Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Jasiek
Jan Pinkosz
Zabrze

Ostatnio zalogowany
2024-04-14,17:33
Przeczytano: 365/125130 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:9.8/12

Twoja ocena:brak


Jest taki bieg
Autor: Jan Pinkosz
Data : 2011-07-20

Jest wiatr, co nozdrza mężczyzny rozchyla;
Jest taki wiatr. […]
Jest deszcz, co wargi kobiety odmienia;
Jest taki deszcz. […]


Jest bieg, co serca tętniące odsłania; jest taki bieg… po którym nic już nie jest takie samo – inaczej smakuje chleb, miłość, i nie do poznania zmienia się otaczający cię świat, na pozór ten sam, jednak dopiero teraz dostrzegasz w nim ludzi, rzeczy i zjawiska wcześniej niezauważalne. Po prostu jesteś już zupełnie innym człowiekiem, innym od tego sprzed kilkunastu godzin, kiedy to ustawiałeś się na linii startu, zanim jeszcze rozbrzmiał huk wystrzału z Mirkowej flinty, i nim zaczął padać deszcz... a że zacznie padać, to pewne, bo gdy zjeżdżają w Bieszczady pierwsi Rzeźnicy, deszczowe chmury jakby się zmawiały na wielkie lanie, i ledwo dźwięki startowej syreny utoną w leśnej głuszy, na naszych twarzach lądują pierwsze krople deszczu, zwiastujące przedsmak rzeźniczej przygody. Pobłyskując światłami czołówek, niczym chmara świetlików, ruszamy w mroczny przedświt.



Nie mija kwadrans, i masz wrażenie, że właśnie trafiłeś w objęcia pory monsunowej, i albo polubisz strużki wody spływające po policzkach oraz chlupotanie w butach i biegniesz dalej, albo walcząc na szlaku z błotnistą śliskością oraz wszędobylską wilgocią, wcześniej czy później lądujesz twarzą w gliniastej mazi, albo zderzając się z podstępną kłodą przebiegle zawisłą nad strumieniem światła twojej czołówki, w następnej sekundzie oglądasz gwiazdy tańczące na zachmurzonym niebie, a gdy powraca świadomość już wiesz, że dzisiaj właśnie to miejsce wyznacza twoją metę.

Komańcza już daleko za nami, a świt wciąż nie może się przedrzeć przez chmurzaste kłębowisko zawisłe nad górami i gęste korony drzew. Mijamy urokliwe Jeziorka Duszatyńskie sennie otulone melodią nocnych mgieł unoszących się tuż nad seledynową taflą wody, by po sforsowaniu zbocza Chryszczatej łagodnym zbiegiem dotrzeć do pierwszego przepaku na przełęczy Żebrak. Organizator odhacza nasze przybycie na punkt kontrolny. Nie zdejmując plecaków, wyciągamy z nich po bananie i uzupełniamy utracone kalorie. Jeszcze po łyku wody z plastikowych kubeczków, i nie mitrężąc drogocennego czasu, wyruszamy w dalszą drogę. Przed nami Wołosań, najwyższe wzniesienie Wysokiego Działu, więc porzućcie nadzieję, że przestanie padać, bo do Cisnej na pewno nie przestanie… zresztą nigdzie indziej deszcz nie pachnie tak jak w Cisnej, i nigdzie indziej kropel deszczu głuchy rytm nie brzmi tak jak w Cisnej, o czym przed trzydziestu pięciu laty tak pięknie śpiewała Krystyna Prońko.



Wybiegamy z lasu wprost na stalową konstrukcję wyciągu narciarskiego „Pod Honem”, a to wiadomy znak, że kolejny przepak tuż, tuż. Teraz ostro w dół po mokrej i śliskiej trawie pod wyciągiem, na której nożne hamulce okazują się mało skuteczne, więc wspomagam się hamulcem ręcznym, chwytając cierniste pędy jeżyn porastających zbocze, i prawie nie czując bólu ranionych dłoni. Na widok wypłaszczenia w rejonie dolnej stacji wyciągu, puszczam hamulce i żwawiej przebieram nogami, dobiegając do Maćka, który wcześniej popisał się brawurowym zbiegiem w stylu na łeb, na szyję, i cierpliwie czekał na swojego dwakroć starszego partnera.

Po chwili doganiają nas znajomo roześmiane głosy Jarka i Natalii, z którymi dzieliliśmy trudy podróży do krainy Majstra Biedy, więc ostatni, już wyasfaltowany kilometr, dzielący nas od Gminnego Ośrodka Kultury i Ekologii, dzisiaj służącego nam za bazę przepakową, pokonujemy w wesołej kompanii, witani oklaskami przez pierwszych kibiców ustawionych po obu stronach drogi.



Po zameldowaniu się na punkcie kontrolnym, sprawnie odnajdujemy oznaczony naszym numerem startowym foliowy worek przepakowy z przyczepionymi doń kijkami, po czym zrzucamy z siebie przemoczoną odzież wraz z trzydziestodwukilometrowym zmęczeniem, z niemałym trudem rozsznurowujemy oblepione błotem buty, i przebieramy się w suche ubrania. Cudowne to uczucie, kiedy na rozmoczonej deszczem skórze, choć na krótko możesz poczuć przytulną suchość – wtedy niejako resetują się już przebiegnięte kilometry, a w mięśnie przenika przylegająca do ciała świeżość. Jeszcze po kęsie bułki z nutellą i dwa łyki puszkowego Red Bulla, po czym uzbrojeni w lekkie kije do biegania, po niespełna kwadransie wyruszamy na trzeci etap, by w kolejno upływających minutach rozpocząć forsowne podejście na stromy stok Małego Jasła. Ktoś utykając na obandażowaną w kolanie nogę, ze zwieszoną głową zawraca w stronę Cisnej.

Wymieniamy ze sobą kilka słów, i upewniwszy się, że da radę zejść bez naszej pomocy, dalej pniemy się pod górę. Wkrótce docieramy w newralgiczny rejon Okrąglika, nazywany Rzeźniczym Trójkątem Bermudzkim, gdzie w poprzednich latach wielokrotnie zdarzały się przypadki pomylenia naszych czerwonych znaków ze słowackim, również czerwonym szlakiem granicznym, co w przypadku zabłądzenia zawsze oznacza utratę wielu cennych minut. Tymczasem na otwartej przestrzeni grzbietu granicznego od dłuższego czasu nie widujemy jakichkolwiek oznaczeń, więc kierujemy się jedynie błotnistymi śladami pozostawionymi na wydeptanej ścieżce, w nadziei, że przebiegający przed nami koledzy byli dobrze zorientowani i wybrali właściwą drogę.



Dobrze jest – mamy szlak! A deszcz, ulegając krótkim chwilom zapomnienia, skrzętnie wykorzystywanym przez wiatr na osuszenie naszych rzeźnickich tyłków, na powrót przypomina sobie o naszym istnieniu, i jakby w trosce o właściwe nawodnienie, ze zdwojoną mocą serwuje nam kolejną porcję wilgoci. Czterdzieści pięć kilometrów dystansu oraz niekończący się ostry zbieg z Fereczatej dają się już mocno we znaki kolanom i czwórgłowym mięśniom, buntującym się przeciwko przeciążeniom coraz częstszymi skurczami. Z niewysłowioną ulgą wybiegamy wprost na jaskrawoczerwoną strzałkę widniejącą na kruszejącym asfalcie, a zapoczątkowującą osławioną niezliczoną ilością zakrętów Drogę Mirka, wobec której nieskończoność wcześniejszego zbiegu ma się nijak, bowiem dopiero teraz poznamy jak smakuje prawdziwy brak końca.

Zanim jednak zaczniemy robić zakłady ile zakrętów pozostało do pysznych bułek w Smereku, wyrównujemy oddechy i póki co, pakujemy w siebie po przejrzałym bananie. Zwycięska drużyna pewnie już zbiegała z Caryńskiej, ale i my mieliśmy całkiem dobry czas w stosunku do przedstartowych kalkulacji, dlatego grzechem byłoby nie wykorzystać sprzyjających warunków terenowych do podciągnięcia wskazań średniego tempa na moim Polarze, więc kije w garść i lecimy. Gdy droga nieznacznie zaczyna wspinać się pod górę, nieomal automatycznie przechodzimy do marszu, jak gdyby nas ktoś wcześniej zaprogramował, że biegniemy tylko po równym i na zbiegach, zaś wszystko o nachyleniu powyżej jednego procenta pokonujemy szybkim marszem, i na nic zdają się wszelkie próby nakłonienia nóg do biegu, że droga równa jak stół, albo że jeszcze tylko trzy zakręty do ostatniego mostku, za którym już czekają pyszne bułki z szynką, bo nasze nogi wykazywały niewzruszoną odporność na wszelkie najchwytliwsze argumenty, i na Drodze Mirka potrafiły biegać jedynie gallowayem.



Kiedy zza jednym z zakrętów wyłoniła się maska samochodu, z wychyloną przez opuszczoną szybę, z daleka rozpoznawalną sylwetką Wasyla z nieodłącznym aparatem fotograficznym na pierwszym planie, wyczuwalny na odległość zapach pysznych bułek coraz natarczywiej łechtał podniebienie. I o dziwo! – od teraz nogi same zaczęły przyspieszać, żeby nie powiedzieć pomknęły przed siebie wiedzione nagle ujawnionym, a wcześniej nie znanym instynktem. Ostatnie metry, podobnie jak w Cisnej, pokonujemy dopingowani przez wytrwałych, i nie żałujących braw kibiców. Dobiegając do bazy, znowu wpadamy na Jarka z Natalią, którzy właśnie wyruszali na kolejny etap, a w porównaniu z nami, w swoich świeżo przebranych, żółto-niebieskich strojach i bieluchnych podkolanówkach kompresyjnych, wyglądali jakby dopiero rozpoczynali bieg, a przecież każde z nich miało już w nogach ponad pięćdziesiąt trzy kilometry morderczej górskiej wyrypy, ale jak się ma taką serwisantkę jak Dominika… – Ech, jakże brakuje tu Szadoczka!...

Nie czas jednak wylewać żale, tylko szybko odnajdujemy worek z naszymi rzeczami… to znaczy Maciek odnajduje, bo ja już pałaszuję najsmaczniejszą na świecie bułkę. Potem zrzucamy z siebie mokre odzienie wraz ze wspomnianymi wcześniej kilometrami, pozbywamy się również zbędnego balastu w postaci grudek błota przyschniętych do łydek, po czym łamiąc paznokcie na zabetonowanych gliną sznurowadłach, wyłuskujemy stopy z obklejonych błotem butów i przebieramy skarpety. Buty tym razem, niestety nie dostaną zmiany i razem ze mną muszą pobiec dalej – w końcu to Salomony, i w przeciwieństwie do mnie, są całkiem nowe. Jeszcze zanim dotarliśmy do przepaku zastanawiałem się nad strojem na odsłonięte grzbiety połonin, i w obawie przed chłodnym wiatrem hulającym na szczytach, krótki rękaw zamieniłem na cieplejszą bluzę, lecz już za niedługo mogłem przekonać się na własnej skórze, że nie był to najlepszy pomysł.



Ledwo rozpoczęliśmy strome podejście zachodnim grzbietem Smereka, a deszczowe chmury rozstąpiły się jak na komendę, ustępując pola wyposzczonemu słońcu, które w komitywie z wiatrem dalejże osuszać błocko na szlakach, w co nam graj, ale przy okazji również nasze zapocone karki, co już dużo mniej się podobało. Do tej pory trwałem w błędnym przekonaniu, że najbardziej przewrotnym zjawiskiem jest ludzka natura, jednak przewrotności pogody w Bieszczadach nie jest w stanie sprostać nawet najprzebieglejszy człowiek! Znajdowaliśmy się już w obrębie Bieszczadzkiego Parku Narodowego, więc coraz częściej napotykaliśmy na szlaku pojedyncze grupki turystów, spontanicznie dopingujących nasze zmagania, aczkolwiek przytrafiały się również mijanki z peregrynującymi korowodami, co z reguły wiązało się z koniecznością odpowiedzenia na sto dwadzieścia siedem pozdrowień… Na tyle dawałem jeszcze rady, lecz sto dwudzieste ósme dzień dobry wypowiadałem już z lekkim sykiem w głosie, a przy następnych zaledwie zdobywałem się na posapujące odburkiwanie, za co uderzając się w pierś, pragnę z tego miejsca serdecznie przeprosić, bo naprawdę nie wynikało ono z chęci zlekceważenia kogokolwiek, a było wyłącznie świadectwem mojej bezsilności.



Trudno o lepszą nagrodę dla umęczonego biegacza górskiego od przepięknej panoramy widokowej rozciągającej się z wierzchołka Smereka, bowiem jedno krótkie spojrzenie na pasmo graniczne z Rabią Skałą i Wielką Rawką cofa nasze biegowe liczniki o wiele długaśnych kilometrów. A słońce zaczynało poczynać sobie coraz śmielej, tym samym przymuszając nas do coraz częstszego pociągania z rurki camelbaka. Pech chciał, że uzupełniając jego zawartość na ostatnim przepaku, źle oszacowałem ilość płynu pozostałą w camelbaku, przez co dobrałem złe proporcje i wlałem za dużo koncentratu napoju izotonicznego. W efekcie im więcej piłem, tym bardziej przesładzałem organizm, a że na odsłoniętej połoninie temperatura rosła z minuty na minutę, to i pić się chciało coraz mocniej.

Za Przełęczą Orłowicza byłem już tak przesłodzony, że mdliło mnie na samą myśl o sięgnięciu po rurkę z izotonikiem. Na domiar złego mój Polar poinformował mnie o wyczerpywaniu się baterii w sensorze GPS. Byłem zły na siebie, bo powinienem to przewidzieć i wcześniej wymienić słabnącą baterię. Siłą autosugestii i efektu domina, nagle odczuwam odpływ energii z moich wewnętrznych akumulatorów. Ze zwiększoną uwagą przypatruję się mijanym turystom, czy któryś z nich nie dzierży w dłoni butelki z czystą wodą, bo niczym tonący brzytwy, w tamtym momencie chyba byłbym gotów siłą wydrzeć wodę z ręki pierwszemu napotkanemu człowiekowi. Nawet zacząłem już nagabywać co niektórych turystów, intuicyjnie posądzanych o posiadanie w plecaku zwykłej wody, ale wszyscy, łącznie ze mną i moim partnerem, nie byli w posiadaniu choćby jednej kropelki. Pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno woda lała się z nieba nieprzerwanym strumieniem, a teraz oddałbym wszystko za jeden mały łyk. Jedyną deską ratunku pozostawało schronisko Chatka Puchatka, od którego oddzielały mnie jeszcze około cztery kilometry grzbietu Połoniny Wetlińskiej. Mdli mnie coraz bardziej i ledwo podążam za Maćkiem.



Paskudne to uczucie, bo niby masz na plecach ponad litr napoju, ale samo jego wspomnienie wywołuje podchodzenie żołądka do gardła, więc odpędzasz tą myśl jak najdalej, oszukując samego siebie, bo wtedy jakby łatwiej zwalczyć uczucie nudności. Widząc, że ze mną kiepskawo, Maciek postanawia pobiec przodem, bowiem w sezonie kolejki w schroniskach górskich wcale nie należą do rzadkości, i kiedy doczołgiwałem się do Chatki Puchatka już wybiegał mi naprzeciw z półtoralitrową butelką Cisowianki, do której przyssałem się niczym pijawka. Z każdym łykiem odpływały ze mnie nagromadzone mdłości, ustępując pola powracającej energii. Zaraz potem wylałem połowę zawartości camelbaka, po czym uzupełniłem do pełna czystą wodą. Teraz czułem się jakbym dostał od losu nowe życie – w mięśnie powracała utracona moc, a serce odzyskiwało wolę walki, więc łapiąc wiatr pod skrzydła, pofrunęliśmy na ostatni, a zarazem najkrótszy przepak w Berehach Górnych.

Oczywiście pierwszą czynnością po zameldowaniu się na punkcie kontrolnym jest spałaszowanie najpyszniejszej bułki na świecie, przy czym należałoby w tym miejscu podkreślić, że ta w Berehach jest jeszcze smaczniejsza od tej w Smereku… a potem szybka wymiana skarpet, łyk Red Bulla, i wio na Połoninę Caryńską – ostatni i najtrudniejszy etap naszego biegu, jednak w tym momencie już wiemy, że niczemu ani nikomu nie pozwolimy odebrać sobie zwycięstwa, i choćby na Caryńskiej zaczęło sypać śniegiem, choćby wiatr zdmuchiwał nas ze szlaku, to dotrzemy do Ustrzyk i ukończymy ten bieg!



Podchodzimy południowo-zachodnim stokiem stromo wznoszącym się aż na Kruhly Wierch, pokonując na krótkim odcinku ponad pięćsetmetrowe przewyższenie, w czasie którego swobodny przepływ myśli przywołuje z pamięci wczorajsze telefony od przyjaciół i SMS-y ze słowami otuchy oraz wiary we mnie, a szczególnie ten od Piotra, mojego ubiegłorocznego partnera, że trzyma kciuki, że muszę dać radę Rzeźnikowi za nas dwóch, i że aż łza się kręci w oku… bowiem po skomplikowanym złamaniu kości podudzia tylko w ten sposób mógł być dzisiaj ze mną, ale te dwa zaciśnięte kciuki Piotra, i ta kręcąca się w oku łza, wraz z innymi na wskroś przewiercającymi słowami od bliskich mi osób, cały ten ładunek emocjonalny dał mi więcej pozytywnej energii, niźli dałaby sesja z najwybitniejszym psychologiem sportowym. To jest mój dzień – święto mojego patrona!... i choć telefon w plecaku rozdzwania się dzisiaj jak nigdy, moi niedoszli rozmówcy muszą jeszcze uzbroić się w odrobinę cierpliwości, bowiem już jesteśmy na wierzchołku Połoniny Caryńskiej, a mostek w Ustrzykach tuż, tuż!

Maciek jest wyraźnie zaskoczony moją nagłą przemianą, bo kiedy na Wetlińskiej ledwo powłóczyłem nogami, teraz zdawałem się płynąć w powietrzu, stopami prawie nie dotykając połonin, mimo to dzielnie dotrzymuje mi kroku i na końcowych zbiegach wyprzedzamy kilka par nastawionych na bezpieczne doturlanie się do mety w regulaminowym czasie. Myśl, znacznie szybsza od nóg, od kilku dobrych chwil już jest na mecie, i wykorzystując dobrodziejstwa wyobraźni, właśnie dzieli się radosną nowiną z najbliższymi, a potem zażywa uśmierzającej kąpieli w lodowatym nurcie Wołosatego, by w chwilę później delektować się widokiem piwnej pianki spływającej po brzegach smukłej szklanicy, i rozsmakowywać złocistą rozkosz dla podniebienia… ale rychło ukrócam cugli rozhasanym myślom, bo podczas karkołomnych zbiegów po kamienistym oraz bardzo śliskim podłożu wystarczy chwila dekoncentracji, a z największą pieczołowitością pielęgnowane marzenie gotowe rozprysnąć się niczym bańka mydlana.



Najtrudniejsze za nami i już prawie słychać szum Wołosatego. Nikt nas nie goni, więc wyrównujemy oddechy i uruchamiamy głęboko zakonspirowane rezerwy sił na końcowe, finiszowe metry. Wbiegamy na mostek, gdzie jesteśmy owacyjnie witani przez kibiców oraz kolegów schładzających obolałe stopy w rwącym nurcie, którzy finiszowali przed nami. Jeszcze pokonujemy kilka schodków, wykrzesując z mięśni ostatnie pokłady sprężystości, i wpadamy na metę ze stuminutowym zapasem czasu. Gratulujemy sobie wzajemnie i dziękujemy za wspólny bieg, oraz odbieramy gratulacje od organizatorów wraz z pamiątkowymi medalami. Stopniowo, jakby po dalekiej podróży, powraca świadomość oraz znaczenie bieżącej chwili, że daliśmy radę, że zrobiłem to… zaś niewytłumaczalne wzruszenie mocno chwyta za gardło. Zostałem Rzeźnikiem i jestem szczęśliwy.

Wracamy autokarem do Cisnej, gdzie jak zwykle pada niezmordowany deszcz, i krzyżuje plany organizatorom, zmuszonym przenieść zakończenie imprezy pod dach. W ciasnej sali Gminnego Ośrodka Kultury i Ekologii spotyka nas kolejna miła niespodzianka, a mianowicie wylosowujemy sportowe zegarki Suunto, jednakże ostał się już tylko jeden zegarek, który przypadł w udziale Maćkowi, natomiast ten brakujący, przedstawiciel firmy zobowiązał się dostarczyć mi pocztą, a że co niektórzy sponsorzy upodabniają się do naszych polityków, i łatwiej przychodzi im składanie deklaracji, niż wywiązywanie się z obietnic, zwłaszcza po zawodach… toteż wylosowanego zegarka nie otrzymałem do dzisiaj… ale już na niego nie czekam, gdyż najważniejszą nagrodę odebrałem, przekraczając linię mety. Jeszcze miesiąc temu pewnie byłoby mi przykro z tego powodu, ale dzisiaj jestem już całkiem innym człowiekiem, i chociaż wciąż jeszcze nie wiem jakim, to z całą pewnością nie jest to kolekcjoner zegarków.



Epilog

Jeśli pokora jest pewnym stosunkiem duszy do czasu, a dobry los nie jest sprzymierzeńcem bezczynnych, to odrzucając czekanie, niejako przymuszamy los do większej przewrotności od pogody w Bieszczadach… bo gdy już dopaliła się we mnie ostatnia iskierka nadziei na otrzymanie wylosowanej nagrody, równo czterdzieści dwa dni po biegu zapukał do moich drzwi kurier, po czym wręczył mi przesyłkę od firmy sponsorującej Bieg Rzeźnika, w której znajdował się pachnący świeżością, sportowy zegarek Suunto M5, natomiast w skrzynce poczty elektronicznej odnalazłem list z przeprosinami za zwłokę oraz życzeniami wieloletniej służebności zegarka w „szlifowaniu formy”… i właśnie to jedno zdanie ucieszyło mnie bardziej, niż leżący obok stylowy monitor tętna, bowiem na te słowa nigdy nie przestałem czekać, podobnie jak nigdy nie pozbywam się wiary w człowieczą szlachetność, więc jeśli kiedykolwiek miałbym popaść w sidła zbieractwa, to niech to będzie kolekcjoner emocji i szczęśliwych końców.



Komentarze czytelników - 1268podyskutuj o tym 
 

Jasiek

Autor: Jasiek, 2011-07-24, 19:53 napisał/-a:
Do dzisiaj mam przed oczyma scenę, gdy razem z Natalią wbiegasz na metę... Dawno nie oglądałem tak spontanicznie i żywiołowo okazywanej radości... a kto tego nie widział, niech żałuje, bo naprawdę jest czego! :)
Pozdrawiam i gratuluję znakomitego biegu oraz trzeciego miejsca w kategorii! :)

 

adamus

Autor: adamus, 2011-07-24, 21:42 napisał/-a:

Ja nie widziałem i strasznie tego żałuję!!
Ale może przy najbliższej okazji dziewczyny jeszcze raz zaprezentują nam to spontaniczne okazywanie radości? :))

 

dario_7

Autor: dario_7, 2011-07-25, 08:53 napisał/-a:
Ech Jaśku, cudowny tekst... Znów mogłem poczuć "smak" bieszczadzkiej gliny i "pozdychać" na Caryńskiej ;))) Twoje opisy to istna poezja! Gratki!... I jak tu nie kochać gór?... ;)

 

Jasiek

Autor: Jasiek, 2011-07-25, 09:12 napisał/-a:
Dzięki Darek!... i całkowicie zgadzam się z Tobą - nie da się nie kochać gór, nawet gdy pokazują pazurki :)

 

dario_7

Autor: dario_7, 2011-07-26, 09:37 napisał/-a:
LINK: http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.p

Trochę i naszych - Marysinych i moich - wspomnień z tegorocznego Rzeźnika w załączonym powyżej linku... ;)

Tego biegu nie da się zapomnieć...

 

Jasiek

Autor: Jasiek, 2011-07-26, 19:38 napisał/-a:
Ano nie da się Darku... bo z Rzeźnikiem jak z pierwszą miłością, a że wciąż za człowiekiem chodzi pokusa przypomnienia sobie tamtego smaku, więc ubieramy nasze emocje w słowa i wekujemy na późniejsze lata... nim Alzheimer zaglądnie nam w oczy ;)

 

straszek

Autor: straszek, 2011-07-29, 21:57 napisał/-a:
Jasiek, ale sobie ubrudziłeś buty! Warto było?!

 

Jasiek

Autor: Jasiek, 2011-07-30, 10:42 napisał/-a:
Co tam ubrudzone buty, kiedy od środka promieniuje w człowieku sterylnie czysta jasność!... ale Ty Stasiu dobrze o tym wiesz :)

 

Hepatica

Autor: frangula, 2011-08-08, 22:18 napisał/-a:
Dopiero teraz przeczytałam tę relację:(((. To najbardziej liryczna opowieść o błocie, słocie, chwilowej spiekocie, ludzkich marzeniach i drodze do ich spełnienia:))).
Nie ma że to, czy tamto:))). Za rok tam wracam:))). A TY Jasiek zacznij pisywać regularniej:))). Może bloga, może cykle felietonów lub książkę??? Na pewno potrafiłbyś zachęcić wielu do rozpoczęcia przygody z bieganiem:)

 

Jasiek

Autor: Jasiek, 2011-08-08, 22:24 napisał/-a:
No, to poszłaś Krysiu po bandzie... bo chyba nie chcesz żeby nam biegacze Polskę stratowali?... ;)

 

 Ostatnio zalogowani
andreas07
00:22
a.luc
23:46
stanlej
23:44
rolkarz
22:40
LukaszL79
22:26
kubawsw
22:20
BOP55
22:02
szakaluch
21:41
przemcio33
21:28
troLek
21:20
Deja vu
21:19
eldorox
21:11
Seba7765
21:08
chris_cros
21:05
Stonechip
20:29
Wojtek23
20:19
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |