Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
275 / 338


2016-11-13

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Porto Marathon - łzy, pot i krew (czytano: 1760 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: youtu.be/_yCPUilSFKc

 

Mijam tabliczkę z napisem Trzydziesty Trzeci kilometr, zbliżam się do tunelu... wbiegając widzę światełko w oddali, jednak jestem w stanie tak agonalnym wręcz, że wolałbym chyba nadjeżdżający pociąg. Wbiegając następuje jednak ciekawy motyw - słyszę jak rozpoczyna się utworek z głośników znany z Rocky 2 - Eye of the tiger!

Po tylu dniach od startu mimo, iż wyjątkowych widoków była tam niezliczona ilość, to ten tunel niejako ciągle pojawia mi się przed oczami... no ale może od początku ;)


Geneza mojego startu w Porto to smerfny przykład na to, jak przypadkowość kieruje moim życiem.
Można być kowalem swojego losu, wszystko mieć poukładane i dopięte na tip-top zaplanowane, ale co byśmy czasem nie robili, nie jesteśmy w stanie uniknąć piękna i dramatyzmu złożoności życia.
W pewnym filmie było "Czasami zmierzamy ku kolizji i nie wiemy o tym. Czy zmierzamy przez przypadek czy celowo, nic na to nie poradzimy"...

Gdyby nie kontuzja związana z Achillesem i okolicami w lewej nodze w środku lata chyba bym nie pobiegł maratonu w Porto, tylko jakiś inny, wcześniej.
Dwa lata temu biegłem maraton we Frankfurcie i dobrze pamiętam przygotowania i polską pogodę w "piździerniku". Czasem wieje, czasem pada, czasem słońce, jednak przeważnie jest już parszywie, a dni są coraz krótsze, więc w większości już się biega po zmroku. Tak też było i w tym roku, co ostro przeklinałem z małymi wyjątkami :P z drugiej strony to tylko dodaje kolorytu i hartuje morale... podobno ;)


Przygotowania nie były długie, ale intensywne... część opisywałem, jednak ogólnie mówiąc nie mogłem przygotować się tak, jak chciałem, niejako z rozpędu i tylko robić szlify tego i owego podbudowując level z czerwca. Jednak kiedy jest idealnie? życie to nie film...
Startowałem niejako z miejsca pod koniec sierpnia, po 6 tyglach przerwy... z mocno zardzewiałym podwoziem, który uniemożliwiał ostre harce - celowo omijałem szybkie, krótkie interwały, przebieżki i podobne, aby nie prowokować problemów z wychodzeniem z Achillesem. Dodatkowo nie mogłem też od razu wskoczyć na intensywności i objętości - musiałem to uważnie dozować i uważać co mi podpowiada moje cielesne ja.
Po przerwie mój silnik był również mocno w stanie rozklekotania, wszelkie próby wyższej intensywności były niczym siadanie tyłkiem w kąpielówkach na desce z gwoździami... traumatyczne ;)

Idea była prosta - bardzo chciałem maratonu na jesień. Umówmy się, jak już się przebiegnie maraton, tak na fest, to nie zostawia się go w kącie na kiedyś tam, szczególnie, kiedy się czuje, że się jest w gazie, albo przed chwilą było. Tak właśnie czułem się po wiośnie i początku lata.
Miałem niejako rachunki do wyrównania z wiosny z wietrznym Hamburgiem, a raczej z wiatrem, oraz dostałem pysznego pączka na połówce w czerwcu we Wrocku, który pokazał mi niejako lukier, którego miałem i chciałem zlizać na jesień w postaci mocno poprawionego wyniku w maratonie.


Przy okazji wyboru Porto postanowiłem sobie zrobić mini wakacje, jako że w lecie nie bardzo mogłem w pracy wziąć jakiegoś urlopu.
Wyjazd typowy - dwa w jednym - czyli bieganie i zwiedzanie :)
Przylot w środę przed północą, wylot w środę przed świtem.
Od razu po przylocie... te powietrze, inne od polskiego... Coś jak woda w Chorwacji - inna, niż gdzie indziej ;)



W dniu startu pobudka o 5:30, mała buła z miodem, izo i woda do popicia, toaleta i w drogę. Wszystko przyszykowałem dzień wcześniej.

Na miejscu startu byłem jakoś o 7:30. Było jakoś z 11C wedle pogodynki. Trochę pochodziłem w te i we wte. Zobaczyłem bramę startową i okolice. Piździło aż łap się nie chciało wyjmować z kieszeni :) słońce jednak wstawało i pojawiało się leniwie na horyzoncie. Jeju, te poranki nad morzem, nad Oceanem... loffciam.

Polazłem w okolice depozytów, które były w okolicy mety (które były oddalone od startu paręset metrów)... przed którą czekał niestety podbieg z 200m taki mocno wyczuwalny. Postałem, zjadłem galaretkę energetyczną i dalej pochodziłem, aż w końcu postanowiłem posiedzieć i potem się przebrać. Wokół zbierały się tłumy. Oddałem rzeczy do depozytu, schowałem jednego żela do tylnej kieszonki, drugiego lekko przypiętym plastrem miałem z boku przy spodenkach, jakoś się trzymał.

Byłem jednym z nielicznych, którzy byli w koszulce na ramiączkach. Czułem się zupełnie wyjątkowo... jak niedźwiedź polarny :)
Potruchtałem chwilę, potem odwiedziłem krzaczki na jedynkę, potruchtałem, poleciałem w kierunku nadbrzeża aby pod koniec zrobić dłuższy odcinek w tempie startowym, na koniec dwa przyspieszenia lekko dogrzewające. Niestety czułem wiatr. Jeju... to chyba moje przekleństwo tegoroczne! Mała gimnastyka, a raczej delikatne rozciąganie i udałem się w kierunku startu.


W tłumie wiatr w ogóle niewyczuwalny.
Miałem jakieś 8 minut do startu... W tym momencie wzięło mi się na romantyzm. Bezchmurne niebo, ten błękit o poranku nad morzem zawsze mnie chwyta za gardło. Z lewej strony oślepiające słońce, po prawej nadbrzeże.
Przypomniał mi się utworek Moby - One of these mornings. W głowie zadudniły mi rytmy, a raczej piękny kobiecy głos
One of these mornings
Won`t be very long
You will look for me
I`ll be gone...


Stojąc tak w tym tłumie, rozmarzony z głową w nieistniejących chmurach tak sobie rozmyślałem - nic już nie zmienię, nie ma odwrotu. Co mogłem, to zrobiłem. Nic nie muszę, tylko mogę! za chwilę już będzie po...

Czasem człowiek jest nabuzowany przed startem, lekko nerwowy, gorączkowo sprawdza czy ma na sobie spodenki, czy buty są zawiązane i tak dalej... a ja tym razem byłem niczym płyta winylowa, która na początku ma kilka sekund "rozbiegu", gdzie słyszy się tylko szum ze specyficznym łagodnym jedwabistym trzaskiem. Za chwile miała zacząć grać muzyka, rytm. Miało się dziać. W głowie miałem tylko kobiecy głos, który prawie muskał mnie po uszach...
Uwielbiam takie poranki.


Chwila była ulotna. 5, 4, 3, 2, 1 i START

Tłok na starcie mega. Zabawne, ale Zające na 3:00 i 3:15 ustawiły się razem, zaraz za elitą. Po starcie ludzie rzucili się za nimi, jak ludzie za bananami w PRLu.
Starałem się nie wpaść na kogoś, oraz aby mnie nie zdeptano. Minęliśmy rondo zaraz za startem i od razu pierwszy podbieg.

Moje mniemanie o trasie było takie, że wiedziałem, iż na początku jest tyci pofałdowanie, a potem jest nadbrzeże, więc niejako myślałem, że skoro opisują tę trasę jako FLAT, to będzie FLAT. Na Dzień Dobry, a raczej Bom Dia dostałem małego mentalnego liścia, te pofałdowania były mocno odczuwalne.

Początkowo droga była nawet wporzo, poza tymi długimi podbiegami. Jednak pojawiał się miejscami bruk. Nie wiem co oni widzą w tym bruku, ale większość rond jest wybrukowana i niektóre drogi również.
Pierwsze pięć kilosów było góra-dół, ale bez wiatru w zasadzie. Na pierwszym wodopoju wziąłem wodę i oblałem się, bo byłem już spocony. Przy okazji dogoniłem grupę prowadzoną przez Zajca na 3h. Leciało tam ze sto luda. Dużo.
Na 3 czy 4 kilosie było "zabawnie" - wmurowane metalowe słupki na środku drogi. Fajnie, mało się przez nie nie rozwaliłem... później też były takie plastikowe pachołki, które również ledwo zauważałem w tym tłumie.

Początek miałem lecieć luźno, po dyszce powoli wrzucać wyższe obroty i tak do półmetka, od którego miałem zaczynać już wskakiwać na wysokie obroty, żeby od 30 tak jak w Hamburgu rzucać do walki wszystkie siły na pokładzie. Teoria a praktyka jednak była różna.

Biegnąc w tłumie nadrabiałem mocno dystansu biegnąć po zewnętrznym na zakrętach. Na 5km miałem już 100m nadprogramowo na Gremlinie. Tempo pierwszych kilosów 4:20, potem trzy po 4:06 i trzy po 4:15. Za 7km skręciliśmy w uliczkę całą wybrukowaną, a ja leciałem już w ścisłej grupie za zającem na 3h. Stwierdziłem, że w tej ciasnej grupie nie dam rady. Co chwila coś... nie można było się po prostu wyłączyć. Nie mogłem złapać rytmu... postanowiłem więc ich wyprzedzić i biec już samemu, swoim tempem.

Przede mną postanowiła to zrobić również dziewczyna... fajnie była ubrana - krótkie obcisłe majteczki i krótki obcisły stanik. Po chwili postanowiłem pójść, pobiec niejako w jej ślady. Po paruset metrach niejako dogoniłem ją, leciała w podobnym tempie co ja, dodatkowo do niej dołączyła jakaś inna panna... która miała sporo znajomków na trasie. Co chwila ktoś z kibiców krzyczał do niej "Rosa Rosa". Obok niej leciał jeszcze jakiś kolo. W okolicach chyba 9km dogoniło nas dwój kolesi.
Ogólnie nie lubię kilku rzeczy na maratonach - wiatru, deszczu, zabiegania drogi przed nogami, oraz... gadających kolesi za mną.
Ta dwójka nawijała jakby byli na weselu, a nie na maratonie!
Gadający ludzie zawsze kończą tak samo - zbyt wcześnie ;) jednak ci dwaj, trajkotali jak najęci, prawie w ogóle nie sapiąc. Jeju jak mnie to wnerwiało :P bo skoro ktoś nawija na maratonie to znaczy, że biegnie za wolno i się opierdziela.
Moja wizja maratonu to bieg na maxa, a nie truchcik i gadanina, o ile w ogóle można mówić, że 4:10 to truchcik ;)

Mijaliśmy 10km i dostałem liścia jak zobaczyłem zegar. Myślałem, że biegnę o wiele wiele szybciej, a czas wskazywał jakoś 42:30. No kurcze leciałem w sumie już nie tak wolno, a tu wychodziło, że ledwo na 3h biegnę. To był pierwszy znak, że o wyniku <2:56 muszę poważnie pomyśleć.
Za 12km było rondo i niestety ludzie startujący na 15k odbijali i zawracali... niestety ze smutkiem na mojej twarzy zobaczyłem, że dwie dziewczyny odbijają i zawracają. W tym momencie skończył się fajny maraton i zaczynała walka z samotnością długodystansowca.

Niestety również biegło się pod wiatr. Prognozy mówiły co innego, że miało wiać z północy... no cóż :)
Po prawej nadbrzeże i wszechocean, prawie bezchmurne niebo. Jeju widoki były przezajebiaszcze dla zielonogórskiego mieszczucha z krainy Polandii.
Na 14km miałem jakoś 59 minut z kawałkiem. Leciałem w tempie docelowym, wydawało mi się, że mimo wiatru miałem jakiś rytm.
Tych dwóch cwaniaków, co gadali już nie było... dziwnym trafem oklapli :>

Przed 15km zaczynała się rzeka Douro, obok której biegliśmy. Przy okazji odczepiłem rozwodnionego żela spod spodenek i powoli go wciągałem. Dziwne, ale byłem ogólnie pełny prawie pod korek, mimo iż raz tylko wziąłem małego łyczka na 5km, dalej nic nie piłem.
Wiatr coraz mocniej mnie irytował, momentami podmuchy sprawiały, że napotykane osoby zwalniały dość mocno. Mijałem, ale na tym etapie nie robiło mi to różnicy. Przed 18km mijaliśmy pierwszy z chyba 6 mostów, które robią mega wrażenie z bliska.
Doszło do mnie, że jest już ciężko jak na ten etap, a nie tak to sobie planowałem. To miał być luzik, a ten stan miałem odczuwać dopiero w okolicach 30km i dalej.
Kolejny niepokojący motyw było szybkie mruganie powiekami... zaobserwowałem to u siebie przy długich wybieganiach robionych na zmęczeniu, gdzie pod koniec właśnie zaczynałem szybciej mrugać, a chęć zamknięcia oczu i lecenia na ślepo jest wielka.
Przy okazji zacząłem również odczuwać skasowane nogi. Zmęczenie "czwórek" powodowało problem z prawym kolanem. Stara przypadłość... brak rozciągania powoduje napięcie całego pasma, co skutkuje właśnie odczuwaniem w kolanie w rzepce. Zrobiłem ze trzy skipy C, albo raczej coś na wzór tego w biegu oczywiście bez zwalniania, aby rozciągnąć trochę te zbite czwórki.
Wyszło niestety chodzenie w czwartek i w piątek po Porto. Takie uroki podwójnych wyjazdów ;)

Widok był nieziemski. Porto jest przepiękne... wiem, brzmi to jak frazes z ust dziewczyny, ale mimo wiatru zacząłem się rozglądać, aby znaleźć jakieś pozytywy... w oddali ujrzałem fajne i rzadkie zjawisko znane raczej wyłącznie z gór.
W górach wiatr owiewający szczyt powoduje czasem kumulowanie i tworzenie się chmury za wierzchołkiem, czy jak to się tam fachowo zwie (kondensacja? :P ).
Tu w oddali widziałem jak za zakrętem jest lekka mgiełka, taka chmurowata, zapewne od wiatru i takiego specyficznego ukształtowania terenu... widok można porównać jedynie z tymi epickimi motywami, które były obiektem opowieści w "Forrest Gump". Chwytało mnie to za gardło i chociaż na chwilę zapomniał o lekkim (?) kryzysie.

Zbliżaliśmy się do słynnego metalowego mostu "Ponte Luis I", jednak wcześniej wbiegliśmy na chwilę w starówkę, niestety oznaczało to podbiegi, oraz stromy zbieg w nadbrzeżną promenadę, gdzie normalnie za dnia są rozstawione stoliki i przesiadują ludzie. Spoooro kibiców ogólnie. Atmosfera była mega fajowa. To było za 20km.
Po chwili podbieg i wskakiwaliśmy na most w kierunku drugiej części miasta. Tam niestety spory zbieg i mega wkrewiająca kostka, nierówna niemiłosiernie. Po paruset metrach poczułem wszystkie mięśnie w nogach :)
Bardziej odczuwałem kolano, które naparzało mnie już mega, dodatkowo czułem jak mi na drugim palcu w lewej nodze rośnie jakiś pęcherz. Było ciężko, a półmetek dopiero przede mną...

Po chwili nadbiegała czołówka z naprzeciwka, która wyglądała na mocno rozstrzeloną grupę, a każdy wyglądał, jakby był już po maratonie, a nie w trakcie. Yuki z daleka widoczny... jego specyficzna sylwetka i "grymas" na twarzy jest dość osobliwy :)

Po chwili mijaliśmy bramę z napisem Meia Maratona, czyli półmaraton... czas na zegarku miałem coś w okolicach 1:29:20-25, na bramie było prawie 1:30 bez parunastu sekund. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że o życiówce już nie mam nawet z czego dokręcać... anyway nie przyjechałem tu tak łatwo dać się spalić na grillu, niczym kawał karkówki. Bruk jednak mocno mnie mordował. Przeklinałem tę cholerną kostkę, która może i fajnie wygląda, że jest historyczna i tak dalej, jednak bieganie po czymś takim jest jak balansowanie na pół-piłce Bosu.

Biegliśmy spory kawałek tego nadbrzeża, które w pewnym momencie zmieniło się również w fajną scenerię. Z prawej strony rzeka, z lewej kawał skały, niczym w Alpach. Przed 25km był nawrót i powrót w kierunku mostu. Trochę asfalciku, jednak później znowu ten bruk.
Przy nawrocie zobaczyłem, że grupę na 3h mam jakieś 100m za mną. Wiedziałem, że jak mnie miną będzie już musztarda po obiedzie. W tym momencie zaczęła się walka o to, aby w ogóle dobiec... marzyłem, aby zmieścić się w 3 godzinach, jednak było coraz bardziej parszywie.
Kolejny kryzys w okolicach 26km, gdzie przebiegaliśmy pod mostem, który był w okolicy 18km, gdzie również miałem kryzys. Coś te mosty jakieś energozabierające były dla mnie ;)

Byłem jednak w stanie przedagonalny, gdzie już się słyszy ten głos w głowie, a raczej głosy... nie dasz rady już, nie ma sensu, stań, rozprostuj nogi, będzie lepiej... ale też jest świadomość, że jak się człowiek zatrzyma, nawet na chwilunię, żeby rozciągnąć nogi... to jednak potem będzie cholernie trudno znowu biec, a tym bardziej wskoczyć w poprzedni rytm. Zacisnąłem wargi i gnałem dalej.
Nie wiem jak, ale tempo oscylowało nadal w okolicach 4:10. Niestety przy tabliczkach widziałem, że GPS już jest ze sporą różnicą na oko 150m.

28km to najtrudniejszy odcinek do tej pory. Najgorszy bruk i ostro pod górę, szczególnie przed Mostem, na który wbiegało się, aby wrócić na pierwotną część miasta. Za Mostem skręt w prawo. Słyszę jak ktoś z tłumu krzyczy "Piotr ooo Piotr, brawo Polska!" - odmachuję wyłącznie i lekko się uśmiecham. Na więcej nie mam sił. Jestem skasowany niczym zjechana płyta, a najgorsze dopiero przede mną.

Lecimy do nawrotki, 30km i biegniemy pod kolejnym mostem, wiatru nie ma, słońce grzeje. Momentalnie jest gorąco, na szczęście jest punkt z wodą, więc po raz kolejny się oblewam. Nic nie piję... czuję płyny i żel w środku prawie pod gardło. Miałem wciągać drugiego żela, ale czuję, że nie mam miejsca.

31km i nawrotka... czuję, jak coś mi pęka w lewej nodze na drugim palcu. Pierwszy raz takie coś czuję... pęcherz musiał się niezły zrobić, skoro takie coś. Zastanawiam się co zrobiłem nie tak... skarpetki chyba za mocno naciągnąłem, bo luz w butach przy palcach jest odpowiedni.

Mentalnie jestem na poziomie -2. Mam dosyć wszystkiego. Oczętami mrugam niczym panna przed kamerą na konkursie Miss World, robię ze trzy machnięcia nogami do tyłka, aby rozciągnąć czwórki, kolano trochę odpuszcza. Nie patrzę na tempo, czuję że już człapię, ale staram się gnać przed siebie.


Dobiegam do tunelu... przypominam sobie, że o ten tunel chyba chodziło Dyrektorowi na prezentacji. Robi wrażenie, a i jest całkowicie wyłączony z ruchu. Biegnę sam, wokół nikogo... wbiegam i mam chęć jedynie położenia się plackiem na asfalcie w oczekiwaniu na walec, który by przejechał po mnie.

"Ten głos w twojej głowie, który mówi, że nie dasz rady... łże sku...syn" - miałem unikać tego stanu jak diabeł święconej wody, ale twórca tego hasła zapewne nigdy nie biegł maratonu. W tym momencie już nic nie działa, a te hasło wywołuje jedynie zgrzyt zębów.
Wbiegam więc do tunelu, nagle zaczyna się muzyka - Eye of the Tiger z Rocky. Jeju, jak zawsze motywująco to działało tak teraz... nihuhu. Spływa po mnie to jak deszcz po kaczce na jeziorze.
Przypomina mi się maraton w Berlinie, gdzie w podobnej scenerii pod wiaduktami stała kapela, która grała wtedy utworek Hendrixa Hey Joe
Hey Joe, where you goin` with that gun in your hand
rozmyślałem ponownie, gdzie i dokąd zmierzam z tą bronią?

Przyjechałem tu walczyć o szczytne cele, a jestem miękki niczym rozgotowany ziemniak. Mam ochotę położenia się i rzucenia białym ręcznikiem. Eye of the Tiger jak nic...
Walczę na żyletki z tymi myślami. Czuję, że człapię w miejscu. Staram się nie wpatrywać w Garmina, bo wiem, że jak zobaczę 4:20-4:30 to mnie to mentalnie dobije.
Zaczynają się ponownie podmuchy, bo oczywiście jak jest źle, zawsze może być gorzej :)

34km jest moim najtrudniejszym kilometrem na przestrzeni ostatnich kilku lat. Średnio co trzeci krok się poddaje, a zarazem podnoszę i prę do przodu. Jest to dziwne, głupie, a zarazem niezrozumiałe. Nie wiem jak ja to robię, że biegnę do przodu, oraz nie rozumiem jak można być tak niezdecydowanym. Niejako samoistnie, prawie o tym nie myśląc nogi mi zwalniają prawie do marszu, a po chwili biegną dalej. Czuję się jakbym opuścił moje astralne ciało i obserwowało to wszystko z boku.
Rzucam okiem na czas i jakaś kalkulacja. Mam problem z prostym liczeniem 2-3x*3+2... ale próbuję oszacować czas.
Mam 8km do mety i nie mogę się poddać. Szacuję, że na tych 8km mam zapasu z 80 sekund do 3h, więc jakbym zwolnił i trzymał 10s straty na każdym kilosie, to powinienem być w stanie te 3h zapiąć.

Przypomniały mi się słowa Muhhameda Ali "nie cierpiałem każdej minuty treningu, ale mówiłem, nie rezygnuj. Cierp teraz i żyj do końca życia jako mistrz".
Dla mnie ten bieg był niczym mistrzostwa. Nie chciałem się poddać i wieczorem w lustrze powtarzać sobie "cholera, nie udało się. Było blisko...".
Chciałem wyjść z tej bitwy zwycięsko!


Nie wiem, ale podziałało to jakoś. Poddaje się mentalnie na wiatr, w sensie przestaje kląć :) Odzyskuje jakąś prowizorkę swojego rytmu. Tempo oscyluje w okolicach 4:15 co mnie cieszy. Mentalnie czuje, że człapię, a i tak wychodzi 4:15min/km.
Trasa jest pagórkowata. Dawno tak nie odczuwałem byle pierdółki w postaci lekkiej hopki. 39km i wylatujemy z rzeki i lecimy nadbrzeżem przy Oceanie.

WmordęWind jest okrutny i zastanawiam się jakim cudem wiatr się zmienił na przestrzeni dwóch i pół godziny o jakieś 120 stopni, albo i więcej. Przypomniałem sobie też, że ironicznie pod wiatr biegnę przeważnie szybciej...
Nie wiem, ale następuje u mnie chyba wtedy podświadome pochylenie, lub cokolwiek. Nóg już nie czuję. Szczerze... to naparza mnie palec, który eksplodował z pęcherzem, naparza mnie kolano, które próbuje znowu podratować krótką serią parodii skipów C. Wyglądam zapewne jak ktoś z Monty Pythona, ale na chwilę pomaga.

Pozytyw jest taki, że wyprzedzam... wyprzedzam i wyprzedzam. Ciągle kogoś kasuje. Przy każdym minięciu pojawia się myśl, aby spokojnie uczepić się pleców, jednak wiem, że biegną sporo wolniej i jak zwolnię to będzie kaplica. Oszukuje się już na wszystkie możliwe metody.

Zabawne... ale czuję się jak aktorka w jakimś filmie, nie, nie w porno - która jest okładana przez brutalnego faceta, jednak po mordobiciu wciąż mówi "kochanie".
Jestem w podświadomej nicości. Jestem biczowany na własne życzenie. Ktoś z boku mógłby zapewne się zapytać po co to robię?
Nie wiem. Najdziwniejsze jest to, że taki stan sponiewierania siebie jest czymś dziwnym, ale dopiero w takim momencie człowiek czuje, że żyje.
Chciałoby się zacytować U2 i Faraway, so close.... było 3km do mety, tak daleko, a zarazem tak blisko.
Sprawdziłem czas i miałem 15 minut do 3h, więc wiedziałem już, że dowiozę sub3h nawet, jakbym miał lecieć w okolicach 5:00.

Z jednej strony już nic nie czuję poza bólem wszystkiego. Jestem chlastany po mentalnej facjacie, jednak brnę dalej podświadomie do przodu.

Na 40km zabawna sytuacja. Obok jakiś budynków doganiam dwójkę ziomali, jednocześnie słyszę jak za mną jedzie jakaś ciężarówa. Jest lekko pod górę i wiem, że jak mnie teraz wyprzedzi ta ciężarówa (straż pożarna) to ten syf z rury wydechowej mnie zatka.
No trochę ich sprawdziłem pod kątem wyrozumienia, bo biegłem środkiem jak panicz spokojnie, niczym TIR na autostradzie na tempomacie wyprzedzałem inne dwa TIRy biegnąc z 3 sekundy szybszym tempem :)

Po 100 metrach wyprzedziłem tę dwójkę i zbiegłem do krawędzi. Strażaki w końcu mnie minęli i o dziwo... pokazali kciuk. Hmmm spodziewałem się obelg ;))))

Przed 41km była fajna prosta, szeroka... aż zamknąłem na chwilę oczy. Byłem mentalnie już na mecie do której było ponad kilometr.
Dogoniłem kenijkę, która najwidoczniej tylko miała cel dobiec do mety. O dziwo wtedy, wydawała mi się zupełnie nie jak kenijka... była całkiem zgrabna, nawet piękna z twarzy jak ją mijałem i aż żal mi ją było mijać. Podświadomie jednak sapiąc gnałem do mety. Chciałem to mieć jak najszybciej za sobą.

42km piknął na ręce i skręt w prawo i ten cholerny podbieg przed metą. Górka wgniatała, ale nie wiem jak zdołałem na niej wyprzedzać ludzi, w tym jakąś kobietę. Zapewne gdyby nie ona, spokojnie bym doszurał do mety za innymi, ale ta dziołcha wyzwoliła we mnie jeszcze ostatnie pokłady energii. Wdusiłem opary w silnik i pognałem pod górę, potem skręt do parku na plac i po chwili ostatnia 100 metrowa prosta.

Czerwony dywan, po bokach Czirliderki i facio z mikrofonem, który czyta mój numerek z daleka i krzyczy "Pietro, Pietro" ;)

Wpadam na metę robiąc telemarka i zatrzymuję Gremlina. Unoszę ręce do góry w geście triumfu. Nogi mi się plączą i uginają.

Spoglądam na zwierzaka na ręce 42.47km czas 2:58:48. Nie wierze w to jak ja zdołałem to przeżyć i nie stracić. Trasa mocno mnie przemieliła i wymordowała. Kręci mi się w głowie, więc idę pod barierki się chwycić. Spoglądam w dół na stopy i widzę zakrwawionego buta. Delikatnie i chwilę się rozciągam i idę dalej.

Dostaję zajebiaszczy medal, siatkę z wodą i izo i jabcokiem oraz bluzę finishera (jest mega fajowa). Po chwili mijam stoisko z jakimś lokalnym sikaczem jasnym i ciemnym - biorę ciemne i po pierwszym łyku czuję się jakby sama Afrodyta swoimi gołymi stopami dotykała mojego podniebienia. Moje zmysły wariują.
Spoglądam w niebo, łezka w oku się kręci i tylko dziękuję, że udało mi się to przeżyć ;]

Odebrałem rzeczy z depozytu, pogadałem chwilę z jakimś kolesiem, którego poprosiłem o zrobienie foty moim fonem. Okazało się, że to kolo z Brukseli "ja mieć żona z polska i trochę mówić po polskiemu" ;)
Potem posiedziałem sobie bo stanie powodowało zawroty. Byłem wyjechany jak koń po westernie. Zdjąłem buty i mało pawia nie rzuciłem... widok zakrwawionej pół stopy był koszmarny. Po przemyciu wodą było zdecydowanie lepiej, ale z palucha przy ściskaniu nadal trochę krwawiło. W ogóle wszystkie palce miałem mocno opuchnięte... więc muszę ten problem rozwiązać z innymi skarpetkami.

Czas brutto 2:59:06
Czas netto 2:58:45

Patrząc na międzyczasy wychodzi zabawna sprawa

km.....brutto.....netto......tempo odcinka...tempo średnie
6,7....00:28:51...00:28:30...00:04:15........00:04:15
10.....00:42:49...00:42:28...00:04:14........00:04:15
11,7...00:50:16...00:49:55...00:04:23........00:04:16
13.....00:55:30...00:55:09...00:04:02........00:04:15
20.....01:25:07...01:24:46...00:04:14........00:04:14
21,1...01:29:43...01:29:22...00:04:11........00:04:14
28,1...01:59:06...01:58:45...00:04:12........00:04:14
30.....02:07:07...02:06:46...00:04:13........00:04:14
31,3...02:13:57...02:13:36...00:05:15........00:04:16
40.....02:49:43...02:49:22...00:04:07........00:04:14
41,3...02:55:03...02:54:42...00:04:06........00:04:14
42,2...02:59:06...02:58:45...00:04:30........00:04:14


z czasów netto wychodzi, że pierwsza połówka była w 01:29:22, druga w 01:29:23 :)
Patrząc na czasy z Garmina wychodzi zupełnie co innego, jednak tak to jest, jak się na początku biegnie w grupie nadrabiając dystans, a potem są kryzysy. Podejrzewam, że gdybym biegł tylko na wskazania elektroniki, zajechałbym się zapewne już w połowie.
Nie wiem czy mnie uratowała kalkulacja już od 10km i zluzowanie zapędów na coś szybszego... Zapewne swoje dołożyło chodzenie po mieście, jednak takie wyjazdy są specyficzne.
Na chłodno jednak nie ma co dramatyzować, bo z wyniku jestem mega zadowolony. Trasa zamiast łatwizny okazała się niezłą szkołą i bardziej przypominało to latanie po górzystej Zielonej Górze, niż płaskim nadbrzeżu znanego mi z Lizbony. Tu było ciągle coś.

Wiem jedno, był to mój najcięższy maraton do tej pory. Takiego mordobicia nie miałem chyba nigdy i jedynie maraton w Dębnie był podobnie traumatyczny jak ten tu w Porto.

Był to mój 13ty maraton. Zabawne, ale w Porto była również 13ta edycja imprezy. Co za zbieg okoliczności... :)

Maraton ukończyło 4746 osób. Moje miejsce 162 wg klasyfikacji brutto ;)
Wygrał Samuel Theuri Mwaniki z wynikiem 2:11:48 (jego PB 2:08:56, był 10 w Orlen Maratonie w 2015 z 2:10:52), drugi był Yuki Kawauchi z 2:14:32 (jego PB to 2:08:14)... więc to obrazuje, ze ta trasa wcale nie była taka lajtowa.


Trochę linków:
info o trasie biegu oraz pozostałe rzeczy
http://www.maratonadoporto.com/en/course-2016-2016/

wideo z samochodu prowadzącego czołówkę
http://movies5.mysports.tv/MEDIA/SFEER/PM16_COURSE.mp4

oraz mój maraton w endomondo
https://www.endomondo.com/users/1712653/workouts/831994481




Aloha
pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2016-11-14,09:42): Piotrze, spowodowałeś takie napięcie, że czułem się jak w kinie na jakimś dreszczowcu :) Mega mordobicie z hapyy endem :) Gratuluję, głównie tej silnej psychiki
snipster (2016-11-14,10:07): hehe Dzięki Paulo ;) szczerze to więcej mi zajęło czasu spisywanie tego wszystkiego, no i jak się rozpędziłem, to nie mogłem pominąć tego i owego... taki maraton i tak się wszystko złożyło, że było dość sporo motywów. Czasem maraton to niejako trans i połowy się nie pamięta, tu niestety albo i stety byłem ciągle w akcji ;) może dlatego, że nie biegam zbyt często już maratonów (co tydzień) i każdy taki start jest czymś wyjątkowym :)
Truskawa (2016-11-14,10:32): No ja Ci powiem, że biegnę wolno ale jak chce coś pobiegać to jednak nie lubię być zagadywana ale ogólnie sytuacja mnie rozbawiła. :))) I bardzo lubię pierwszy moment w nowym kraju, zpach jest zawsze inny niż w Polsce. Gratulacje Piotr za świetny wynik. Podoba mi się to Twoje przyzwyczajenie do dwójki z przodu. :)
snipster (2016-11-14,10:47): Dzięki Truskawo :) faktycznie czasem gadanie jest trochę inne, ale bardziej irytował mnie wrzeszczący goch w Barcelonie, przez którego prawie zawału dostałem... bo ten się wydzierał nagle jak Pavarotti tuż przy moich uchu do kibiców Vamos i tym podobne. Więc ta dwójka wyglądała dość łagodnie w porównaniu do tamtego krzykacza :) dwójka z przodu bardzo mi się podoba i bardzo chciałem ją również mieć w tym biegu... nie sądziłem jednak, że tyle mnie to będzie kosztować. Miało być łatwiej he he ;)
kokrobite (2016-11-15,08:18): Brawo! Wielkie gratulacje :-) Moje odczucia na tej trasie były bardzo podobne, tyle, że o godzinę późniejsze ;-)
snipster (2016-11-15,08:33): Dzięki Leszku :) próbowałem za metą przy depozytach coś wypatrywać w tłumie jak odpocząłem, ale było tyle ludzi, że wszyscy wyglądali dla mnie identycznie i nie rozpoznawałem już żadnej nacji ;)
Shodan (2016-11-15,18:00): Dla mnie taki wynik to marzenie; brałbym w ciemno ;)
kokrobite (2016-11-15,20:11): Za metą w ogóle nie wyglądałem :-) Byłem wykończony, choć szczęśliwy. Życzę kolejnych równie udanych eskapad maratońskich. Ja już zapisałem się na Lizbonę 2017. Love Portugal!
snipster (2016-11-15,20:20): Shodan, no to w ciemno po 4:15 i gotowe ;) aaa i oszczędzaj zwiedzanie przed :)
snipster (2016-11-15,20:25): Leszku, nawzajem ;) Lizbonę biegałem chyba półtora roku temu połówkę w marcu... start na moście, który jest taki sam jak w San Francisco jest przekosmos - polecam jak najbardziej. Miasto jest również mega ;) odnośnie maratonu na wiosnę to zaintrygował mnie Madryt - fajne medale i teraz będzie jubileuszowa edycja, w dodatku miasto też ciekawe... ;) jest w czym wybierać, chociaż jeszcze w Niemczech coś mnie kusi, na razie jednak nie myślałem zbyt długo o tym
kokrobite (2016-11-15,20:59): Na wszystko przyjdzie czas...
snipster (2016-11-15,21:07): tia... trzeba natychmiast żyć i zbierać blizny, siniaki oraz wrażenia :)







 Ostatnio zalogowani
Admin
15:32
Nicpoń
15:24
pawlo
15:23
kos 88
15:04
marian
14:51
biegacz54
14:41
krzybocz
14:31
Isle del Force
14:12
rychu18625
13:58
tadeusz.w
13:56
marczy
13:55
Mikesz
13:36
Jawi63
13:32
majsta7
13:24
Stonechip
13:16
kostekmar
13:09
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |