Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [55]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
kokrobite
Pamiętnik internetowy
Widziane z tyłu

Leszek Kosiorowski
Urodzony: --------
Miejsce zamieszkania: Jelenia Góra
214 / 300


2012-08-06

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Czwarty Karkonoski (czytano: 2162 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://www.nj24.pl/article/swietny-iv-maraton-karkonoski

 

Powiedziałem sobie, że choćby nie wiem co, będę toczył się powoli, bo inaczej wykończy mnie ściana płaczu za Odrodzeniem. Dokładnie pamiętam kryzys na ostatnich kilometrach III MK i zdychanie potem w schronisku. Dyscyplina taktyczna była kluczem do przeżycia tych 44 kilometrów w niezłej formie. No i pewnie trzy kilogramy, które zgubiłem w Czarnogórze ;-)

Pierwszy raz spałem przed maratonem we własnym łóżku. Dziwnie tak jakoś, dotychczas maratony kojarzyły mi się z wyjazdami i luzem z tym związanym. Maraton domowy oznacza większą wygodę, że tak powiem, logistyczną, ale mniej czasu. Bo u siebie zawsze jest coś do zrobienia, a gdy się gdzieś jedzie, zostawia się, zazwyczaj, wszystko daleko za sobą. Nawet, gdy śpi się blisko domu, jak w poprzednich latach przed Karkonoskim.

Pozbierałem kolegów do fury i ruszyliśmy na Szklarską. A tam pełno ludzi. Zupełnie inaczej, niż dawniej. Bardzo normalnie – jak przed startem innych maratonów. Brakuje kameralnej, schroniskowej atmosfery. Maratońskiego poranka i śniadania u góry. Ale i tak jest genialnie.

Pełno bliższych i dalszych znajomych. Pierwsze 6,5 km na Śnieżne Kotły spokojnie, żeby się nie zajechać. Nie trzeba się spieszyć, tym bardziej, że Robert postanowił zostać w środku lata Świętym Mikołajem i rozdawać prezenty w postaci kolejnych pięciominutowych wydłużeń limitu. Z 70 minut zrobiło się 80, jestem tam po 60, więc trochę za szybko. Zakładałem 65 (tyle, ile podczas rekonesansu), ale są granice wolnego wleczenia się, których na początku maratonu nie potrafię przekroczyć.

Jest pięknie, piękniej, niż miało być, słońce, widoki na Kotlinę Jeleniogórską znakomite. Nawet czapki nie wziąłem, tak ufałem prognozom, więc słońce ciacha mnie na maksa. Ale upału nie ma, jest dobrze.

Powolutku do przodu, mijam się, już do mety, z kilkunastoma osobami. Wyprzedzają mnie z góry, a ja ich pod górę. Nie chcę rwać tempa, ciągle lecę z taką samą intensywnością, podczas gdy sąsiedzi z trasy, z góry dają czadu, a pod górę odpoczywają.

Biegnie się bardzo dobrze, odpływam gdzieś myślami i parę razy potykam się, raz lecę do przodu i padam przed kimś biegnącym już z powrotem. Ale bez konsekwencji, poza jakimiś drobnymi obtarciami.

Na zakosach pod Śnieżkę nie ma nawet zbyt dużego tłoku, na szczycie też bywa często gęściej. Jeszcze wcześnie, wczasowicze pewnie dopiero na wyciągu albo jeszcze na pośniadaniowej fajce.

Na Śnieżce jestem w 3:08, więc kalkuję, że około 6:15 na mecie nie byłoby źle, bo to wprawdzie więcej niż półmetek, i Szrenica jest niżej od Śnieżki, ale przecież zmęczenie da o sobie znać.

Na zbiegu ze Śnieżki łapią mnie przykurcze obu łydek. Nie mogę za szybko zbiegać. Ale już na wypłaszczeniu przy Domu Śląskim wszystko jest w porządku.

Na szlakach sporo ludzi, pełno Czechów, wielu dopinguje. Obsługa punktów rewelacyjna (niech żyje klub BnO Paulinum Jelenia Góra:-) W ogóle jest świetnie. Taka duża, fajna wycieczka w rewelacyjnej scenerii.

Na Przełęczy Karkonoskiej Zygmunt i Marek – miło widzieć kumpli w takim miejscu i w takim momencie.

Teraz ściana prawdy – trzeba iść, trochę biec, znowu iść. Ale chód chodowi nierówny. Rok temu wlokłem się strasznie, miałem dość, teraz jestem nieco mniej zmachany, jakoś daję radę okrążyć Wielkiego Szyszaka bez myślenia: co ja tu, do diaska, robię. I za chwilę picie na Śnieżnych Kotłach. Co za ulga :-) Już będzie prawie cały czas równo lub w dół.

Ze Śnieżnych ruszam po 5:30, może da się zmieścić w sześciu godzinach? Biegnę powoli, moi maratońscy sąsiedzi z trasy znowu mnie wyprzedzają, ale nic to, trzeba do końca po swojemu, bez zrywek. Szybciej zresztą nie jestem w stanie. Sto metrów przed metą, przed ostatnim podbiegiem, słyszę spikera Janusza, patrzę na zegarek – niespełna 5:58, no to jeszcze końcówkę pod górę biegnę, muszę połamać sześć. Pierwszy raz kończę Karkonoski biegiem – 5:58:14 (netto, brutto o 16 sekund więcej).

Pięć minut oddechu, picie, świeża koszulka i wracam robić foty. Ze sto machnąłem. Zawsze tak mam, gdy coś mnie zachwyca i mam jeszcze parę. Na trasie pozostało pełno znajomych. Wcale mi się nie chce jechać na dół.




Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


jacdzi (2012-08-06,15:36): Gratuluje, na tej trasie ponizej 6h to REWELKA!
mamusiajakubaijasia (2012-08-06,20:18): zazdroszczę jak sto diabłów! Nie wyniku - samego faktu uczestnictwa w tym biegowym święcie.
Jasiek (2012-08-06,20:55): Mi, niestety, nie udało się zmieścić w sześciu godzinach, ale i tak na Szrenicy gębula wywijała się w banana, że dotarłem na metę w jednym kawałku :)
kokrobite (2012-08-06,21:26): Karkonoski to bieg, w którym, pomimo różnych utrudnień, a pewnie także dzięki nim, czuje się mocno radość biegania.
wiesław (2012-08-06,23:18): Potwierdzam, również tam byłem,przeżyłem, mimo trudniejszej trasy było fantastycznie :-)))
snipster (2012-08-07,10:43): brzmi fajowo, górzysty klimat... ;)







 Ostatnio zalogowani
shymek01
05:36
42.195
05:25
Łukasz S.
05:03
lordedward
00:02
ula_s
23:56
kos 88
23:54
Fredo
23:33
Henryk W.
22:58
marczy
22:57
Wojciech
22:42
Admin
22:39
Ty-Krys
22:27
wigi
22:10
kubawsw
22:03
Jawi63
21:49
rolkarz
21:46
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |