Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 649/607233 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/3

Twoja ocena:brak


Alice mój pacemarker - ULTRA GWiNT
Autor: Waldemar Binkowski
Data : 2014-05-22

Początek 2014 roku, natrętny dzwonek telefonu, ki czort?..., z drugiej strony Karol: - słuchaj zaczęły się zapisy na GWiNT’a, jakby co to się pośpiesz – rzuca.

Co za Gwint?, z tym określeniem to miałem styczność swego czasu podczas praktyk na szkolnych warsztatach oraz nieco później w znacznie innych okolicznościach... Szybko odpalam kompa i... jest: pierwszy ultra maraton crosowy w Wielkopolsce na dystansie 55 km lub 110 km , jak kto woli. Okazuje się że nazwa GWiNT wzięła się od pierwszych liter powiatów które wspólnie podjęły się organizacji tej imprezy: Grodzisk Wielkopolski+Wolsztyn i Nowy Tomyśl.


Termin zawodów fajny (9-10 maja), teren też: blisko i to co lubię najbardziej w biegach: kross w terenie (nie cierpię ścierać butów na asfalcie!). Decyzja może być tylko jedna, klik – zapisany, opłacony. Po kilku dniach ponownie przeglądam stronę zawodów, ze zdumieniem stwierdzam że lista startowa błyskawicznie się zapełnia i co szczególnie mnie ucieszyło, z mojego Leszna pragnie na obu dystansach wystartować kilkanaście osób. Czas zawodów zbliża się nieubłaganie, odliczany kolejnymi mniej lub bardziej ekstremalnymi imprezami około biegowymi: Śnieżne Konwalie, Maraton Dębno, oraz niezapomnianymi jednodniowymi wyjazdami w Karkonosze. Na tydzień przed Gwintem małe co nieco czyli Rudawska Wyrypa (w sumie zamiast optymalnych 55 km wyszło 65km J).



Z uwagi na dość wczesną godzinę startu (4:00) nasze leszczyńskie towarzystwo biegowe przyjęło różne opcje dotarcia na start zawodów tj. do Grodziska Wlkp. Ja z Mariuszem (jednym moich odwiecznych towarzyszy biegowych zmagań) postanowiliśmy dotrzeć do Wolszyna (baza zawodów), w przeddzień zawodów tj. piątek. Po „ostatniej wieczerzy” w postaci spaghetti bolognese, wytworu mojej małżonki, zabieram ok. 19,00 Mariusza a następnie udajemy się po oświadczenie i upoważnienie Alicji (dotrze dopiero następnego dnia, gdy biuro zawodów będzie nieczynne). Wieczorem jesteśmy we Wolszynie (sala widowiskowo-sportowa „Świtezianka”). Bez problemu parkujemy, sprawna weryfikacja, odbieramy pakiet Alicji i... czas udać się na miejsce naszego dzisiejszego spoczynku (użycie słowa „nocleg” byłoby sporym nadużyciem). Biegowa brać okupuje solidarnie zewnętrzne krawędzie sali. Błyskawicznie odnajdujemy resztę naszego towarzystwa, które przybyło nieco wcześniej. Sprawnie przygotowujemy miejsce drzemki, na usłużnie nam wskazanym przez przyjaciół miejscu. Robi się „klimatycznie”. Krzysiek, Magda, Piotrek oraz Maciek postanawiają zaliczyć lokalną pizzerię. Nieco ryzykowny pomysł, zważywszy na czekający nas za kilka godzin ultra maraton. Powoli zbliża się czas gdy należałoby się nieco przespać.

Każdy z nas testuje różne patenty na odlot w objęcie morfeusza, z różnym skutkiem. Ja przewidująco znieczuliłem się ziołową tabletką nasenną i dodatkowo wzmocniłem złocistym "izotonikiem", po spożyciu którego należy zapomnieć o kierowaniu pojazdem. Próbuję zasnąć, nakrywam głowę ręcznikiem (na sali zapalone było częściowo oświetlenie), każdy najmniejszy hałas dociera do moich uszu niczym fala uderzeniowa po eksplozji pocisku. Z zazdrością zerkam na Monikę , to ci przechera, zabrała stopery i teraz z błogim uśmiechem na twarzy... Już nie ma jej wśród nas... Przez moment do głowy przychodzi pomysł aby improwizować stopery, lecz z materiałów które potencjalnie nadają się na prowizorkę, na myśl przychodzi mi papier do... twarzy. Głupi pomysł, po chwili usypiam.



Wczesnym rankiem (1:30), Chryste że oni nie maja litości... Pobudka, sprawna toaleta, sprawdzam warunki na zewnątrz, nie jest źle, w związku z tym wybieram optymistyczny wariant pogody. I to był dobry pomysł. Udajemy się zgodnie na przygotowane przez organizatorów śniadanie (2,00!!!!). W obszernej sali organizatorzy przygotowali posiłek na zasadzie szwedzkiego stołu, ukierunkowanego na specyfikę wysiłku który wkrótce podejmą jego konsumenci. Ekologiczne kasze, ciasta, makarony i sałatki z jakichś roślinek które dodatkowo wspomagają ew. męską niemoc w pewnym obszarze... Po powrocie z posiłku okazuje się że dotarła grupa biegaczy z Leszna, która postanowiła przespać noc we własnych łóżkach (wg mojej oceny maksymalnie ok. 2 godziny snu). Przekazuję Alicji pakiet startowy, mocujemy numery startowe na naszych plecakach i całą grupą ruszamy na pobliska stację kolejową.



Na peronie stoi parowóz z przyczepionymi wagonami, których lata świetności przypadły pewnie na początek XX wieku. Dosłownie podróż w czasie. Pakujemy się do wagonów i już wkrótce w oparach pary i przy dźwiękach sapania lokomotywy podróżujemy zgodnie w nieznane, czyli do oddalonego o 25 km Grodziska Wielkopolskiego, gdzie o godz. 4,00 z rynku oficjalnie nastąpi start GWiNT’a. Z niepewnymi minami docieramy wkrótce do tego urokliwego wielkopolskiego miasteczka. Przemarsz wszystkich biegaczy z dworca kolejowego na rynek o tak wczesnej porze będzie niezapomnianym przeżyciem zarówno dla biegaczy jak i co niektórych mieszkańców miasta, przebudzonych niecodziennym ruchem na ulicy... Chwilę przed startem robimy w miarę wspólne zdjęcie pamiątkowe biegaczy z Leszna.



Start. Trasa z razu wiodła uliczkami miasta by po chwili zatopić się otchłani pobliskich lasów. Niby czwarta nad ranem to jeszcze noc, lecz zdecydowałem nie zabierać czołówki i to również była słuszna decyzja. Już na rogatkach miasta wyraźnie było można dostrzec zbliżający się świt, a do tego czasu bezczelnie korzystałem z łuny czołówek które mieli inni biegacze. 110 km to w kij nie dmuchał, więc należy się pokora temu dystansowi, tydzień wcześniej hycanie po Rudawach Janowickich (wspomniane 65 km po górach, na orientację), za niecałe dwa tygodnie kultowy Kierat w Beskidzie Wyspowym (100 km, również na orientację). Pomny poniesionego wysiłku i tego który mnie wkrótce czeka, postanowiłem spokojnie przytruchtać GWiNT’a, i jak to w każdym biegu bywa, każdy z nas znajdzie towarzysza swych zmagań, który w podobnym tempie będzie biegł. A że dystans jest nieco dłuższy od maratonu, prowadzi w terenie, więc dobre towarzystwo jest wskazane . Moje koleżeństwo bez słowa wcześniej ustaliło strategię biegu (parcie na pudło), więc ze stawki która była w moim zasięgu pozostała Alicja, tempowo byliśmy zbliżeni, a że ja nie miałem chęci w tym dniu wypruwać sobie "biegowych żył", wiec myślę że dopasowaliśmy się optymalnie.

W nieco rozciągniętej już grupie docieramy do krawędzi lasów okalających Grodzisk Wlkp., mały przystanek celem obniżenia ciśnienia, z minuty na minutę robi się coraz jaśniej. Z naszej biegowej leszczyńskiej braci pozostały wspomnienia, każdy pognał do przodu jak opętany. Z razu płaski teren jak stół, zaczął się wyraźnie wybrzuszać, jednak nie na tyle aby nas zniechęcić do dalszego wysiłku. Z Alicją trzymamy się razem, bo jakże by inaczej; zimno, ciemno i do domu daleko a w grupie raźniej. W pewnym momencie wbiegając na szczyt kolejnej górki czeka nas kolejna podróż w czasie. Na moment stajemy ja wryci, przed nami wypisz wymaluj w głębokim lesie posterunek grenzschutz ’u z lat trzydziestych ubiegłego wieku.



Niesamowite. W biegu robię Alicji pamiątkowe zdjęcie z „manekinami” J i biegniemy dalej. Wkrótce wyprzedza na Monika, pędzi niczym struś Pędziwiatr, lecz w sumie ona ma „tylko” dystans 55 km krosu. Na 17 km docieramy do leśniczówki Lasówki, z mroku nocy pozostały wspomnienia. Kolejne zaskoczenie, przed punktem stoi dziewczynka recytując okolicznościowy wierszyk zaprasza nas do skorzystania z zasobów punktu kontrolno-odżywczego, uzupełniamy płyny, co nieco w dłoń i komu w drogę temu czas.

Alice okazuje się być przemiłą towarzyszką biegu, od pierwszych metrów przekomarzamy się, zgodnie pokonując kolejne kilometry. 15 km ,na horyzoncie kolejny punkt (ośrodek wypoczynkowo-szkoleniowy Porażyn). W otoczeniu pięknie zadbanego pałacu organizatorzy przygotowali jeszcze bardziej urozmaiconą ofertę żywieniową (chyba tylko ptasiego mleczka brakowało…. chociaż kto wie). Na punkcie oczekuje nas Monia (objazdowy anioł stróż), pełniąca funkcję jednoosobowego fanklubu Maratonu Leszno i fotoreportera jednocześnie. Jej klimatyczne zdjęcia będą cudnym urozmaiceniem długich zimowych wieczorów...



Biegniemy dalej, w pewnym momencie mijamy za podwójnym ogrodzeniem „tajną jednostkę NATO” (tak gdzieś wyczytałem), lecz szperając nieco po necie wychodzi że jest to lokalny MPS na potrzeby nie daj Boże „w”. Trasa jest niezwykle urokliwa, bywają piaszczyste podbiegi, nieco uciążliwe, lecz plotkując o tym i owym czas upływa niedostrzegalnie, Docieramy do Kuślina, 37 km , tu w wigwamie nieco osłonięci od lekkiej mżawki, chwilę odpoczywamy i nieco posilamy się.

Rewelacja, wolontariusze po raz kolejny troskliwie zajmują się nami. Biegniemy dalej, uciążliwa mżawka przeszła w całkiem przyjemny , ciepły dzień. W pewnym momencie mijamy cudnie kwitnące rośliny, w biegu organizujemy sesję zdjęciową. Po chwili słyszę: „coś mi cieknie po plecach...” Szybko wyciągamy camela z Alicji plecaka, wypisz, wymaluj działa prawo Murphyego: „jeżeli coś może się popsuć, to z pewnością się popsuje”



Szlag trafił camela, cieknie. Dobrze że Alicja ma jeszcze w plecaku 0,5l buteleczkę. Co jakiś czas w biegu wyciągam z jej plecaka butelkę i nalewam izotonik do... metalowego kubeczka, ale z drugiej strony jak tu w trakcie GWiNTa... pić z gwinta?, po prostu nie wypada.

Na horyzoncie Nowy Tomyśl (55 km), mijamy kolejnych ultrasów, ale i sami jesteśmy mijani. Na szkolnym orliku kolejny punkt , Alicja odbiera swój przepak, do mnie natomiast trafił mój: 1 jabłko oraz 1 l soku pomidorowego, no bo cóż chcieć więcej ?.Solidarnie dzielę się z sokiem z Alicją oraz Karolem który w tym momencie dotarł do przepaku. Plecak na plecy i... no nie, tym razem to mnie coś cieknie plecach, błyskawicznie wyciągam bukłak. Jak tu nie wierzyć w następne prawo Murphyego: "Jeżeli wydaje ci się, że już gorzej być nie może - na pewno będzie"



W tym momencie pojawia się Maciek (skończył dystans 55 km), na widok mojego cieknącego bukłaka, pożycza mi swój, mam ochotę Go w tym momencie wyściskać, uratował moje cztery litery. Chcąc, nie chcąc ruszamy. W drodze do kolejnego punktu wielokrotnie mijaliśmy się wzajemnie z innymi ultrasami.

W prawym bucie poczułem dziwny ucisk (cholera tylko nie odcisk). Na kolejnym podbiegu Alicja forsuje do przodu, a ja starannie sprawdzam stopę, całe szczęście, tylko odmoczona, pojawiła się „skórka pomarańczy”, ale trzeba zachować czujność. Peleton Ultra Gwintu znacznie się rozciągnął. Z rzadka widujemy kolejnych zawodników, 2/3 uczestników skończyło zabawę w Nowym Tomyślu. W końcu docieramy do Miedzichowa (70 km), najdalej wysuniętego na północ punktu, oczywiście czeka na nas Monia i niczym mama kwoka troskliwie się nami opiekuje, niczym pisklakami.



Z samochodu kuka Ewa, szczęśliwa że ukończyła założony dystans 55 km. Powoli odczuwamy zmęczenie, co jednak nie bardzo przekłada się na dłuższe okresy milczenia między mną a Alice, gwarzymy w najlepsze, wzbudzając podziw wyprzedzanych zawodników. Nieco przed Jastrzębskiem (85 km) w lesie spotykamy chłopca na rowerze, którego zadaniem jest eskortowanie napotkanych zawodników do punktu. Na pobliskim boisku z głośników dochodzi: „we are champions”, no i oczywiście spotykamy Monię, Ewę i Daniela który ukończył GWiNT na 70 km. Pozostało nam tylko (aż) 25 km. Alicja jest niezmordowana, fajnie jest zmierzyć z tak gigantycznym dystansem w super towarzystwie. Po pokonaniu niezliczonych wzgórz, docieramy do ostatniego PK (Kuźnica, 97 km).

Tu nad brzegiem jeziora, jesteśmy weryfikowani przez sędziów, żegnani przez przyjaciół, ruszamy do oddalonego ok. 15 Wolsztyna, czyli mety. Przez cały czas uważnie lustruję Alice (a jest co), nie znać po Niej że pokonała już 95 km, jakby zaczęła dopiero zmagania z dystansem 111 km. Skutecznie wyprzedzamy kolejnych uczestników. Na ok. 100 km pada mój Garmin, po chwili Alicji. I o ile do tego momentu wszystko szło dobrze (mieliśmy namacalny dowód na upływ czasu i dystansu), to od tego momentu wszystko szlag trafił. Każde 100 m upływało niczym wcześniej 1 km, a 1 min urastała do kwadransa, niemal namacalny dowód na rozszerzanie wszechświata (przynajmniej w okolicy Wolsztyna).



Mijamy ostatnie kilometry, jeszcze tylko mizerna ścieżka nad kanałem łączącym jeziora. Biegnący z przeciwnej strony biegacz mówi: „jeszcze 3 km”. Mamy wrażenie że pokonaliśmy 15 km. Widać rogatki Wolsztyna, na horyzoncie majaczy meta, ostatnie metry, Alicja nieco z przodu, jest... I to już koniec. 111 km za nami! Oczywiście fiesta, gratulacje, fotografie, wywiady Po prostu dla takich chwil chce się żyć. Jesteśmy przeszczęśliwi. Na mecie okazuje się że Alice jest na pudle (zajęła 3 miejsce w kategorii kobiet 110 km), cudnie!

Dekoracje, fotki i powrót do bazy zawodów, tradycyjnie kąpiel, która, prócz potu i brudu zmywa z nas cały dzisiejszy wysiłek. Może moja relacja jest nieco przydługa, więc podsumuję krótko: fantastyczne zawody, fantastyczna trasa, fantastyczna pogoda i fantastyczne towarzystwo i czego chcieć od życia więcej? I tego się trzymajmy.



Komentarze czytelników - 53podyskutuj o tym 
 

waldekolsztyn

Autor: waldekolsztyn, 2014-05-12, 07:14 napisał/-a:
Dziękuję bardzo Organizatorom. Perfekcja. Obsługa, trasa, klimat pełen profesjonalizm. W moich krókich 6 latach startów najlepiej zorganizowana impreza. Dziękuję raz jeszcze. Proszę o więcej.

 

Autor: lednik, 2014-05-12, 09:24 napisał/-a:
Rzadko tu zaglądam, ale tym razem komentarz musi być. Co do samego biegu to w zasadzie wystarczy jedno słowo REWELACJA. Co prawda dłuuugie, proste i płaskie przeloty leśnymi przecinkami były momentami trochę nudne, ale od czego są inni zawodnicy, z którymi można pogadać. No ale mój komentarz miał być o czymś innym. Trochę prywaty. Chciałbym podziękować chłopakom z Chyżego za transport do Wolsztyna. Było emocjonująco i wesoło. Do samego końca ! A widok Prezesa na peronie ze śniadaniem - bezcenne. Jak w wielkiej biegowej rodzinie. DZIĘKI.

 

marbej

Autor: marbej, 2014-05-12, 11:20 napisał/-a:
Aby nie powtarzać po moim przedmówcach, napiszę krótko:

CUD, MIÓD i MALINA!!!!!

Wspaniała impreza pod każdym względem!

Wszystkim osobom wkręconym w przygotowanie GWiNT"a należą się szczere słowa uznania i podziwu.
Chapeau bas, Panie i Panowie Organizatorzy!!!

PS: liczę na jesienną edycję GWiNT"a ;) Myślę, że nie tylko ja ;)

 

Tomasz Ławniczak

Autor: Tomasz Ławniczak, 2014-05-13, 19:16 napisał/-a:
Dziękuje za to, że na tym biegu nikt nikogo nie popędzał, jeśli mieściłem się w limicie to wszystko było ok. Organizatorzy wiedzieli ilu mają zawodników na trasie i o każdego z osobna się martwili patrolując trasę na quadach i skuterach. Z troską sprawdzali na punktach czy wszystko jest ok. Po mnie i po kolegę Damiana, który tego dnia uratował mi życie na ostatnich 20km dłuższego dystansu organizatorzy wyszli, żebyśmy się po ciemku nie pogubili już nad samym jeziorem.

Było mega ciężko. Po mecie zgarnęli mnie dwaj panowie i pani z karetki (zresztą bardzo mili), ale na szczęście wszystko było ok. Po 3 dniach normalnie chodzę, jestem trochę zmęczony, ale szczęśliwy, że dałem radę.

Popełniłem trochę błędów (np. zostawienie czołówki na przepaku, a skończyłem o 21:50), lecz z drugiej strony nabyłem masę doświadczenia, które napewno sie przyda ;)

 

luczi

Autor: luczi, 2014-05-13, 21:06 napisał/-a:
LINK: http://www.scigani.com/2014/05/o-jasny-g

super bieg :) jak chyba większość osób debiutowałem na dystansie ultra, więc GWiNT będę zawsze dobrze pamiętał :) mam nadzieję, że uda się zapisać za rok :)

przy okazji polecam relację innej debiutantki - Karolina nie miała na koncie nawet maratonu, więc można powiedzieć że były dwie życiówki jednego dnia ;)

 

mizaj

Autor: mizaj, 2014-05-22, 12:37 napisał/-a:
Zmień daty - impreza odbyła się 9-10 maja :)

A to z wami parę razy się przeplatałem na trasie w okolicach 80-90 km :)

Ja pospałem 5h. Zrezygnowałem z klimatu i postawiłem na wypoczynek u rodziny mieszkającej kilkanaście kilometrów od Grodziska. Wstałem o 3:00 i była to bardzo dobra decyzja. Na starcie czułem się rześko :)

 

boryna

Autor: boryna, 2014-05-22, 14:13 napisał/-a:
wszystkie pozytywne opinie są prawdziwe,
ten bieg był też dla wszystkich z naszej 7 osobowej paczki prawdziwą przygodą;
fajna relacja


Marek

 

Bergol

Autor: Bergol, 2014-05-29, 10:13 napisał/-a:
Czym szybciej poznamy datę drugiej edycji tym szybciej zabukujemy terminy w swoich kalendarzach biegowych na 2015 rok. Impreza idealna i godna polecenia.

 

Chyży

Autor: Chyży, 2014-06-03, 22:54 napisał/-a:
LINK: http://ultragwint.pl/aktualnosci/i-po-gw

Wydaje się, że wątek powoli się kończy - jak wszystko co miłe.
03.06.2014 odbyło się ostatnie oficjalne spotkanie Komitetu Organizacyjnego GWiNTa. Ustalono wstępny termin następnej imprezy GWiNT na 09.05.2015.
Podziękowania dla Uczestników, Wolontariuszy, Kibiców, Instytucji i Organizacji pod załączonym linkiem.
Organizatorzy zapraszają za rok.

 

marbej

Autor: marbej, 2014-06-10, 13:14 napisał/-a:
09.maj.2015 - ehh, dopiero....
Było fantastycznie :) Dziękuję!

PS: a kiedy ruszają zapisy na drugą edycję? ;)

--
Pozdrawiam,
Marcin

 



















 Ostatnio zalogowani
hajfi1971
18:07
biegacz54
17:48
przemekf20@wp.pl
17:40
Kravis
17:38
kasjer
17:36
Admin
17:35
golus3
17:09
42.195
16:47
gora1509
16:37
romangla
16:34
pedroo12
15:20
platat
15:18
Yatzaxx
15:14
czewis3
15:04
VaderSWDN
14:54
kolotoc8
14:50
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |