Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [77]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
GrandF
Pamiętnik internetowy
Jestem Lekkoatletą

Panfil Łukasz
Urodzony: 1980-25-10
Miejsce zamieszkania:
1 / 19


2013-11-11

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Rachunek sumienia (czytano: 9815 razy)

 

Dziś rano dopadła mnie przeszłość. Jestem w trakcie roztrenowania więc nie byłem w stanie przed nią uciec. To w związku z dzisiejszym Świętem Niepodległości. Jako pierwszy dogonił mnie rok 1991. Startowałem wówczas w II Biegach Niepodległości w Turku. Impreza ta stała się osią mojej sportowej przygody. Kończyła każdy mój sezon, była najważniejszym momentem rocznego rachunku sumienia, tego biegowego i nie tylko. Dziś nie startuję, ale rachunek wystawiam jak co roku. Oto ten biegowy…



1994
Dokładnie 14 sierpnia rozpocząłem systematyczny, ukierunkowany, codzienny trening. Wcześniej było kilka lat zabawy, okazjonalnych startów w biegach dla dzieci (wydarzenia niezwykle stresujące ze względu na masę „żywca” prącą do przodu i tratującą wszystko co pod jej nogami się znajdzie). Właśnie 14 sierpnia wyjechałem na zgrupowanie sportowe do podpoznańskiego Błażejewka. Szczerze powiedziawszy sport mnie nie interesował. Dzień na zawodach był złem koniecznym. Dlaczego więc dałem się wciągnąć w jego tryby i zmielić do reszty? Tata – trener. Brat – zawodnik, zawodniczy wzór niedościgniony (jak się okazało później – niedościgniony dosłownie). Otoczenie – lekkoatleci. Jak żyć w tak skażonym środowisku? Jak żyć? Paradoksalnie w treningu byłem naprawdę systematyczny. Po miesiącu, w wieku lat 14 uzyskałem na dystansie 1000m 3:16. Zważając na fakt ruchliwego trybu życia i pobiegiwania czasami już wcześniej wynik ten optymizmem nie napawał. Brnąłem w „to” jednak dalej.



1995
Pod względem motywacji nic się nie zmieniło. Pod względem sumienności również. Zacząłem jednak zauważać, że jestem po prostu coraz lepszy, nie do końca chyba zdając sobie sprawę z oddziaływania samego treningu. Wcześniej, dostawałem od rówieśników potężne lanie, przybiegając z reguły w 2giej czy 3ciej dziesiątce stawki. Wynikało to zapewne z mojego rozwoju fizycznego, w ósmej klasie szkoły podstawowej ważyłem 48kg przy wzroście 169cm. Pierwszym sukcesem, który podniósł moje biegowe ego było 5te miejsce podczas Mistrzostw Województwa Konińskiego w biegach przełajowych. 5-te ostatnie premiowane awansem na Mistrzostwa Makroregionu. Pierwszy raz czułem się w tym biegowym światku na prawdę kimś. Na otwartym stadionie wyniki stawiały mnie raczej w gronie zawodników „szkolnych” niż klubowych. Zacząłem jednak zauważać jaką frajdę sprawia mi poprawa wyników od 3:08 na 1000m przez 3:00 do 2:55 pod koniec sezonu. Na tle młodzików w kraju z czasem 6:32.99 na 2000m wyglądałem blado, wręcz przeźroczyście.



1996
Pierwszy start w imprezie rangi ogólnokrajowej – Mistrzostwach Polski Juniorów Młodszych w biegach przełajowych zakończył się zaszczytnym, 72 miejscem. Mimo uporu i coraz bardziej świadomego zainteresowania tym co robię rezultatyi były słabe. Początek sezonu otwierałem wynikiem 4:43 na 1,5km, czyli tak jak obiecująca, 16-letnia dziewczynka. Marzeniem wówczas było awansować do tabeli najlepszych 50ciu zawodników posumowania sezonu. Tabel, które stały się moją pasją. Nagle w jednym momencie sport pożarł mnie swoją lekkoatletyczna paszczą. Zacząłem okrywać historię tej dyscypliny i niczym w książce telefonicznej, zatapiać się w statystykach. Znałem większość nazwisk czołowych zawodników. Jakim przeżyciem był obóz w Szklarskiej Porębie kiedy mój brat – przewodnik podczas wybiegania opowiadał np. „minął nas Darek Kruczkowski”. Wow! To on, to ten z tabel! Z samego szczytu! Inaczej go sobie wyobrażałem. Wszystko zaczynało wyglądać realnie, po 2 latach solidnego, bezuczuciowego treningu zacząłem wkładać w niego całe serce. Nie odwzajemniał on niestety moich uczuć tak jakbym sobie tego życzył. Wyniki na bieżni stały wciąż na poziomie moich dobrych rówieśniczek. Coś się zaczęło zmieniać po wakacjach. „Wyobozowany” przystąpiłem do jesiennej fazy zmagań na płaszczyźnie wojewódzkiej. Nagle zacząłem wygrywać z klubowymi kolegami i całą resztą małego województwa konińskiego. Koniec sezonu zwieńczył pierwszy mistrzowski tytuł tegoż regionu. Niby nic, a jednak dla mnie tak wiele.



1997
Ten rok był niezwykły. Praca treningowa zaczęła dawać efekty. Poprawiałem się o 32 sekundy na 3km o 13 sekund na 1,5km i 9 sekund na 1km. To były piękne czasy, wystarczyło solidnie przepracować zimę, parę szlifów i rekordy życiowe sypały się jak z rękawa skrócone o potężną ilość sekund. Priorytetem był start w MP juniorów młodszych, czyli III Ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży. Hah! Zrobiłem minima kwalifikacyjne na dwóch dystansach – 3000m i 2000m z przeszkodami. Zrobiłem je jednak we wrześniu… 2 miesiące po imprezie. Jeszcze przed OOM pobiegłem „trójkę” w 9:15.09 (minimum wynosiło 9:14.00). Brakło, a później już forma uciekła wracając we wrześniu. Ogólnie sezon był bardzo udany. Znalazłem się w upragnionej „top 50” na 38 pozycji na przeszkodach. W województwie wygrywałem wszystko co było do wygrania. W makroregionie udało mi się nawet „ściągnąć blachę” na 1500m. Istniał dla mnie tylko sport.



1998
Świetnie przepracowana zima (grudzień ’97 - 409km, styczeń ’98 - 443km) procentowała w sezonie przełajowym. 25 miejsce na 6km podczas Mistrzostw Polski Juniorów uznałem za sukces. Przełożenia w sezonie letnim niestety nie było. Stanąłem zupełnie w miejscu. Trening realizowałem solidnie jednak dał znać o sobie głupi wiek. Fizycznie byłem cały czas przy sporcie, jednak moja psycha rozjeżdżała się w kilku kierunkach. Jedynym wynikiem wartym wspomnienia było 15:57 na „piątkę” co dało mi 6 miejsce podczas Mistrzostw Polski Szkół Rolniczych – imprezy stojącej zawsze na drugim miejscu w hierarchii ważności. Drugą część sezonu przekreśliła mi ospa wietrzna. Wracałem po niej niezwykle mozolnie, kolekcjonując porażkę za porażką. Sport to na szczęście w większości przypadków sinusoida. Po całosezonowym dnie odbiłem się dopiero ostatnim startem pod koniec listopada. Był to debiut na 10km. Atestowana „dycha” w Ostrowie Wielkopolskim była najmocniejszym biegiem w jakim do tamtego momentu startowałem – Przybyła, Glinka, Kąpiński, Więckowski, Wieczorek, Lenda, Lorenz, Panfil brat. Uzyskany przeze mnie wynik 33:47 dał mi znów nadzieję. Na ulicy startowałem bardzo rzadko 2-3 razy w roku, jednak czując asfalt pod stopami byłem bardziej pewny siebie. Woń tartanu powoduje u mnie do dziś nadzwyczajny wzrost tętna.



1999
Sezon stanął pod znakiem zapytania kiedy to w lutym z obozu w Węgierskiej Górce przytargałem ze sobą kontuzję. Więzadła krzyżowe w kolanie wyłączyły mnie na całe 2 miesiące ze wspaniałej fazy lotu. Mistrzostwo mojego trenera pozwoliło mi jednak z końcem maja stanąć na linii startu. W pięciu startach z rzędu biłem nareszcie rekordy życiowe. Szczególnie cieszył mnie pierwszy wynik poniżej 9 minut na 3km. Rezerwy paliwa wynikające z nieprzepracowanej zimy dość szybko się kończyły. Już na oparach udało mi się zrobić pierwsze minimum na Mistrzostwa Polski na bieżni. 15:47 na „piątkę” nie było jednak szczytem marzeń. Na MP wypadłem beznadziejnie zajmując 19 miejsce, startowałem już z anginą. Jeszcze w październiku ustanowiłem PB na 1000m 2:39.55 (2 lata męczyłem się z barierą 2:40.00) oraz rekord mojej szkoły na uliczne 10km 33:05 (o dziwo trwa on na tej liście do dziś).



2000
W sylwestra 1999 roku świat oczekiwał ze zgrozą na psikusy komputerów związane ze zmianą daty. Dla mnie również był to ważny przełom. Podczas biegu sylwestrowego w Nałęczowie z kategorii juniora w biegałem w kategorię młodzieżowca. Z perspektywy czasu uznaję ten rok za jeden z dwóch najlepszych w czasie trwania mojej 19-letniej przygody ze sportem. Wszystko szło genialnie. Matura, przyjęcie na studia i duży progres w bieganiu. Wynikiem 15:17.35 na 5km zdobyłem srebro Mistrzostw Polski LZS i złoto Mistrzostw Polski Szkół Rolniczych zarazem. Równie zadowalające było 8:44.32 na „trójkę”, czy po raz pierwszy uzyskana 2ga klasa na 3km z przeszkodami – dystansie, z którego chciano zrobić mój koronny. Na 13 startów, aż 11 razy biłem rekordy życiowe. Po raz pierwszy nie musiałem martwić się o minima na MP mając 3 dystanse do wyboru. Było świetnie. Ogromnie rozbudzony apetyt do przesady rozbudził moją fantazję. Wiedząc, że mam przed sobą jeszcze 2 lata w kategorii młodzieżowca, chciałem jak najlepiej „sprzedać” rosnącą moc.



2001
Przeglądając dzienniczek treningowy z tamtego okresu mam wciąż to samo uczucie – złość. Perfekcyjnie przepracowany okres listopad 2000 – kwiecień 2001 zwiastował dalszy postęp. Mimo zmian w życiu wynikających z rozpoczęcia studiów prowadziłem się również perfekcyjnie. Żelazne pory dnia, żelazne zasady i… ołowiane nogi po kontuzji, którą złapałem 16 kwietnia. Stojąc już na progu sezonu nie mogłem zrobić nawet jednego kroku do przodu. 4 tygodnie przymusowej pauzy dały znać o sobie dennym wynikiem 4:14 na 1500m. Kolejne starty pogrążały mnie jeszcze bardziej psychicznie. Każda trójka płaska oznaczała wynik 8:55. Latem na obozach zacząłem wyglądać lepiej, jednak cały czas towarzyszył jakiś dyskomfort fizyczny. W tym przypadku to była prozaiczna sprawa – odcisk na podeszwowej stronie stopy. Niby nic. Odcisk był jednak gigantyczny. Moja stopa wyglądała jakby ktoś potraktował ją przez środek nożem. Rana zabliźniała się trochę w nocy po to by bardzo boleśnie rozwalać się na następnym treningu. Trwało to przez dobre 2 miesiące i było niezwykle upierdliwe. Z resztkami nadziei na cokolwiek pojechałem na Młodzieżowe Mistrzostwa Polski do Gdańska. Mimo iż rewelacji nie było poprawiłem się o sekundę na 9:29.22 zajmując 10-te miejsce. Sekunda do przodu zawsze coś. Wrzesień też wyglądał słabo, gaz przyszedł w październiku. 19 października kiedy mróz dawał już o sobie znać w Poznaniu przeprowadzono Akademickie Mistrzostwa Wielkopolksi w LA. Pofrunąłem wtedy dość zachowawczo 3km w 8:43.72. 2 dni później na ateście „poleciałem” dychę w 31:55. Znów była motywacja.



2002
Najbardziej burzliwy okres w moim życiu. Sam we własne tryby wsadziłem żelazny pręt. Zgrzytów, iskier i wiórów było co niemiara! Obniżona odporność – 3 anginy w ciągu 9 miesięcy, bezsenność i stres odbiły się oczywiście na wynikach. 2 trójki w 8:47 i dwójka w 5:36, którą kończyłem nad wyraz szybko jak na mnie - 62s ostatnie koło, były jakimś światełkiem, które mówiło „nie odchodź”. Kompromitacja na Mistrzostwach Polski – ostatnie miejsce z przerażającym wynikiem, wbijały kolejne gwoździe w moją sportową trumnę. Będąca zawsze reanimacją końcówka sezonu gdzie startowałem na ulicy nie nastąpiła w ogóle. Tamten rok należał do dwóch sportowo najgorszych.



2003
Tym drugim spod znaku czarnej rozpaczy był właśnie 2003. Wówczas to, zupełnie odwrotnie odczytywałem przejawy sympatii, pomocy i życzliwości. Poobrażałem się na wszystkich postanawiając, że będę najmądrzejszy na świecie. W kwestii treningu również. Zacząłem więc - o zgrozo prowadzić się sam. Doprowadziłem organizm do poważnego przetrenowania. Początkowo nie wyglądało to źle. Sama struktura treningu nie była może horrorem jednak w intensywności stosowanych środków zostawiałem wszystko co najlepsze. Pasjonowało mnie to, że jestem w stanie "trzasnąć" sobie dyszkę drugiego (tak mi się przynajmniej wydawało) zakresu po 3:25/km, zrobić "tysiączki" po 2:51 i żyć dalej. Żyłem tak do sezonu, którego bramy przekroczyłem poprawiając nawet 3-letni rekord życiowy na 1500m na 4:04.42. Reszty wolałbym nie pamiętać. Jesienią podsumowałem pasmo niepowodzeń, o dziwo wyciągnąłem wnioski i przystąpiłem do pracy z nowym trenerem.



2004
Po 3 trudnych sezonach powróciła wiara. Nowy trener udowodnił mi, że umiem przebierać kończynami dolnymi trochę szybciej. Biegając 10x400m po 62-63s nie potykałem się o własne nogi. Stadion znów był łaskawy, poprawiałem życiówkę za życiówką. Czułem się jakbym ruszył po latach zardzewiałą maszynę. 4:01, 8:37 i 15:06 odpowiednio na 1500, 3000 i 5000 metrów spełniały mój sen o przesuwaniu kolejnych granic własnego organizmu. Druga część sezonu była nieudana ze względu na krzyżujący absolutnie plany AWF-owski obóz letni. Czułem jednak, że znów biegam.



2005
Rewelacyjne przygotowanie odzwierciedlało się już w pierwszych akcentach treningowych na bieżni. "Podkręcony" opiniami kolegów zacząłem chyba trochę bujać w obłokach. Wydawało mi się, że rezultaty około 3:55 na 1,5km, 8:28 na 3km czy 14:45 na 5km są na wyciągnięcie ręki. Półtora w 4:00.58 pokazało, że jest ok, może nie tak jak to sobie wyobrażałem, ale ok. Niestety będąc u szczytu formy zaczęła dawać znać o sobie bezsenność, na którą cierpiałem od 2001 roku. Ujawniała się ona w sytuacjach stresowych, lub w przypadku dochodzenia do bardzo dobrej dyspozycji fizycznej (jedno z drugim się łączy). Biegając to 1,5km w 4:00 byłem już po 2-tygodniowej sesji bez snu. Po pewnym okresie występowało zawsze odchorowanie tegoż - jakaś gorączka niewiadomo skąd, ogólna słabość i niedomagania organizmu. I... jak ręką odjął, zaczynałem z powrotem spać, ale choroba jak tornado niszczyła moją wspaniałą formę. Wystartowałem jeszcze kilka razy na bieżni z marnym skutkiem i podjąłem decyzję - definitywnie uciekam ze stadionu. Kończąc pod koniec czerwca 1500m w 4:05 już chodził mi po głowie maraton. Podjąłem decyzję o debiucie, początkowo w Budapeszcie, ostatecznie padło na Warszawę. Przygotowania, które wydawały mi się z pozoru mało skomplikowane, na początku mnie przerastały. Wróciłem pod skrzydła trenerskie mojego brata. Debiut maratoński był czystą przyjemnością, każdemu życzę takiego samopoczucia. Czas 2:29:08 przerósł moje oczekiwania i rozwiał zupełnie wątpliwości co do dalszej drogi sportowej. Po latach znalazłem dystans dla siebie. Mając 25 lat byłem maratońskim młodzikiem.



2006
Pasmo sukcesów. Obok roku 2000, drugi pod względem świetności. W lutym wygrałem maraton w holenderskim Apeldoorn bijąc o 43s życiowkę na skomplikowanej trasie. W kolejnych startach postanowiłem "hartować" się psychicznie idąc z "czubem" do odmowy. Mam w pamięci zwłaszcza 5tkę na ulicy, gdzie 3km otwierałem w 8:47 (jestem sceptykiem jeśli chodzi o pomiar trasy w biegach ulicznych jednak ten dystans był absolutni wiarygodny). Menatlnie byłem wtedy na prawdę mocny, co zresztą szło w parze z dyspozycją fizyczną. Podczas Mistrzostw Polski na 10000m o pół minuty poprawiłem PB. Wisienką na torcie był pobity w październiku o blisko 3 minuty rekord życiowy w maratonie 2:25:43. Oby tak dalej, myślałem. Coś z tego będzie.



2007
Poprzedzający rok był jeszcze „strefą mieszaną” jeśli chodzi o myśl treningową. Maratony w Apeldoorn i Koszycach były wypadkową metod mojego trenera – brata i moich. Autorem życiówki na 10000m byłem ja sam. Od roku 2007 zacząłem absolutnie sam być sobie sterem i okrętem. Po tym 2:25 w Koszycach miałem cały czas „parcie” na wynik. Byłem tak owładnięty chęcią poprawy rekordu życiowego, że znów zacząłem zapominać się w treningu. Pierwszy maraton w tamtym sezonie był moją pomyłką taktyczną pod każdym względem – terminu (środek maja i zaledwie tydzień po ciężkich obozowych dwóch tygodniach) i rozegrania biegu. Kalkulując finansowo zabrałem się z grupą Ukraińców, „lecąc” do 17km na 2:19. Pierwszy i ostatni raz przesadziłem. Skończyło się na 2:28:40. 3 tygodnie po maratonie wstąpiłem na bieżnię przypomnieć sobie „jak to jest”. O dziwo było świetnie, 2gie wyniki na 1500 i 3000m – 4:00.78 i 8:43.09 zaskoczyły mnie. Potraktowałem to bardziej jako rozrywkę. Trening letni był utrudniony 2-miesięcznym kursem wojskowym, jednak tuż po nim zająłem swoje najwyższe 8sme miejsce na MP, pokonując wówczas „połówkę” w czasie nowego PB – 69:46. Sezon kończyłem maratonem w Echternach 2:29:25.



2008
Po styczniowym zwycięstwie na 27.5km w Apeldoorn miał być maraton w Londynie. Kontuzja stopy wyłączyła mnie jednak z treningu na 3.5 tygodnia. Wykonywałem wówczas trening zastępczy jeżdżąc rowerem i pływając. Wydolnościowo, dużo nie straciłem. W czerwcu wygrałem nocny maraton w belgijskim Torhout z czasem 2:29:00. Po genialnie przepracowanym lecie powietrze ze mnie uszło tuż przed maratonem w Warszawie. Jechałem do stolicy świadom nie najlepszej dyspozycji, tak więc wynik 2:31:43 i tak był niespodzianką. Czułem się tak słabo, że nie wiedziałem czy w ogóle skończę. Na pocieszenie pozostał mi tytuł Wicemistrza Wojska Polskiego. Sezon bez fajerwerków był jednak przyzwoity.



2009
Chciałem za wszelką cenę pobiec gdzieś maraton nie później niż pod koniec kwietnia. W połowie maja na świat miał przyjść mój synek. Na 1.5 miesiąca przed tym ważnym wydarzeniem moja żona towarzyszyła mi jeszcze podczas półmaratonu w Bratysławie. Mając doping w postaci „2 w 1” poprawiłem nieznacznie rekord życiowy na 69:42. 180km w tamtym tygodniu dało znać pod koniec biegu. Maraton pobiegłem 26 kwietnia w Dreźnie. Masa niesprzyjających okoliczności złożyła się na wynik tylko 2:29:53. W Dreźnie zepsuł mi się samochód, wcześniej czułem lekkie przeziębienie, w drodze na sam start zepsuła się kolejka wioząca maratończyków. Start opóźniony o 1,5 godziny spowodował znaczne podgrzanie temperatury powietrza. 14 maja, najwspanialszy dzień w moim życiu , nieporównywalny z niczym co do tamtej pory mnie spotkało – urodził się Michał, mój synek. Od tego momentu zaczęło się inne bieganie. Nie mogłem zrozumieć dlaczego trening, który cały czas realizowany był wydawało się – prawidłowo, po prostu nie oddaje. Zrezygnowałem z maratonu w Berlinie, ze względu na miazgę zamiast formy w końcowym etapie przygotowań. To był początek wymazywania gumką kolejnych startów z biegowego kalendarza.



2010
Najbardziej nieprzyjemnym okresem w ciągu 19 lat mojego biegania był przełom jesieni 2009 i zimy 2010. Trening w 98% realizowałem po ciemku, rzecz niezwykle frustrująca. Musiałem codziennie zmuszać się do wyjścia, brnąc jak kret przez zaspy nadzwyczaj długo zalegającego śniegu. Trening mimo, że solidny był wymęczony, kompletnie nic nie szło. Zrezygnowałem z kolejnego maratonu, tym razem w Limassol na Cyprze. Z utęsknieniem czekałem wiosny, zmiany czasu i wiążącego się z tym sportowego trybu życia za dnia. W pierwszą niedzielę kiedy czas zmieniono na letni biegałem połówkę w Warszawie. Po 14km chciałem zejść, widząc jednak atak Karoliny Jarzyńskiej na Rekord Polski postanowiłem pomóc jej i pace-makerowi Piotrkowi Pobłockiemu. Pomogłem. Miałem alibi, poleciałem 71:37 bo pomagałem Karolinie bić RP. Owszem, tylko nie przyznałem się wówczas nikomu, że to był mój max. Dzień później w wiosennej aurze – cieple, słońcu i za dnia wyszedłem na trening. Przebiegłem 700m, stanąłem, wróciłem do domu i postanowiłem zakończyć sportową przygodę. Trwałem w swym postanowieniu 1,5 miesiąca, podczas których na myśl o formie ruchu, którą wykonywałem przez 16 lat chciało mi się puścić pawia. Jednak z czasem… Nie mogłem siedzieć spokojnie wiedząc, że usypiam możliwości, które za 5-6 lat zasną bezpowrotnie. Zacząłem truchtać, dosłownie potykając się o własne nogi. Na dobre wróciłem w czerwcu kiedy to pobiegałem trochę w lasach Bronka Malinowskiego. To mnie jakoś natchnęło… Dość szybko wróciłem na swój poziom. Z końcem sierpnia na treningu robiłem np 20km biegu zmiennego 3:17/3:42. We wrześniu atestowaną dychę przebiegłem w 32:06 (przez pomyłkę stając 40m przed metą, straciłem na tym z 5s). Byłem prawie przygotowany do Dębna kiedy to synek zaraził mnie grypą jelitową. Kolejny maraton odpuściłem…



2011
Notorycznie powtarzające się urazy spowodowały „dziurawy” trening zimowy. Achilles, kolano, stopa i na końcu łydka – niby nic groźnego, niby drobiazgi, ale hamowały robotę z reguły na 2 tygodnie. Pełnowartościowy trening zacząłem po 20tym marca. 30 marca urodziła się moja córeczka. 25 czerwca przebiegłem maraton w 2:28:50. Po 2 latach w końcu się udało. Wśród rosnącej ilości obowiązków zrozumiałem w końcu co blokowało przez 2 lata kilka maratońskich prób i przekreślało radość z biegania. Zacząłem przykładać zupełnie inna miarę do sportu. Do tej pory za wszelką cenę chciałem zrealizować wszystko od A do Z tak jak bywało to wcześniej. Czasami trzeba iść na kompromis z samym sobą, odpuścić niż fanatycznie realizować coś bez względu na wszystko. W roku 2011 debiutowałem nieudanie w biegu na 100km. Kiedyś uparcie twierdziłem, że nie tknę się konkurencji nieolimpijskiej, odbiegającej swą formą od lekkoatletycznej normy, takiej właśnie jak 100km czy biegi górskie. Co mnie do tego nakłoniło? Młodzieńcze marzenia o założeniu reprezentacyjnego stroju...



2012
Dylematy, rozterki, kontuzje. Myślę, że te 3 słowa idealnie oddają mój stan „ogólny” w roku XXX Igrzysk Olimpijskich. Zaczęło się kontuzją łydki. W marcu zacząłem normalnie biegać. To był taki dziwny moment. Miotanie sportowe szło na równi z zawodowym. Te 2 zbiory tworzyły obszar wspólny. Obszar ten zaczął w pewnym momencie sterować moim treningiem zmieniając kompletnie jego koncepcję. Mimo wszystko byłem niezły. W maju moja potencjalna dyspozycja wskazywała iż stać mnie na 2:30 w maratonie albo i szybciej. Trening był dziwny, niby realizowany wolno, ale dużo i na krótkich przerwach. I tak „tyrałem” np. 30x400m po 76s na przerwie 100m w truchcie (35sek). Albo 15x1000m w układzie – pierwsze 5 po 3:18, kolejne 5 po 3:14, ostatnie 5 po 3:08, na przerwie 200m w truchcie (1min) . Było nieźle. Starty nie odzwierciedlały jednak tego co działo się na treningach. „Dychy” znacznie powyżej 33min wbijały mi w mózg szpilki rezygnacji. Moje niezdecydowanie sięgało szczytów. Chaos. W sierpniu znów było nieźle, chciałem biegać Świnoujście-Wolgast, ale awaria stopy wymusiła 5-tygodniową przerwę. Wróciłem. W końcówce października brakowało mi 4 tygodni do upragnionego startu w maratonie. I tu znów szlaban – uszkodzenia „mechaniczne” jakich doznałem na treningu spowodowały ostatecznie iż rok 2012 był maratońskim pustostanem.



2013
Zima… Kto jej nie pamięta. Wszechobecna, biała kupa zalegająca do połowy kwietnia na każdej możliwej ścieżce biegowej wynaturzyła proces treningowy. Biorąc jednak pod uwagę, że szykowałem się do Mistrzostw Europy na 100km, nie trzeba było realizować jakiś kosmicznych prędkości. Śliska nawierzchnia nadwyrężyła jednak moje więzadła krzyżowe. Treningu nie przerwałem, biegałem z niemal sztywną nogą. Do czasu. Kilka dni przed ME musiałem podjąć decyzję o rezygnacji ze startu. Po 2 tygodniowym odpoczynku znów ruszyłem maszynę. „Powoli, jak żółw ociężale” ruszyłem ospale. Dosłownie. Do dziś tego nie rozumiem. Średnia prędkość na wybieganiach spadła o 20-25sek. Mocne jednostki treningowe niby realizowałem poprawnie, ale nie tak jak kiedyś. Np. na 10 powtórzeń czegoś tam, odcinało mi zupełnie prąd po 7, a prędkości nie były nadzwyczajne. No i nadszedł ten dzień. 8 czerwca, maraton Mannheim. Dramat. Wynik i samopoczucie, którego wolę nie wspominać. Więc nie wspominam. Po coś to jednak było, tuż po tymże frustrującym występie zaczęło się znów… biegać. Po prostu. Znów odczuwałem głód treningowy, wróciłem do swojego normalnego tempa, było pięknie. Taką swobodą dofrunąłem do maratonu w Wilnie, kończąc go na 3ciej pozycji z uspokajającym mnie wynikiem 2:33:16. Najważniejsze, że wróciła radość, nie tylko ta biegowa…



2014
Będzie pięknie. Plany są przewrotne – maraton + rekord życiowy w biegu na… 1000m.



Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2013-11-11,13:13): 19 lat usystematyzowanego treningu, brawo! Możesz być dla wielu wzorem.
Admin (2013-11-11,13:54): Nawet podobny na tym zdjęciu :-)
Krzysiek_biega (2013-11-11,14:47): Koniec świata, Łukasz zakłada swój blog, jestem ciekaw jak długo przetrwa. Oby jak najdłużej bo większość z zawodników którzy coś tam biegają mają tylko reklamowane strony internetowe nie mają zbyt wiele wspólnego z blogiem...
tomek20064 (2013-11-11,17:06): iMPONUJĄCA KARIERA I ŚWIETNE WYNIKI ,GRATULACJE
WojtekGR (2013-11-11,18:06): Aż strach pomyśleć że gdy Ty zaczynałeś trenować, ja dopiero się urodziłem ;__;
GrandF (2013-11-11,20:28): Dzięki za miłe słowa. Wojtek mało tego , zdjęcie pochodzi z "89, ale jak widać stary człowiek wciąż może :) Dzięki paulo, obym chociaż był nim dla swoich dzieci. Ostrzeżenie dla użytkownika Admin - naśmiewanie się z postępującego procesu starzenia, nawet w postaci zakamuflowanej ironii będzie karane zablokowaniem konta, a w skrajnych przypadkach jego usunięciem!
adamwiniarski (2013-11-12,07:36): To mi się podoba! Plan na życiówkę po prawie dwudziestu latach biegania. Trzymam kciuki. I bez przesady z tą starością. Ja zacząłem biegać jakieś piętnaście miesięcy temu, miesiąc po moich czterdziestych szóstych urodzinach i też mam nadzieję. Wiem, że patrzymy z różnych punktów widzenia i z pewnością łatwiej u mnie o postępy. Mimo to czekam na dobre wiadomości, może nie tylko na tysiąc metrów. Powodzenia! P.s. w zupełnie najgorszym wypadku zawsze zostaje Ci dobre pióro.
snipster (2013-11-13,14:55): niezła historia... szacun za całokształt.
Katan (2013-11-16,19:32): A ile masz kilometrów na liczników. Masz takie wyliczenia. Pękło ci 50 tyś. ?
GrandF (2013-11-17,18:39): 78 tys







 Ostatnio zalogowani
lordedward
00:02
ula_s
23:56
kos 88
23:54
Fredo
23:33
Henryk W.
22:58
marczy
22:57
Wojciech
22:42
Admin
22:39
Ty-Krys
22:27
wigi
22:10
kubawsw
22:03
Jawi63
21:49
rolkarz
21:46
Rehabilitant
21:44
entony52
21:38
valdano73
21:36
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |