxa już wiedziałem, że nie ma co szaleć. Może Drugi Zakres? aby nie dorżnąć się z uwagi na stan ogólny.

Ustawiłem się chyba w 5 rzędzie. Po chwili start i wio w drogę. Spory tłum, sporo wyprzedzania no i to, czego się spodziewałem. Mocy totalnie nie było.
Postanowiłem więc lecieć tak, jak mi w danej chwili było akceptowalnie. Czasem się totalnie nie przejmowałem. Znaczy się przejmowałem, bo wiadomo... dusza zawsze chce szybciej, niż wskazania, ale to zawsze ;)
Początki w okolicach 4:00, ale czułem jak każde depnięcie i szybsze dyszenie do niczego dobrego nie prowadzi.
Pierwsza pętla (2.5km) jeszcze jakoś się trzymałem, druga również, chociaż niechęć straszna mnie dopadała i zmęczenie. Proste jeszcze jakoś się trzymałem, ale na podbiegach już totalnie brakowało pary i mocy, aby trzymać tempo. Leciałem i targały mnie myśli, przecież miałem polecieć sobie spokojnie Drugi Zakres, jednak co chwila pojawiała się myśl - a może tylko chwilę trochę szybciej. I tak co chwila ;)
W zasadzie to leciałem na prawie stałej intensywności jeśli spojrzeć na to od strony tętna. W sumie to niskiego, jak na dychę (średnie 164), ale to wynikało z braku mocy na szybsze targanie.
Ostatnia pętla to tylko odliczanie tych cholernych podbiegów. Jeden, drugi, bruk, zakręty, oby do ostatniej prostej ;) tu trochę podkręciłem i jakoś tam finiszowałem z jęzorem na wierzchu zmordowany, jakbym latał tydzień po dżungli ;)

Czas 40:34. Byłem 51 w Open na 790 osób, chociaż rzadko na takie coś patrzę.

Czas w sumie prawie identyko, jak na Maniackiej na początku roku, ale i również szybciej, niż na dyszce w Toruniu w czerwcu.
Biorąc pod uwagę fakt, że dwie godziny wcześniej kwasiłem i murowałem nogi na 2.5km to w sumie można być zadowolonym.

Leciałem w Najach Lunar Tempo, które ślizgały się na mokrym asfalcie, niczym gumki po dobrym sexie. Sexu jednak przy tych poślizgach nie czułem i miałem czasem sporego pietra czy nie wywinę orła, tudzież inną pokrakę, szczególnie na zakrętach. Straciłem zaufanie do tych butów... niestety, ale "startówki" powinny być na to przygotowane.


Dalsza część wieczoru to już tradycja :) jako, że w ZG jest Winobranie (Dni Zielonej Góry), wybrałem się na uzupełnianie płynów... znaczy się podgrzewanego nektaru Bogów, bo zimno było ;)

W niedzielę poprawiłem długim crossem, w ramach długiego wybiegania (26km), na niezbyt naładowanych bateriach (po winku i chodzonej nocy...), jedynie na śniadaniu i galaretce Enervita, z jednym żelem na drogę.
Było najs, akceptowalnie i w zasadzie wporzo, tylko pod koniec czułem już zmęczoną prawą czwórkę po zewnętrznej stronie od góry.


To były ciekawe przeżycia i doznania, szczególnie dwa starty w przeciągu dwóch godzin. Dwóch nie jestem w stanie (jeszcze?) polecieć mega, chociaż na razie nie mam ochoty, aby powtarzać takie coś w najbliższym czasie :P


Hej Winobranie! :)



PS. z wrażenia zapomniałem o najlepszym, otóż na tym 2.5km tak mnie przefiltrowało w płucach i gardle, że po biegu lekko chrząkałem... :) w sumie nie tylko ja, więc moje obawy, że coś ze mną nie tak trochę wyluzowały ;)

PS2. niedzielne wybieganie na słabych bateriach było w idealnej na tę okazję pogodzie, otóż wiało, lało i było mega zimno, chyba z 14C. Pierwsze 5km kląłem jak dzika dżdżownica będąca na skałach, ale z drugiej strony to były idealne warunki właśnie na psychę ;)


Aloha
pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2015-09-08,09:04): Piotrze, to co Ty robisz to dla mnie mega hardcore :)
snipster (2015-09-08,09:41): Paulo... i mówi (pisze) to osoba, która najpierw się moczy w jeziorze, potem jedzie rowerem, żeby po chwili biegać ;) ale fakt, było to trochę szalonego jak na mnie i mój obecny stan, jednak było w tym sporo frajdy
Hung (2015-09-08,19:19): Przecież przy Was dwóch to ja mogę się tylko przezegnac choć to żadko robię.
snipster (2015-09-08,21:40): ojtam ojtam ;]
KasiaKaczmarek (2015-09-09,09:05): Świetny wpis! Gratulacje Piotrek - wyniki super w obu biegach:)
snipster (2015-09-09,09:15): Dzięki Kasieńko :) Tobie również Gratuluję super biegania :)







 Ostatnio zalogowani
Admirał
11:48
Paw
11:45
szan72
11:39
mariuszkurlej1968@gmail.c
11:37
BeRuS
11:36
GriszaW70
11:31
stanlej
11:29
przystan
11:26
jfb
11:23
dlugipawlo
11:14
BemolMD
11:09
Admin
11:01
Amian
10:52
iron25
10:31
Mikesz
10:20
schlanda
10:12
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |