Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [0]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
trewor
Pamiętnik internetowy


Robert
Urodzony: ----
Miejsce zamieszkania:
1 / 10


2016-05-30

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
14th Zurich Marathon – Fastest Sightseeing Tour (czytano: 1873 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: https://treworblog.wordpress.com/2016/05/29/14th-zurich-marathon-fastest-sightseeing-tour/

 

Miejsce: Zurych
Data: 24.04.2016
Dystans: 42 km 195 m
Oficjalny czas: 3:13:45.7 New PB
Tempo: 4:35/km
Open: 364/2616
M30: 119/560 <1/4 - 523th, 1/2 - 490th, 3/4 - 438th, 1 - 364th>
Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

14th Zurich Marathon / 1st Robert Marathon

Idea maratonu powstała dawno, dawno temu zanim jeszcze ACL w lewym kolanie powiedział/krzyknął „pstryk”. Wszystko zaczęło się w V w. p. n. e., kiedy to... OK, nie będę tutaj przynudzał o starożytnej Grecji, tudzież inszej historii... wystarczy, że za jakiś czas będę pewnie opisywał jak wyglądały moje posiłki.
Na początek miał to być Kraków 2015 i w sumie... po trochu był. Ale jednak z powodu – wspomnianego wcześniej – powodu, plany trochę się przesunęły na mej osi czasu.

W sierpniu 2015 wziąłem udział w konkursie „Podróżuj z Frankiem” i udało mi się wygrać tygodniowy pobyt w Wallisellen . Pierwszą zaplanowaną wycieczką (zaplanowaną – duże słowa, pomysł zapewne powstał w nd wieczorem :-)) był wypad do Zurychu położonego ~8 km właśnie od Wallisellen. Podczas spaceru po spokojnych, cichych, malowniczych (cały ja, z „malowniczym” na czele) uliczkach tegoż miasta pomyślałem sobie: dlaczegóż by nie jednak właśnie tutaj rozpocząć swoją przygodę z czterdziestoma dwoma km. Potem był jeszcze rowerowy, jednodniowy i dwudniowy <I, II, III> wypad po tamtejszych górkach, ale o tym może innym razem.

Pomysł na miejsce startu był, a więc trzeba było przejść do planu realizacji - czyli zobaczyć czy tam w ogóle jakiś maraton mają. Okazało się, że na 24 kwietnia 2016 zaplanowany był 14th Zurich Marathon. Nie pozostało mi nic innego, jak zerknąć na wpisowe, orientacyjne ceny biletów i... poszukać sponsora, który byłby chętny partycypować w kosztach (kto nie ten-tego, to wujek Google służy pomocą ;-)). Skrzynka mailowa dosyć szybko zapchała się różnorakimi ofertami. Jedne były gorsze, a inne jeszcze gorsze. Zaciekawiła mnie jedna, która nadeszła koło października 2015. Była o tyle atrakcyjna, że zapewniała m. in. miejsce noclegowe, co już dawało spory komfort umysłu, a jak powszechnie wiadomo wszystko to stan/kwestia umysłu. Koło grudnia 2015 zasiadłem przy jednym stole ze sponsorem, aby spróbować dograć szczegóły wyjazdu. Kiedyś może i mieliśmy czasami problemy, żeby się dogadać, ale teraz bariera językowa i inne takie już nie są problemem. Wszystko przebiegało w przyjaznej, rodzinnej, świątecznej atmosferze i tuż po połamaniu się opłatkiem oraz zjedzeniu karpia można było przystąpić do rejestracji on line.

Tutaj doszło do małego nieporozumienia i pierwszego „zgrzytu”. Podczas wypełniania formularza należało wybrać przewidywany czas ukończenia maratonu. Ja optowałem za 3:20, co zostało skomentowane słowami: Out of curiosity, that marathon time - 3:20, have you already run a full marathon? Nie ma to jak wiara sponsora... Odpowiedziałem: It"s not your business and You"re lucky that I hadn"t filled 3:05. Owego wieczoru jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że I can do even 3:05 or less.

Zarejestrowany, wpisowe opłacone... nie pozostało nic innego, jak zacząć się do tego w ogóle przygotowywać :-). Do tej pory pracowałem na autorskim planie treningowym, który sam tworzyłem. Opierałem się głównie na trzech akcentach tj. podbiegi, interwały i przebieżki. Na stronie Piotra Książkiewicza (organizator cyklu biegów City Trail) znalazłem odpowiadający mi 12-tygodniowy plan treningowy na 3:15. Akcenty akcentowane w tymże planie pokrywały się z tym, co robiłem dotychczas, także uznałem, że to może być/to będzie to. Z matmą problemów nigdy nie miałem, także ułożyłem szybkie równanie: 24 kwiecień - 12 tygodni = … 1 luty. Do tej daty były wybiegania do ~20km Szczyrk, Porąbka>, Bieg Utopca w Bieruniu, Bieg Spełnionych Marzeń w Mysłowicach i City Traile. Oprócz tego 2 razy w tygodniu ćwiczenia typu Gym Break i Focus T25 (dzięki DP). A i nawet raz trafiły się narty w Wiśle-Cieńków. Wraz z datą 1 lutego wszelkie sporty odeszły na bok... łącznie z bieganiem. Ze zdrowiem było tak se i oficjalny początek przygotowań datuje się na 6 lutego. 5 treningów tygodniowo, kilometraż tygodniowy w okolicy 80 km i tyle. Punktem kontrolnym przygotowań miał być/był Półmaraton Żywiecki. Przypadł on na 20 marca. Ukończyłem go w czasie 1:25:51, czyli pobiłem swój PB z płaskiego Krakowa o dwie i pół minuty (1:28:21). Wynik plus dotychczasowe - jak ja to nazywam – miażdżenie planu na 3:15 napawało optymizmem i dawało do myślenia. Do ostatniego weekendu przed maratonem - do oficjalnych mediów podam informację, że - wszystko przebiegało wg planu. Całe te przygotowania mają dwie strony, ale my skupmy się na tej cyferkowej, bo ta akurat przebiegała w miarę pomyślnie.

22 kwietnia - piątek

Chwila w pracy, spotkanie z Najlepszą :-P, jakieś resztki pakowania i o 14:40 lot... właśnie ze wspomnianego wcześniej Krakowa (stąd to wcześniejsze: i w sumie... po trochu był). Przy pakowaniu było sporo pytań po co mi bagaż dodatkowy. Był on o tyle pomocny, że tak czy inaczej mogłem go mieć (umowa sponsorska), a pakowanie było z nim o wiele łatwiejsze. W planach był sobotni rozruch, także trzeba było mieć dodatkowy zestaw ciuchów plus pogoda miała być zmienną (bo jak jeszcze nie wiesz, to za chwilę się o tym dowiesz). W związku z tym trzeba było mieć kilka opcji w zanadrzu. Zapewne jakbym jechał na tzw. weekendowe zwiedzanie to pewnie wystarczyłaby mi torebka na dokumenty i tyle (kwestia podejścia i priorytetów).

Na lotnisko rzuciłem się sam, a z powrotem auto odwiózł Tata. Nadanie bagażu, rzut okiem na ceny na - już tylko - tzw. bezcłówce, mail do Przyjaciela z prośbą o pomoc/podpowiedź odnośnie cen (spał - no bywa :-P) i odlot. Ceny niby niższe , ale kilka złoty w kieszeni w zamian za noszenie zakupów po dwóch lotniskach i w drodze do „hostelu”... wg mnie nie warto.

Lot jak lot. Siedziałem w czwartym rzędzie. Zaraz za kierowcą, także stewardessa (niestety więcej o niej napisać nie mogę ;-)) szybko dotarła do mnie z kanapką i czymś do picia (woda, herbata, kawa, cola - wybór był prosty). Jak przeszła cały samolot i wracała z koszem, to ja już spałem i tylko czułem, jak mi wyciąga z ręki kubek z papierkiem po kanapce z "hamem". Zdążyłem się obudzić pod koniec na jakieś widoki, bo chmury były całkiem ciekawe. Lądowanie, wysiadka, wyjście już poza "strefę" i... rzut oka wokoło, ale Brat nie rzucił mi się w oczy... no bywa. Trochę się pokręciłem i po 10/15 min. pomyślałem, że w sumie może zadzwonię, bo - jak mi to Ktoś gdzieś/kiedyś - telefon po to ma dzwonek. On oddzwania (wiadomo... partycypowanie w kosztach) i jakoś próbujemy się namierzyć. Mówiąc co widzę obracałem się i w końcu zobaczyłem... Go. Stał tuż obok, zaraz na przeciwko wyjścia ze strefy, no ale że miał jakąś "żółtawą" koszulkę, której nie kojarzyłem, to za pierwszym razem nie rzucił mi się w oczy (trzeci raz w krótkim odstępie czasu użyłem słowa „rzucić – wiem, za dużo). On z kolei - jak się okazało - sobie tam siedział i czytał coś na telefonie. Także generalnie - pełen spokój z obu stron.

Tramwaj, podejście pod słynne schody i mieszkanie/”hostel”... A nie... jeszcze wcześniej przecież był łosoś i moje "more rice, please" na lotnisku. W drodze do mieszkania padła decyzja, że jeszcze w pt skoczymy po numer startowy do Zurichu (to lotnisko z Zurychem ma wspólnego tyle co Balice z Kato czy Pyrzowice z Krk... czy tam na odwrót). Pociąg, dwie stacje – Zurich, potem coś... i stacja Salsasporthalle czy jakoś tak. Na płycie hali rozkładali się ze stoiskami, a kilka już funkcjonowało. Odbiór numeru (kobieta w sumie starsza bym ją określił) dała mi worek z uposażeniem bez okazywania dowodu czy tym podobnego. Powiedziałem jej jaki nr, nazwisko, a gdy próbowała przeczytać je z listy to tylko jej potwierdziłem, że ja to ja. Jeśli chodzi o pakiety to... w worku dostałem numer startowy z ticketem na pasta party i z biletem na całą komunikacją pociągowo-tramwajowo-autobusową w dniu maratonu. Tam nie trzeba mieć 38 biletów od 64 dostawców, żeby się poruszać po mieście. Jakbym miał to ocenić to pewnie skromnie, ale jakoś nie biorę się za ocenę tego i jakoś mnie to w ogóle nie ten.... Najważniejsze, czyli nr i chip dostałem... (koszulka czekała na mecie).

Runda w okół sali i powrót. Wpierw na nogach na linię startu, a potem już Bahnhofstrasse (ta główniana ulica z drogimi sklepami, jak to ją zawsze określam). Pt, godz. 20.00, a ludzi można powiedzieć, że zero... dobry klimat. To był właśnie taki mały rekonesans, bo wiedziałem, że tamtędy przebiega końcówka (40/41 km) trasy, a - jak się miało okazać - też i wcześniejszy odcinek, ale o tym później... jeśli dotrwam, bo dwie pół strony zapisane, a ja jeszcze nawet nie zacząłem biec (generalnie mam dobry trening do pisania bez patrzenia, bo niestety czasami ciężko się zmotywować i się idzie na łatwiznę. A przecież wiadomo, że pisanie bez patrzenia to winien być standard :-P).

Do Wallisellen dotarliśmy jakoś koło 21.00, a tam to już w ogóle sielanka. W domu plany na sb (czyli jak, gdzie i co jeść).

23 kwiecień - sobota

Sobota przebiegała pod hasłem jedzenie.
Z rana lekki rozruch na stadionie i po okolicy. Sporo pozdrowień od przechodniów (grüezi), itp. (curling, golf, trening piłkarzy). Powrót, leżakowanie, śniadanie... które jak skończyłem, to już mieliśmy wychodzić na pierwszy makaronowy obiad. W planach były jakieś sklepy plus właśnie obiad, a wszystko to na miejscu w galerii. Tamtejszy food court/food land wygląda w ten sposób, że chodzi się po powiedzmy stoiskach i można samemu nakładać co i ile się chce. Trochę nam tam zeszło, więc zrezygnowaliśmy z tzw. pasta party. Na drugi obiad kupiłem ryż w markecie i zrobiłem go w domu z jogurtem. Dom, gotowanie ryżu, jakiś tenis i piłka na laptopie, kolacja i... miałem zamiar jeszcze miło... - OK, co by nie używać za mocnych słów zostanę tylko przy – miałem zamiar spędzić czas z Bratem. Obiecałem mu, że pogadamy i takie tam inne bzdety, aż tu o 22.07 otwieram maila, a tam niczym piorun z nieba: "… spać!". No to cóż mi pozostało... :-P.

24 kwietnia – niedziela

Rano pobudka o 5.30. Śniadanie (dwie kromki z miodem), pakowanie ciuchów, butów, żeli... i o 6:25 jakoś mieliśmy pociąg. Cztery stacje i przez Zurych dotarliśmy na dworzec w okolicy linii startu. Wysiadka i pięciominutowy spacer. W pewnym momencie przed nami utworzyła się grupa osób, więc najprościej było iść za nimi. I teraz "komizm" sytuacji... na czele tej grupy szła... niewidoma dziewczyna z przewodniczką. Po chwili odłączyliśmy się od grupki (no bywa...), bo zrobiło się za tłoczno, a przecież wszystkie drogi prowadziły na start.

Lokalizacja szatni to - swimming beach, czyli wydzielony teren z plażą, właśnie szatniami, jakiś pomost, miejsce do pływania, prysznice wolno stojące na zewnątrz... Szatnie, jak szatnie. Przebranie się, decyzje jakie ciuchy (koszulka na ramiączkach okazała się być żartem). Wyjście, deszcz, rozgrzewka, zajęcia miejsca w strefie startowej, rozmowa z "lokalsem" i po wystrzale startera... śnieg (jak zresztą uwidzisz w galerii poniżej). Jeśli chodzi o tłok na starcie to... go nie było. Jakbym się uparł to byłbym w przodzie bardziej niż podczas niejednych zawodów w Polsce/w których brałem udział dotychczas. Jak o tłoku mowa to w imprezie wzięło udział ~9k osób, ale oprócz maratonu był jakiś Cityrun i Teamrun. Jeśli chodzi o sam maraton to ukończyło go jakoś ~2.6k, czyli luźno (z tego okresu dla porównania Warszawa ~6.5k, Kraków ~5.5k). W latach wcześniejszych wyglądało to podobnie. W innych szwajcarskich miastach, jak Basel czy Lucerna występują zbliżone liczby. Tam z kolei przy okazji maratonu organizowane są półmaratony i one cieszą się większą popularnością... ale to w sumie jak wszędzie.

Rozgrzewka wzdłuż plaży przy jeziorze Zuryskim nie należała do najprzyjemniejszych. I nie chodzi o widoki, bo te… (no właśnie), ale o temperaturę, która była „zimna” i o rozpoczynające się opady deszczu. Podczas standardowej rozgrzewki napotkałem łabędzia, ale nie udało nam się znaleźć wspólnego języka… życie. Po rozgrzewce ustawiłem się w strefie startowej 3h06’ - 3h20’. Z miejscem nie było problemów i nie było potrzeby rozpychać się łokciami. Nie wiem czy największą trudnością/wyzwaniem nie było ściągnięcie bluzy przed startem… Już nawet nie chodzi o to zimno czy deszcz, ale o… śnieg, który zaczął dyskretnie padać z nieba. Musiałem ciekawie wyglądać (OK, nic nowego :-P), bo w strefie startowej ktoś nawet proponował mi swoją bluzę/T-shirt, a cała sytuacja wyglądała tak…

On: #%#$^%&^%&&
Ja: In English please. (...)
On: I see that you"re freezing, so I can give you my shirt, no problem. (Widzę, że marzniesz. Mogę Ci dać moją koszulkę, nie ma problemu.)
Ja: No, thanks, I"ll warm up on track. (Nie, dzięki. Na trasie już będzie OK.)
On: So where are you from? (A więc skąd jesteś?)
Ja: From Poland. (...)
On: No to cześć. (no to cześć :-P)
...

Drei, zwei, eins…

Tempo na pierwszą połówkę miało było ~4:35/km, także nie pozostało nic innego, jak pilnować się, hamować i je utrzymywać. Początek trasy przebiegał przez najgłówniejszą ulicę Zurychu, czyli Banhofstrasse. Rozciąga się ona z dworca głównego (nie uwierzycie, ale po niemiecku dworzec to będzie… Banhof… przypadek?) do samego jeziora. Wzdłuż tej ulicy rozlokowane są tzw. najdroższe okoliczne sklepy firmowe. W sierpniu ’15 na tej ulicy udało mi się zjeść dwie gałki lodów (bodajże pistacja i wanilia, ale głowy nie dam… tak, raz na jakiś czas też jadam lody). Wzdłuż tej ulicy można było napotkać kibiców, turystów tudzież innych - którym nie udało się uciec przed zimnem, deszczem i śniegiem. Kolejne km przebiegały spokojnie. Czucie w dłoniach/palcach straciłem dosyć szybko (yy.. już przed startem? po pierwszym km?… whatever), ale mimo to udawało się w miarę spokojnie przeskakiwać po ekranach Fenixa w ramach potrzeby. Pierwsze 10 km krążyło się w okolicach centrum. Stety/niestety nie zawsze udawało się wyhamowywać tempo i niektóre z tych km kończyły się ~4:25/km. Linia 10 km była narysowana/nakreślona na linii startu. Dopiero po tej pierwszej ¼ dystansu mieliśmy się udać w trasę wzdłuż malowniczego jeziora. Oprócz kibiców/turystów/przypadkowych przechodniów nieodzownym elementem tej części biegu był… śnieg (tak, tak… cały czas się sypał). Półmaraton pokonałem w czasie 1:37:06, co daje tempo 4:36/km. Przy życiówce na 21,097 km 1:25:51 tempo wyszło 4:04/km, więc nie ma co się dziwić, że tą część dystansu można nazwać zabawą. Od tego momentu trzeba było delikatnie przyśpieszyć do ~4:25/km, co w miarę się udało/udawało i do 30 km bieg w dalszym ciągu był zabawą. Nawrotka na 26 km była zlokalizowana w miejscowości Meilen. Pora przedpołudniowa, sporo ludzi i – ciekawostka – śnieg ustał i powoli wracało czucie w dłoniach.

Tak jak pisały (jeśli to możliwe) mądre książki bieg zaczął się po 30 km. Nogi zrobiły się trochę cięższe. Dramatu nie było, ale tempo spadło o te kilka sekund do początkowego ~4:35/km. Jakoś w tych granicach zauważyłem za Się „husarię” z napisem 3:15. Postanowiłem do nich dołączyć i zobaczyć co się stanie. Biegło się całkiem dobrze. Nie trzeba było o niczym myśleć, tylko skierować wzrok w jeden punkt i „mielić” asfalt butami. Jednak tempo pacemakerów na 3:15 było ciut za słabe dla moich boostów i – znowu - odłączyłem się od grupy, spokojnie kręcąc swoje w granicach 4:33/km.

Kolejne km mijały, głowa powoli zaczynała się aktywować/pracować i rozpoczynała wsteczne odliczanie. Tzw. „kryzysowe km” minęły nawet bez kryzysu. Tempo było ciężko utrzymać, ale jakoś drastycznie nie spadło. 41 km po raz drugi prowadził przez wspomnianą już Banhofstrasse. Dało się już wyczuć atmosferę końcówki wyścigu, a o tym że czułem/czuję connection z tym miejscem niech świadczy tempo tegoż odcinka… (4:09/km). Ostatni km to tradycyjne 4:35/km. Na kilkaset metrów przed metą przygotowanie do finiszu, ale nie tempem tylko wyglądem (czyt. zdjęcie opaski z głowy). Linię mety przekroczyłem z czasem 3:13:45. Nie da się ukryć, że była to/jest to moja życiówka na tym tzw. królewskim dystansie. Jednak zważywszy, że było to moje pierwsze 42 km było to/jest to oczywistą oczywistością. Jednak w momencie przekraczania linii mety nie było tego czegoś, co towarzyszyło mi 19.09.2015 czy też 24.10.2015, także...

Czy jestem zadowolony? Będzie lepiej... Jednak przekonałem się, że łatwiejszą i bardziej przyswajalną odpowiedzią jest: „tak, tak... dziękuję”. Może i nie wiem od której strony powinno się zaczynać wieszanie firanek (akurat ich nie preferuję), ale o innych niektórych rzeczach już jakąś tam książkę przeczytałem ;-).

Po biegu była chwila dla mnie, dla fotoreportera i w końcu przyszedł czas na prysznic. Były one o tyle ciekawe, że aby się do nich dostać, trzeba było wyjść z szatni na zewnątrz i udać się do mobilnego wozu. Woda ni to ciepła, ni to zimna, ale że ściany i drzwi były z plandeki to nie zamykaliśmy ich, co owocowało lekkim powiewem chłodnego, rześkiego powietrza znad jeziora :-). Bez większego celebrowania (na wywiady przyszedł czas później) udaliśmy się na Bahnhof Zürich Enge, gdzie uraczyłem się jakimkolwiek jedzeniem i ciepłą herbatą. Stamtąd bezpośrednio udaliśmy się do Wallisellen, gdzie już dźwięcznym krokiem byłem w stanie pokonać magiczne schody. W mieszkaniu pakowanie, udzielenie obszernego wywiadu dla jednej z lokalnych telewizji i wyruszenie w drogę na lotnisko. Droga na Zurich Airport obfitowała w sporą ilość – mniej lub bardziej mniej – śmiesznych żartów. Ok. 15.30 zameldowaliśmy się na lotnisku. Lot był zaplanowany na 17.05, także co by nie przedłużać, zaraz po nadaniu bagażu był check-in i o wspomnianej wcześniej godzinie oderwałem się od tej neutralnej, szwajcarskiej ziemi...

Relacja w obrazkach <- można kliknąć

* czytałeś/-aś to na własną odpowiedzialność, także autor nie ponosi kosztów straconego czasu ;-)
** jeżeli nie zrozumiałeś/-aś większej połowy tekstów, a druga – ta mniejsza, wydała Ci się mało śmieszna... bywa ;-)
*** wspomniany wyjazd dał mi jeszcze znać o sobie pod koniec kwietnia, kiedy to przyszedł rachunek za telefon... ;-)

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
ryba
22:19
Andrzej_777
22:04
lordedward
21:57
Artur z Błonia
21:53
perdek
21:43
knapu1521
21:21
kos 88
21:13
Leonidas1974
20:59
Lektor443
20:52
42.195
20:52
maciekc72
20:46
marczy
20:42
Wojtek23
20:38
entony52
20:35
pawlo
20:34
Stonechip
20:25
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |