Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

GrandF
Panfil Łukasz
LKS Maraton Turek

Ostatnio zalogowany
2024-03-25,17:25
Przeczytano: 738/1368346 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Wywiad z Hubertem Pokropem
Autor: Łukasz Panfil
Data : 2014-02-16

Siedzimy na kolorowym dywanie. Obserwują nas Kubuś Puchatek, dziwne ptaki z serii „Angry Birds”, zielona żaba Kermit i inni pluszowi mieszkańcy przyzwyczajeni do obecności znacznie mniejszych ludzi. Budujemy dwie konstrukcje z klocków lego. To trochę jak z formą sportową. Klocek po klocku. Pomagamy sobie wzajemnie, wymieniamy się elementami, czasami coś nie zaskoczy, jakiś słaby punkt powoduje, że trzeba zmienić koncepcję. To trochę jak w życiu. Trzeba pracy, pomysłu i cierpliwości, aby dwa różne zestawy klocków dopasować do siebie.


Hubert z trenerem Zbigniewem Królem


16 lat temu karierę w moim rodzimym, niewielkim klubie kończył dobrze zapowiadający się sprinter. Chłopak w wieku lat 19-tu biegał 200 metrów w 21.78. Pochodził z niewielkiej wsi liczącej około 400 mieszkańców. Rok po zmianie barw klubowych na niebiesko – biało – czerwone poznańskiej „Olimpii” z jego rodzinnej wsi nadeszła informacja o biegającym nastolatku. 14-letni chłopiec nie mając zielonego pojęcia o bieganiu wychodził pohasać niemal do upadłego. Sądził, że każde następne wyjście na wyrób treningopodobny wiąże się z koniecznością poprawy uzyskanego poprzednio czasu. Ktoś powiedział, że dziecko to pokonuje na swoich polnych trasach 3km w 10:59. „Trójka po 3:40… Nieźle, nieźle jak na 14-latka samouka. O ile trasa miała te 3km…” – pomyślałem. Pół roku później dziecko pojechało z nami na zgrupowanie sportowe do Słubic. Przez 10 dni nie wiedziałem które to, bo zachowywało się tak jakby go nie było.

Po 10 dniach odezwało się pierwszy raz. Dziecko potrafiło mówić ładnie i składnie, a milczenie było u niego zwyczajnym objawem pokory i czystej grzeczności. Nikt nie musiał kierować go na właściwe miejsce w klubowym szeregu. Z tytułu iż klub składał się zawsze w 90% z juniorów i zawodników młodszych, należałem w wieku lat 19-tu do otoczonej szacunkiem starszyzny. Te dzielące nas 5 lat było wówczas różnicą znaczną, ale młody miał w głowie nadzwyczajny porządek i gadał z sensem co w tym wieku nie jest sprawą oczywistą. Nić porozumienia nawiązała się między nami szybko. Kiedy ewoluowała w przyjaźń nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć.

Chłopak czynił błyskawiczne postępy. W mig złapał technikę pokonywania płotków. Doznawałem mimowolnego skrętu wnętrzności wynikającego zapewne z zazdrości, kiedy to wykonywaliśmy np. bieg w drugim zakresie z płotkami. Ja, 21-letni wówczas, doświadczony zawodnik technikę miałem prawidłową, ale bardzo wyuczoną, kontrolowaną i pochłaniającą znaczne zasoby energii. Mój 16-letni kolega robił to z taką swobodą, że zastanawiałem się czy w ogóle zdaje sobie sprawę z faktu istnienia płotków. Początek jego kariery nie wróżył jednak nic dobrego. Problemy z kolanami wyłączały go co pewien czas na długie tygodnie z procesu treningowego. Mimo tego już jako 16-latek wygrał Mistrzostwa Polski Juniorów młodszych walcząc ze starszym rocznikiem. Od tego momentu na dobre zadomowił się w krajowej czołówce skacząc po kolejnych szczeblach kategorii wiekowych.

Planując tą rozmowę zastanawiałem się jak miałaby ona wyglądać. Doszedłem do wniosku, że na pytania które zadam mojemu dzisiejszemu bohaterowi jestem w stanie odpowiedzieć sam. Dalej – zastanawiałem się jak zachowam powagę pytając o niektóre fakty ze sportowej kariery np. „Kto był Twoim pierwszym trenerem?” mając na uwadze, że był nim mój osobisty, rodzony brat. Zachowując jednak niebywałą powagę do sprawy podeszliśmy profesjonalnie.


Światowe Wojskowe Igrzyska Sportowe w Rio de Janeiro, 5-te miejsce na 3000m z przeszkodami



Dziś, na kolorowym dywanie w pokoju moich dzieci przy stukocie i pstrykaniu klocków lego goszczę wielokrotnego medalistę Mistrzostw Polski, nieoficjalnego rekordzistę Polski w biegu na 2000m z przeszkodami w hali, 14-ego zawodnika Mistrzostw Europy w Barcelonie – Huberta Porkopa.

Łukasz Panfil – Hubert, coraz częściej ludzie zaczepiają mnie pytając – „czy Pokrop jeszcze trenuje?”. Dodam iż są to również osoby z branży LA. Powodem tych pytań jest Twoja niewielka aktywność startowa w ciągu ostatnich dwóch sezonów.

Hubert Pokrop – Lekkoatletyczna społeczność, zwłaszcza ta „stadionowa” doskonale wie, że przygody ze sportem nie zawiesiłem. Wystarczy spojrzeć w statystyki, tam moja aktywność startowa jest wykazana czarno na białym.

Ł.P. – Właśnie statystyki zaskakują szczególnie! Przeglądając tabele podsumowania sezonu 2013 jesteś liderem w biegu na 3000m z bardzo dobrym wynikiem 7:59.99… Ale startowałeś faktycznie mało.

H.P. – Zgadza się, ale to nie oznacza, że dałem sobie spokój ze sportem w ogóle. O tym się nie mówi – kontuzje infekcje, problemy zdrowotne, człowiek znika i tylko garstka osób wie, że to absencja do usunięcia jej przyczyn. Tak jak zauważyłeś – zeszłoroczna „trójka” poniżej 8 minut, świetny początek sezonu. Widział mnie wówczas szef bloku wytrzymałości Zbigniew Rolbiecki, mierzył czas. Po dwóch tygodniach stwierdził, że patrzy już na zupełnie innego zawodnika, jakby o dwie klasy niższego. Na „Żylewiczu” tą „trójkę” pobiegłem w układzie – pierwsze półtora w 4:03, drugie w 3:56, a 2 tygodnie później start na 1500m zakończyłem marnym 3:50.

Ł.P. – W ciągu dwóch tygodni taki spadek formy? Jak to możliwe?

H.P. – Niestety chwilę po występie na Memoriale Żylewicza gdzie uzyskałem ten wynik dopadła mnie infekcja zęba. Może to brzmi dość banalnie, ale ten problem okazał się przyczyną absolutnej destrukcji mojej wysokiej formy To był stan zapalny, który przerodził się później w infekcję całego organizmu. Nienaturalna morfologia krwi, znacznie podwyższona liczba białych ciałek sugerowała że coś jest nie tak. Było do tego stopnia źle, że później już się nie pozbierałem. Próbowałem się odbudować. Pojechałem jeszcze pod koniec sezonu na Wojskowe Mistrzostwa Europy gdzie biegałem 1500 i 5000m, ale to już nie było to.


Na mitingu Diamentowej Lidze w Szanghaju



Ł.P. – Wróćmy jednak do roku 2010. To był prawdziwy przełom, wskoczyłeś na nieporównywalnie wyższy poziom. Wyniki na Twoim koronnym dystansie 3000m z przeszkodami – 8:24, 8:26, kilka w okolicach 8:30 ujawniły naprawdę spore możliwości. W kolejnych latach progresja nie nastąpiła. Dlaczego?

H.P. – Rzeczywiście 2010 to był niezwykły sezon. Myślę, że zaprocentowała dwuletnia wówczas współpraca z trenerem Zbigniewem Królem. Trener przestawił mnie definitywnie na swój trening, można powiedzieć że dojrzałem wtedy do treningu Króla. Poza tym wszystko zagrało tak jak powinno. Byłem zdrowy, kontuzje mnie nie trapiły. Stąd to 8:24. A później rok 2011, który wcale nie był taki zły, jednak czegoś brakowało. To był sezon na jednym, przyzwoitym poziomie, 6 startów w okolicach 8:32, wysokie piąte miejsce na Wojskowych Mistrzostwach Świata w Rio de Janeiro. Właśnie start w Rio był potwierdzeniem mojego solidnego przygotowania. Tam dzień po dniu miałem dwa bardzo równe starty – 8:32 i 8:31. Uważam, że wtedy byłem na prawdę mocny. Przed Rio miałem sprawdzian w Spale na płaskie 2km i pobiegłem 5:13 samemu. To wskazywało na życiową fromę. A w Rio inna strefa klimatyczna i trudne warunki nie pozwoliły uzyskać mocniejszych wyników.

Ł.P. – A nie uważasz, że właśnie w roku 2011 było za dużo startów w krajach, nazwijmy to – egzotycznych? Czy ta polityka startowa nie była nieco „przekombinowana”? Szanghaj, Rio… Byłeś niezły ale brakowało błysku, który może w Europie lśniłby wynikami na wyższym poziomie?

H.P. – To dobre słowo – „przekombinowany”. W wielu rozmowach z ludźmi z branży i nie tylko dochodziłem do wniosku, że faktycznie było dość eksperymentalnie. Zdawało się kilka razy, że forma jest życiowa. Byłem na zgrupowaniu w Meksyku, po powrocie do Polski miałem niesamowity „gaz”. I wtedy powinienem już startować, a ja udałem się na kolejne zgrupowanie do szwajcarskiego St.Moritz. Wg trenera mogłem mierzyć w wyniki z przedziału 8:15-8:20. I ja byłem absolutnie przekonany, że stać mnie na takie szybkie bieganie. Po zgrupowaniu w Szwajcarii wystartowałem na mitingu Diamentowej Ligi w Szanghaju i to też było niepotrzebne. Z perspektywy czasu mogę śmiało powiedzieć, że zarówno obóz w St.Moritz i start w Szanghaju były błędem. Uważam, że w znacznym stopniu „zniszczyły” mnie podróże. Powrót z St.Moritz, następnie niezbyt logicznie zaplanowana podróż do Szanghaju. Tam zupełnie inna strefa czasowa. Byłem skołowany i rozregulowany.


Krzysztof Bąkowski, Hubert Pokrop, trener Marcin Panfil, Łukasz Panfil



Ł.P. – 2 dekady temu dość często sprawdzała się u naszych długodystansowców taka niepisana zasada – co drugi sezon udany. Miałem taką cichą nadzieję, że jeśli ten 2011 nie przyniósł poprawy to może „wstrzelisz” się w kolejny. Zważając na fakty iż był to rok olimpijski, sytuacja wymarzona.

H.P. – Rok 2012 pod względem sportowym był dla mnie szczególnie nieszczęśliwy. Treningowo było bez zarzutu, powiem więcej – było bardzo dobrze. Ale podczas bydgoskiego Festiwalu Lekkoatletycznego schodząc z przeszkody stąpnąłem na krawężnik, łamiąc piątą kość śródstopia. Ostatni kilometr biegłem już ze złamaniem. Ból był znaczny, stąd też słaby wynik. Poza tym to był koniec sezonu. Wyobraź sobie – 3 czerwca, gdzie tak naprawdę dopiero zaczęła się walka o olimpijskie minima, a ja zmuszony jestem zakończyć sezon!

Ł.P. – Nie muszę sobie wyobrażać, byłem z Tobą po biegu i pamiętam doskonale moment po prześwietleniu kiedy wydano wyrok zamykający Twoje olimpijskie aspiracje. Ale nawet start wcześniejszy był pechowy, jeśli dobrze pamiętam – na mitingu w Niemczech podczas biegu spadło Ci obuwie…

H.P. – Nie tyle spadło, co nadepnął mnie kolega z branży powodując zsunięcie „kolca”. Połowę dystansu biegłem z jedną stopą bosą.

Ł.P. – Pech absolutny. Długo nosiłeś w sobie gorycz zamkniętej szansy, która pojawia się raz na 4 lata?

H.P. – Przyjąłem to z pokorą, staram się tego nie rozpamiętywać, bo gdybaniem czasu nie cofnę.

Ł.P. – Pytam dlatego, bo nurtuje mnie kwestia Twoich olimpijskich planów. Odkąd się znamy, do roku 2012 marzenie bycia olimpijczykiem było Twoim snem, który prześladował Cię zapewne każdej nocy. Pamiętam kiedy 10 lat temu emocjonowaliśmy się igrzyskami w Atenach - nie mogłeś spokojnie usiedzieć na krześle! Później w telefonie miałeś ustawione powitanie o treści „Pekin 2008 czeka”. Następnie był Londyn, wydawało się – bardzo realny. Mam wrażenie, że 3 czerwca 2012 roku zgasł Ci w głowie olimpijski znicz. Pogodziłeś się z faktem iż zaszczytu bycia olimpijczykiem nie dostąpisz?




H.P. – Jest w tym jakaś prawda. Wspomniałeś Ateny. Ja byłem wtedy na Mistrzostwach Świata Juniorów w Grosseto gdzie zająłem 10-te miejsce. Radek Popławski był w Atenach, to dawało mi ogromną nadzieję. Wiedziałem, że jestem jeszcze za młody, ale 4 lata drogi do Pekinu wydawało mi się wystarczające, aby dojrzeć i składać olimpijskie ślubowanie. Nie wyszło, ale mając na uwadze rok 2012 i apogeum moich możliwości motorycznych wierzyłem mocno iż do Londynu pojadę. To marzenie wciąż jest, może dalej, ale jest i tli się cały czas.

Ł.P. – A czy nie jest trochę tak, że niektóre sprawy życiowe przewartościowały się u Ciebie?

H.P. – Na pewno tak, kiedyś najważniejszy był sport, teraz Wiktor – mój 2.5-roczny synek. Ciężej znoszę wyjazdy na zgrupowania. Postawienie znów wszystkiego na jedną kartę na pewno nie przyszłoby mi tak lekko jak przed jego narodzinami.

Ł.P. – A teraz pytanie brzmiące w moich ustach dość zabawnie. W ciągu 15-letniej przygody ze sportem miałeś dwóch trenerów. Obecnym jest Zbigniew Król, a kto był pierwszym?

H.P. – Moim pierwszym trenerem był Marcin Panfil. Z resztą znasz tego pana doskonale, bo to Twój brat (śmiech). Ale, ale! Ważna rzecz – na tym sportowym łowisku znalazł mnie pan Mirosław Panfil i właściwie on mnie prowadził przez prawie rok, a dopiero później trafiłem pod skrzydła jego syna.

Ł.P. – A dlaczego wybór kolejnego szkoleniowca padł na trenera Króla?

H.P. – Zwróciłem się o pomoc do trenera Króla z kilku względów. Wrażenie zrobiła na mnie suma kilku czynników – śmiałości w treningu, doświadczenia i osiągnięć dotychczasowych podopiecznych. Nie widzę obecnie w Polsce trenera, który wychowałby tylu wybitnych zawodników, medalistów najważniejszych imprez międzynarodowych. Poza tym jest to fachowiec, który zajmuje się szkoleniem seniorów, a to bardzo istotne. Nie każdy trener biorąc na swój warsztat zawodnika z pewnym stażem i niezłymi wynikami jest w stanie jeszcze cokolwiek z niego wykrzesać. Trener Król potrafi czego jednym z licznych przykładów jestem właśnie ja.

Ł.P. – Czy Marcin Panfil i Zbigniew Król to zupełnie dwie różne szkoły trenerskie?



H.P. – Dokładnie. Proces treningowy u obydwu trenerów jest inny. Na ten czas kiedy byłem juniorem, chodziłem do szkoły średniej i dopiero poznawałem ten sport, udało się szybko „ustawić” na przeszkodach i ukierunkować na osiągnie wyników właśnie na tym trudnym dystansie. Przez 9 lat współpracy z trenerem Panfilem miałem wręcz książkową progresję wyników. Co roku te 10 sekund urywałem na koronnym, przeszkodowym dystansie. Nigdy nie było efektu przetrenowania. Na poziomie szkoły średniej Panfil doprowadził mnie do wyniku 8:37. Przy normalnym trybie życia, na jedzeniu „internackim”, o którym nie mogę powiedzieć złego słowa, ale mimo wszystko wiadomo, że stołówki w internatach nie serwują typowo sportowego menu, ten wynik to naprawdę wyczyn

Ł.P. – Skupmy się jednak na metodach treningowych. Jaką podstawową różnicę zauważasz w pracy z jednym i drugim trenerem?

H.P. – To porównanie miałoby większy sens gdyby dotyczyło w obydwu przypadkach treningu seniorskiego, a trener Panfil owszem prowadził mnie do 23-ego roku życia, jednak trening był ukształtowany na bazie struktury juniorskiej. To był trening ładujący, ogólnorozwojowy, raczej delikatny. Trener dużą uwagę przykładał do kształtowania techniki więc robiłem dużo ćwiczeń i mocniejszych bodźców na płotkach.

Ł.P. - Twoja technika przyprawiała mnie o ból głowy. Mając o te kilka lat dłuższy staż zawodniczy i obycie z płotkami nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe że ten młody po kilku miesiącach radzi sobie znacznie lepiej ode mnie!

H.P. – Płotki lubiłem od początku, gdyby było inaczej nie podjąłbym się biegania „przeszkód”. W tym moim najlepszym sezonie kiedy uzyskałem 8:24 miałem zaledwie 18-sekundową różnicę pomiędzy płaską „trójką”, a tą z przeszkodami (8:06/8:24).



Ł.P. – A Król i jego narzędzia?

H.P. – Część środowiska neguje metody treningowe Zbigniewa Króla, a przyglądając się bliżej strukturze treningu niejednego zawodnika z innego obozu szkoleniowego można zauważyć, że wiele elementów jest wprost zapożyczonych z warsztatu Króla. Wyniki pracy trenera Króla mówią same za siebie. Nie wnikając w zawodnicze profile tych najlepszych ze stajni Króla wystarczy spojrzeć na mnie, skromnego przeszkodowca. Poddając się myśli szkoleniowej Króla byłem już ukształtowanym zawodnikiem, z 9 letnim bagażem doświadczeń i przyzwoitym rekordem życiowym 8:31 na 3000m z przeszkodami. Jako zawodnik uznawany za wolnego, z resztą nie bezpodstawnie bo przez kilka sezonów nie mogłem przebiec półtora kilometra szybciej niż 3:53, Król przesuwa mnie w zupełnie inny wymiar i biegam na hali półtora w 3:43! 10s sekund w dodatku na hali! Trójkę płaską poprawia mi o kilkanaście sekund na regularne bieganie w okolicach ośmiu minut. To są bezdyskusyjne fakty. Trening Króla jest mocno zindywidualizowany pod konkretnego zawodnika. Realizacja przeze mnie zadań stawianych przez Króla ma tylko sens w moim przypadku, bo jest to trening stworzony specjalnie dla mnie. Wykonywanie tego przez innego zawodnika byłoby bezcelowe i pozbawione sensu.

Ł.P. – A dlaczego rozstałeś się z trenerem Panfilem?

H.P. – To była nasza wspólna decyzja. Oboje stwierdziliśmy, że w maksymalny sposób wykorzystaliśmy szkoleniowy warsztat i moje możliwości przy użyciu jego narzędzi. Osiągnięcia, które wspólnie wypracowaliśmy są najlepszym dowodem na to iż rozdział ten zamknęliśmy z sukcesem. Na ten etap szkoły średniej to wszystko było wystarczające. Ale później zaczęły się dzienne studia – AWF we Wrocławiu. Studia fantastyczne, ale nie do pogodzenia z wyczynowym uprawianiem sportu. I tutaj zaczęły się schody. Rozpoczął się etap treningu korespondencyjnego, a wiesz jak to jest – trener Cię nie widzi, nie kontroluje Twojego zmęczenia i w efekcie bywa iż działania mijają się z celem. A ja zbyt ambitnie do tego podchodziłem, nieadekwatnie do sytuacji. Po prostu – miałem plan i chciałem go zrealizować nie idąc z organizmem na kompromisy.

Ł.P. – I to był taki moment, którego obawiałem się przez te 6-7 lat poprzedzających. Zastanawiałem się jak poradzisz sobie z niespotykanym dla Ciebie do tamtej pory zjawiskiem stagnacji lub regresji. Wydawać się mogło, że postęp jest wpisany w Twoje sportowe CV, aż tu nagle przyszedł rok 2006…

H.P. – Nie było aż tak dramatycznie. Mając wtedy lat 21 zająłem 4-te miejsce na Mistrzostwach Polski Seniorów, tracąc do srebra 99 setnych sekundy. Na Młodzieżowych Mistrzostwach Polski wywalczyłem srebro. Ale faktycznie - wynikowo stanąłem w miejscu. Dziś uważam, że trochę zmiażdżył mnie ten pierwszy rok na wspomnianej już uczelni. Ilość różnorodnych zajęć ruchowych gryzła się z treningiem biegowym. Organizm musiał się przestawić. Zmieniające się jak w kalejdoskopie otoczenie – basen, hala taka czy inna, odkryte boisko. Powietrze raz suche, raz wilgotne. To musiało zostawić ślad na późniejszej dyspozycji podczas właściwego treningu.




Ł.P. – Ale przetrwałeś i już w kolejnym sezonie było bardzo dobrze.

H.P. – Było dobrze, ale zupełny spokój odzyskałem dopiero po przejściu na tryb studiów zaocznych. Wcześniej odbyłem wojskowy Kurs Szkolenia Rezerw dla studentów. Dzięki temu otworzyłem sobie perspektywę związania się z wojskiem co jest niezwykle istotnym punktem w mojej karierze sportowej. Zostałem przyjęty do Wojskowego Klubu Sportowego „Grunwald” Poznań. Zyskałem pewną stabilizację, która pozwoliła mi skupić się wyłącznie na treningu. Od 2012 roku nie miałem szkolenia centralnego i całe przygotowanie zawdzięczam wojsku. Dzięki przychylności podpułkownika Skrobickiego miałem możliwość wyjazdów na zgrupowania i byłem w stanie dobrze przygotować się do sezonu. Sport wojskowy dał mi wiele i mam nadzieję, że godnie spłaciłem ten kredyt zaufania.

Ł.P. – Ty zyskałeś spokój, ale dzięki treningowemu skupieniu zburzyłeś go chyba swojej wybrance życiowej? Czy Twoja żona Karolina w pełni akceptuje pasję męża wiążącą się z częstą nieobecnością?

H.P. – Karolina nie tyle akceptuje moją pasję co wspiera mnie w jej realizacji i motywuje w chwilach zwątpienia. Faktem jest, że przez te kilka miesięcy w roku nie ma ze mnie zbyt dużo pożytku w kontekście bycia domownikiem, bo widzimy się przez kilka dni pomiędzy zgrupowaniami, ale jeśli dwie osoby kochają się to nie ma rzeczy niemożliwych. Myślę, że osoba zajmująca się sportem wyczynowym szuka w partnerze przede wszystkim zrozumienia. Karolina bardzo szybko zaczęła należeć do mojego sportowego świata i pojęła jego zasady. Rozumie, że od wykonania najbardziej banalnego treningu uzależniony jest efekt finalny.

Ł.P. – A jak w ciągu ostatnich 4-5 lat układały Ci się relacje z PZLA?

H.P. – Ze szkolenia centralnego w ostatnich latach byłem bardzo zadowolony. PZLA na pewno miał wpływ na moje wyniki. Spotykałem się z przychylnością, pozytywnie oceniam pomoc związku.

Ł.P. – Począwszy od juniora młodszego jesteś medalistą Mistrzostw Polski niemal na każdym dystansie od 1500 do 10000m z przeszkodami włącznie. Można powiedzieć, że temat wyczerpałeś. A co z ulicą i ewentualnym przedłużeniem? Myślałeś o tym? Mając lat 20 przebiegłeś dychę w 30:18 są więc podstawy na wróżenie Ci przyzwoitej przyszłości na dystansach dłuższych.

H.P. – Ostatnio dość często i poważnie myślę nad przedłużeniem, na razie do półmaratonu. To nie takie proste, trzeba przebudować organizm, nauczyć się odpowiedniego reagowania na nowe bodźce i wtedy można ocenić przydatność do długiego biegania.

Ł.P. – Idąc dalej – żeby myśleć o maratonie, który zapewne interesuje Cię na poziomie wartości wyników zbliżonych do Twoich przeszkodowych musiałbyś celować w rezultaty w okolicach 2:10… Sądzisz, że to możliwe?

H.P. – Zakładając, że mam pewien komfort wynikający z posiadania dobra zwanego „szkoleniem” i poddając się długotrwałemu reżimowi treningowemu, uważam że nie ma rzeczy niemożliwych. W tej chwili ciężko podejmować taką dyskusję, bo to wróżenie z fusów. Jeżeli pobiegnę dychę w okolicach 29:00-29:30 to pomyślę o połówce. Idąc dalej tym tokiem, jeżeli połówkę będę stanie biegać w okolicach 63 minut można zacząć snuć plany maratońskie.

Ł.P. – Przy założeniu, że zdrowie będzie Ci dopisywać i będziesz miał zapewniony tzw komfort procesu treningowego możemy Cię zobaczyć jeszcze w tym roku na trasie jakiegoś półmaratonu?

H.P. – Jest to jak najbardziej możliwe, ale muszą być spełnione kryteria, o których mówisz i musiałbym pobiec w miarę szybko 10km.

Ł.P. – Wróćmy do spraw aktualnych. Przed nami fantastyczna impreza – Halowe Mistrzostwa Świata w Sopocie. Jesteś przecież nieoficjalnym, halowym rekordzistą Polski na 2000m z przeszkodami. Co sądzisz o włączeniu przeszkód do programu imprez mistrzowskich pod dachem. Byłoby to ciekawe urozmaicenie, dystans wydaje się widowiskowy.




H.P. – Konkurencja niezwykle ciekawa. Myślę, że miałaby rację bytu na Mistrzostwach Świata czy Europy. Przyznam, że czułem się nietypowo – nie ma rowu z wodą, jest zasuwanie cały czas, 200-metrowe okrążenia mijają błyskawicznie, dystans dość krótki, a tu trzeba pokonywać jeszcze bariery. Jest co robić! Ja czułem się rewelacyjnie, atmosfera hali w Gandawie zrobiła swoje, ale sam dystans niezwykle pasjonujący.

Ł.P. – Marek Jóźwik zastanawiał się nawet przez co będziecie skakać, stawiał na miskę z wodą (śmiech)

H.P. – To fakt – wody rzeczywiście brakowało!

Ł.P. – Sportowy idol Huberta Pokropa?

H.P. – Bronisław Malinowski.

Ł.P. – Czy uważasz, że w ostatnich latach ktokolwiek mógł zbliżyć się do wyników Malinowskiego? Cieszyliśmy się oczywiście z wyniku Łukasza Parszczyńskiego 8:15, Tomka Szymkowiaka 8:18, ale to jednak jeszcze nie to.

H.P. – Patrząc na kolegów z branży, uważam że najbliższy do uzyskiwania rezultatów mierzonych skalą Bronka był Radek Popławski. Bezapelacyjnie. To jest olbrzymi talent. Niestety wypadek pokrzyżował mu drogę na szczyt, który wydawał się osiągalny. Później niekończące się pasmo kontuzji i problemów zdrowotnych spowodowały, że ten talent był skutecznie blokowany. Ale nie można mówić o Popławskim w czasie przeszłym. On wraca, jest nieobliczalny, kto wie może jeszcze nie powiedział ostatniego słowa… Za stabilność szczególną nagrodę przyznałbym na pewno Tomkowi Szymkowiakowi, wiele sezonów na wysokim poziomie, to też mistrzowska umiejętność.

Ł.P. – Jakie są plany Huberta Pokropa na sportową przyszłość?

H.P. – Wiele spraw uzależniam od mojej sytuacji w wojsku. Dla niektórych jestem zawodnikiem nieprogresywnym więc nie mogę mieć sprecyzowanych planów nie wiedząc na czym stoję. Powiem krótko – plany sportowe uzależniam od sytuacji zawodowej. Zawodnik w zespole sportowym ma możliwości rozwoju, a będąc za jego burtą będzie na pewno ciężej

Ł.P. – Czego życzyć Hubertowi Pokropowi w perspektywie dwóch lat zbrojeń do Igrzysk Olimpijskich w Rio?

H.P. – Zdrowia i stabilizacji życiowej.

Ł.P. – I tego Ci właśnie życzymy! Dzięki za rozmowę!

H.P. – Dzięki!



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
Marek2112
13:28
nikram11
13:11
kubawsw
13:01
Leno
13:00
kostekmar
12:56
VaderSWDN
12:27
Łukasz S
12:23
runner
12:17
Januszz
12:07
benek
11:56
Admirał
11:48
Paw
11:45
szan72
11:39
mariuszkurlej1968@gmail.c
11:37
BeRuS
11:36
GriszaW70
11:31
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |