Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
255 / 338


2016-04-05

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
36 Berliner HalfMarathon - ciężka słodkość kroku (czytano: 1922 razy)

 

Berlin... miasto wyjątkowe, z którego znowu wracam z życiówką, tym razem w Półmaratonie, znowu łamiąc mocno zakurzony rekord, który kiedyś wydawał mi się jedynie przestojem pod kolejne wyzwania.
Zmęczenie treningami na Maniackiej nie było odczuwalne tak, jak teraz w Berlinie, no ale może od początku ;)

Liczba "trzy" w przygotowaniach do maratonu miała oznaczać u mnie jedno - najcięższą pracę - tak sobie wymyśliłem i mniej więcej starałem się wszystko pod to układać, oczywiście bez sztywnego planu - rządzi u mnie ulubiona literka S - która kojarzy mi się mokro... ze Spontanem :)
Trzy tygodnie przed startem miały być więc najbardziej hardkorowiaste i tak też było. Wszystko w myśl zasady, że ostatnie dwa tygodnie przed maratonem najlepiej już luzować. Sprawdzałem motyw z luzowaniem w ostatnim tygodniu i raz to się sprawdziło, raz mniej, tak więc tym razem postanowiłem sprawdzić opcję dwutygodniową. Lepiej być niedotrenowanym, niż przetrenowanym.

Po Maniackiej dyszce, która wypadła mega kosmicznie, nie czułem się jakoś topornie ubity w nogach, a energetycznie również nie było dramatu.
Miałem też zakusy na to, żeby odejść od ostrej pracy i niejako przeciągnąć temat świeżości pod półmaraton. Takie przeciąganie jednak by w niczym mi nie pomogło przy maratonie, na który ostro się napalam, bo miesiąc przeciągania raczej nigdy nie wychodzi na dobre.

Po Maniackiej zacząłem więc ostatnie szlify przedmaratońskie, gdzie na 9 treningów co drugi praktycznie był z gatunku akcentu.
Nawarstwianie akcentów z jednej strony działa fajnie, ale jest niczym brzytwa, która mocniej przyciśnięta zdziera skórę. Trzeba ostro się wsłuchiwać w siebie, co... bardzo lubię ;)
poza tym to takie igranie i dodaje pikanterii tej całej zabawie, bo nie traktuję tego wszystkiego jak walkę o ogień.


Robiąc ostatnie rozbieganie po lesie, dwa dni przed startem w półmaratonie, czułem się jak chiński trampek... cienko. Miałem czarniejsze wizje od tych przed Maniacką, bo nie to, że nogi jakieś zmęczone, to energetycznie nie czułem się podładowany.
Postanowiłem więc wybrać się do sprawdzonej italiańskiej restauracyjki, aby zamówić mój ulubiony makaron "Papardelle di Salmone" u panny, od której raził ciekawy dekolt i polotny błysk w oku, niczym u Rocky Balboa ;)

Pobudka przed 6 rano, szybka bułka z herbą i wio na pociąg. Bezpośredni do Berlina z ZG kolejami regionalnymi o 6:52, w sumie fajnie, bo nie trzeba się przesiadać we Frankfurcie.
Bilety w dwie strony razem 124 zeta!

W Berlinie po 10ej rano, potem dojazd metrem do Biura Zawodów, do nowej siedziby w Station-Berlin. Fajne miejsce, wielkie, ale o wiele mniejsze, niż stare lotnisko znane z pobytu na maratonie kilka lat temu. Tu mógłbym się rozpisać, ale atmosfera jest zawsze specyficzna i można o niej pamiętniki pisać, jak to fajne niektóre stoiska są, a na niektórych próbuje się wciskać okazje w "promocyjnych" cenach ;)

Posiedziałem sobie chwilę i poobserwowałem sobie ludzi, wcinając węglowodany z bułko-kanapki. Później się zawinąłem na miasto, pod Bramę Brandenburską, Reichstag i w ogóle... świeciło słońce, że hej, wiał wiaterek i tylko szkoda, że nie mogłem namierzyć żadnej fajnej knajpy z czymś normalnym do jedzenia. Ostatecznie kierowałem się do hotelu i przed 15 wylądowałem... w śmietniskowym makkwaczu, w którym nie byłem chyba z rok. Nie lubię tego żarcia, ale i na bezrybiu... "frytki" zjadliwe były.
Potem hotel, wycieczka 100m po świeże bułki na kolację i śniadanie i już wylegiwanie się.

Nogi... zmęczone, jakbym przysiady ciągle robił, a nie lekki przemarsz po mieście. Wskoczyłem pod prysznic i na siedząco zrobiłem sesję z krótką gorącą wodą i długo zimną i powtórka. Potem już leżing i słuchanie muzy.

Teraz plan jedzeniowy. Czułem jeszcze maka, więc dopchałem się małą kanapką, a wieczorem pożarłem bułę z miodem, którego zabrałem z ZG w postaci mini saszetek. Świetna sprawa, tylko... w hotelu nie było łyżek, więc musiałem zadowolić się mini-poligonem ;)
Postanowiłem, że wieczorem nieco więcej zjem, żeby rano zjeść tylko małą bułkę z miodem i woda z iso. Śniadanko zjadłem o 6:30 będąc znowu niewyspanym. Dwa dni wstawania w okolicach 6ej to dla mnie masakra.
Motyw z wcześniejszym śniadaniem testowałem przed Maniacką, wtedy jadłem jakoś 5h przed startem i w momencie startu nic mi się nie pałętało po bebechach.
Mój poprzedni standard był taki, że jadłem zawsze 3h przed, a i czasem nieco później.
Przed wyjściem z hotelu podwójna toaleta... dla pewności :P


Transport w postaci kolejki naziemnej (SBahn) miałem 200m od hotelu i tu w zasadzie mogłem zamknąć oczy i niczym się nie przejmować. Lubię to podczas dużych imprez - zero stresu, wystarczy iść jak leming za wszystkimi i na pewno się trafi :)))
Wyjście z kolejki i jakieś 15 minut drogi w strefy, gdzie w pobliżu stały TIRy odpowiednio ponumerowane dla zostawienia toreb z depozytem. Organizacja perfekto. Można by napisać nuda, bo wszystko dopieszczone na ostatni guzik. Co parę metrów grupa ToiToi oraz stanowisko z wodą. Na wejście jedynie sprawdzenie mojego numeru, opaski na rękę (którą się dostawało w Biurze) oraz małe trzepanie plecaka, czy na pewno nie mam w środku jakiejś niespodzianki. Resztki z iso w butelce musiałem wypić - zakaz wnoszenia butelek.

Po oddaniu plecaka w torbie z naklejonym numerem szukałem miejsca na rozgrzewkę.
Tu niestety niemiła niespodzianka, bo teren inny i trochę mniej miejsca na rozgrzewkę w porównaniu do maratonu.

Potruchtałem trochę i byłem zmasakrowany jeśli chodzi o odczucia w nogach. Rok temu w Lizbonie miałem identyko akcje, ale wtedy nie biegałem 3 dni i sporo chodziłem, naprawdę sporo w porównaniu do teraz. Czułem zarówno zarżnięte czwórki, jak i ogólnie jakoś mało co świeżo, jeśli chodzi o energię.
Kurcze, rozmyślałem o różnych planach logistycznych, że mogłem trochę inaczej to wszystko poukładać.
Potem kierowałem się w okolice stref, jednak tam bieganie totalnie odpadało. Były luźne skrawki terenu, gdzie można było się poruszać, z 50m i tyle. Trochę poćwiczyłem i porozciągałem się, potem szybka jedynka w ToiToi (na szczęście nic innego mi się nie chciało) i czekałem już na wejście do stref.

Ten specyficzny dźwięk "Sirius" Alan Parson Projekt... brzmi wyłącznie specyficznie w Berlinie. Sorry Maniaki, ale taka jest prawda ;P
Wpuścili nas do strefy (A), i czekałem widząc bramę jakieś 15m ode mnie. Fajnie. Było jednak gorąco i pociłem się stojąc. Spociłem się jeszcze bardziej widząc obok mnie gostka w lajkrowej czapce na głowie :)))



Odliczanie i start 5 minut po 10ej.

Pięknie, sporo ludzi wokół mnie, ale i luz w okolicach łap, że nie muszę się przeciskać. Lubię takie coś, bo każdy szanuje każdego nie włażąc nikomu na plecy, czy przeciskając się na ciasne łokcie.

Dziwnie się czułem, bo z jednej strony byłem lekko podjarany tym wszystkim wokół, ale... w sumie byłem spokojny.
Panikowałem jednak na myśl o odczuciach w nogach. Były mega topornie zabetonowane. Kląłem na siebie, że przegiąłem z tymi treningami po Maniackiej i mogłem nieco zluzować... no ale, biegłem dalej.
Pierwszy km i już nieco szybciej mi piknął Gremlin, ale jakoś nie zirytowało to mnie, normalka w tłumie.

Przyjąłem taktykę na bieg podobną do tej z Maniackiej, czyli bieg na samopoczucie, bez orania wzrokiem Gremlina i słuchania wyliczeń z kalkulatorów.
Poza tym poprawka na pogodę - było ciepło, wahania wiatru, różnice w odległości - czasem trzeba biec po zewnętrznej i tym podobne. Przede wszystkim starałem się słuchać tego siebie wewnątrz.

Pierwszy km w 3:49, jednak parę sekund za szybko z tablicą mi piknął. Poza tym wiadomo, początek z tłumem... ;)
Nie czułem się, jakbym super szybko cisnął, wręcz przeciwnie, mimo tych nóg. Czułem jednak, że biegnę bardziej siłowo, prawie jak kaczka bez piór, a powinienem tutaj płynąć niczym Łabędź ;)
Od początku próbowałem się pod kogoś podczepić, w sensie przy kimś biec... głównie z uwagi na wiatr, który czasem kręcił, jak i upatrzenia sobie celu, aby zająć czymś myśli. Te cholernie ciężkie nogi nie dawały mi spokoju.

Początek trasy w ogóle był pyszny. Biegło się tak, jak końcówka maratonu, czyli mijało się Bramę Brandenburską i kierowało pod wielką kolumnę z Nike. Przypomniał mi się finisz z maratonu, a tu dopiero 3km na liczniku były :)
Tempo początkowych kilosów oscylowało w okolicach 4:00min.


Taktyka jaka się urodziła po starcie była taka, żeby spokojnie przebiec pierwszą połowę, potem się pilnować i wczuwać siebie. Jakby było coś niepokojącego, to miałem wówczas próbować utrzymywać ten rytm i tempo... a jak będzie zapas, czyli nie będą paliły się kontrolki od braku czucia i low-power, wówczas próbować deptać naprzód.
Przypomniał mi się jeden z treningów, kiedy to robiłem Drugi Zakres na zmęczeniu, po jakiejś progówce czy czymś w ten desen. Początek wtedy miałem również ciężki, lecz w pewnym momencie jakby wszystko puściło i od tamtej fajnej chwili biegało mi się jakby łatwiej, płynniej...
Nazywam to takim swoistym poczuciem rytmu, harmonią i tak dalej... kiedy to bieganie nie przeszkadza, a bawi, mimo tempa raczej mającego mało wspólnego z wolnym ;)

Liczyłem też na ten efekt motyla w tym momencie. Pierwsza piątka minęła w zasadzie szybko, tylko nie wiem z jakim czasem, bo miałem ekran w Gremlinie przełączony na inny, bez czasu ogółem. Jakoś nie czuję super potrzeby wiedzy czasu bo i tak by to nic nie zmieniło.
Leciałem dalej na samopoczucie. Co jakiś czas jedynie zerkałem na Gremlina i wszystko to oscylowało w okolicach 4:00, czasem mniej, czasem wolniej.
Problem zauważyłem przy jakimś wodopoju, gdzie tempo mocno spadło i lekko się zapowietrzyłem. Osoby, które biegły obok mnie nagle jak pstryk były 15 metrów ode mnie. Nie wiem jak to się stało, może jakiś błąd w Matrixie ;)

Po paru metrach zrównałem się z jakąś panną, której pośladki mnie hipnotyzowały, jednak nie chciałem na beszczela biec za nią, więc leciałem obok, żeby nie wyjść na zboczeńca ;) Dobrze zrobiłem, bo uspokoiłem swój oddech, tempo jakby również mniej szarpane było i powoli zaczynałem myślami uciekać gdzieś w dal.
Niestety, ale było ciepło. To pierwsze takie bieganie przy takim cieple.
Przypomniała mi się Lizbona sprzed roku, gdzie w nieco większej temperaturze gotowałem się w połowie, nogi również wtedy miałem ostro zamulone, więc trochę się przestraszyłem i nie próbowałem gonić do przodu. Był to jakoś ósmy kilos, który wtedy wg Gremlina był najwolniejszym :))) całe 4:00, poprzednie jak w mordę 3:59 poza pierwszym. Wiadomo, elektronika jednak nieco inaczej liczy.

W pewnym momencie biegnąca obok Panna się lekko znerwowała i uciekła w pogoni za inną, która nas minęła... lecz po 100m dostała niezłego korka, bo prawie stanęła. Współczułem jej, bo dostać ścianę na 9km w połówce jest niczym strzał w tyłek z płetwy. W zasadzie już po zawodach dla niej.

Brnąłem dalej. Był jakoś 9km i skręt w dół mapy... niestety to był jeden z gorszych odcinków, ponieważ było prosto w facjatę jeśli chodzi o wiatr. Ludzie zaczęli się rozrywać prawie, że natychmiastowo. Jakoś mi to zaczęło przeszkadzać, bo kiedy kogoś mijałem to czułem się gorzej. Tempo siadło.
Jeśli leciałem za kimś, to chwilówka wypadała po około 4:20, jeśli wyprzedzałem to wychodziło po 4:05-4:10. Doopy nie urywało, jednak najważniejsze było zachowanie spokoju. Bieganie na sztywne tempo jest dla kamikadze w takich warunkach.

Dziesiąty km w 4:01 i mijałem matę z czasem, gdzie obok zegar wskazywał 40 z hakiem. Odliczając brutto/netto wychodziło więc 40 z paroma sekundami tak na oko. Z jednej strony okay, ale z drugiej... no już wiadomo, chciałoby się lepiej. Po chwili jednak trzasnąłem się w mordę, bo nie można połówki przecież biegać tak samo jak dychę ;)
Jedenasty w 4:05 (był to najwolniejszy kilometr w całym biegu), dwunasty w 4:02. Już było mniej, niż dalej. Zabawne, ale wtedy pomyślałem sobie, że dopiero zabawa się zaczyna... oraz druga myśl, że na Maniackiej kończyłem bieg z myślą, że mógłbym biec dalej i dalej.
No to więc mam teraz te swoje "dalej i dalej". Achhhhh los bywa okrutny, należy uważać z marzeniami, bo się spełniają ;)


W okolicach chyba jedenastego kilosa postanowiłem otworzyć płynny żel squeezy i powoli go wciągać, stąd też pewnie i ten wolniejszy km, nie tylko za sprawą wiatru. Żel się sprawdza, bo nie jest taki gęsty jak te mniejsze, więc chwilowy brak wody pod ręką nie jest problemem.
Czułem też bardzo ważną rzecz, było okay z bebechami. Zatem to nie przypadek, żeby rano zjeść wcześniej i mniej, a nieco więcej wieczorem. Przypomniały mi się problemy zeszłoroczne, kiedy to co bieg to była trauma z tym związana... teraz przynajmniej to nie było problemem :)

Mijając dwunasty km postanowiłem, że jednak będę próbował nieco depnąć. Trasa prosta i fajna. W ogóle płasko jak na warunku ziemskie do tego stopnia, że wydawało mi się, iż walce mogą tu testować swoje tempomaty. Jakieś mini wiadukty, czy różne podobne są tu wręcz niewyczuwalne. Pod tym kątem trasa jest mega fajowa. Trzynasty w 3:55 i trochę się przestraszyłem. Nogi na szybciej trochę nie bardzo świeże, przy okazji był jakiś wodopój, bo tempo nieco spadło i wyszło w 4:03.
Od tego momentu już wiedziałem, że mimo zmęczonych nóg, mimo jakiegoś niezbyt super poczucia mocy bieg się układa niejako sam, a zapas sił jest jeszcze wyczuwalny.
W ogóle to dziwna sprawa... zastanawiałem się sporą część trasy nad tętnem. Było bardzo niskie. Na półmetku dopiero dobijałem do 160 przy moim 187 max. Nie jest to sprawa tego pojedynczego biegu, lecz jakiegoś ostatniego okresu. Z jednej strony jest to fajne, ale z drugiej kiedyś przy tych 160 to miałem połowę dystansu Drugiego Zakresu ;) teraz lecę sobie poniżej 4:00 połówkę.

Myślałem sobie, że teraz tylko spokojnie znaleźć w sobie trochę luzu, nie myśleć o niczym i tylko łykać co chwila tych, którzy przegięli. Brutalne ale i skuteczne do bólu. Wyprzedzanie ludzi jest fantastyczne, nie mówiąc już o tym jak się przebiega obok zgranej paki bębniarzy. Całe wnętrzności mi chodziły w rytm ich uderzeń... miazga :)

Tak więc od piętnastego kilosa zacząłem spokojnie podkręcać tempo, nieco głębiej oddychając, a przy podmuchach... no cóż, przynajmniej jakieś chłodzenie było, mimo iż wiatr nie był z północy i raczej był ciepły. Przy okazji przed wodopojem dotarło do mnie, że za dużo ludzi jest obok mnie, więc przyspieszyłem, aby ich przegonić, żeby się nie przeciskać i uniknąć ew. zderzenia, czy potknięcia... no i niestety minąłem punkt z wodą, potem były już tylko herbatki, których nie chciałem brać, aby nie ryzykować czymś niespodziewanym.
Piętnasty w 3:57...
...szesnasty w 3:53...
...3:53 i siedemnasty km za mną. Po bokach spore tłumy czasem. Ludzie się świetnie bawią, prawie jak przy wizycie Papieża. Przy okazji pojawił się wodopój, więc chwyciłem kubek, mini łyk i reszta na siebie. Najgorsze za mną, najlepsze przede mną. Od tego momentu mijam często takiego jednego karakana, który jak go wyprzedzam robi spida do przodu i zwalnia.. aż go wyprzedzę i znowu. Irytuje mnie takie coś, bo goch dycha jak klacz w Janowie Podlaskim na dodatek ;)
Kilos w 3:50, jest więc dobrze, żeby nie powiedzieć bardzo dobrze jak na te okoliczności przyrody i nogi, które trochę od szybszej pracy jakby się rozkręciły ;)

Obok mnie mijam jakąś dziewczynę z jakimś gochem, który do niej mówi, że zostały trzy ostatnie kilosy - "cwancig minutenn coś tam cośtam". Na szybko skumałem, że ten jej wmawia, że zostało 12 minut do końca... racja, nie ma już więc czasu na jakieś gierki wstępne, nie ma co patrzeć na wiatr, tylko trzeba zaiwaniać do przodu :)

Dobiegamy do jakiegoś zakrętu, potem kolejnego. Nie lubię tego momentu, bo obok mnie podczepili się gostkowie, których minąłem i lecą obok. Fajnie, ale na zakrętach jeden mnie albo spycha do krawężnika, a na drugim mnie wypycha na zewnątrz, jakby to był kurde żużel, a nie bieg uliczny ;)
Dziewiętnasty w 3:56 przez te gierki na zakrętach i chyba podmuchy, chociaż już nie wiem, ale coś mi nie grało tutaj i chyba zacząłem myśleć...
Po wbiegnięciu na przedostatnią długą prosta wrzuciłem redukcję i oddaliłem się pięknie od tych jegomości.
Pojawił się obok mnie inny goch, który nagle coś chyba po czesku mnie zagaduje na ile biegnę... no co ja mu mogłem odpowiedzieć, skoro nie miałem na ekranie czasu? ;) zrobiłem jednoznaczny gest rozkładania dłoni na bok i pognałem do przodu ;)

Dwudziesty w 3:49 i to już było szybko tego dnia dla mnie. Nogi powoli czułem jakieś zmęczone, lecz z drugiej był jeszcze zapas, który wykorzystałem na takie ulubione chwile... które przyniosły 3:47 jako dwudziesty pierwszy km.
Końcówka była przekozacka, jakby prezydent przyjechał czy coś, bo takich tłumów dawno nie widziałem po bokach. Przy okazji wcześniej mijałem fajne panny, które rzucały bardzo małe konfetti. Fajnie to może i wygląda, lecz przez nie musiałem kilkanaście metrów lecieć na bezdechu, aby nie połknąć mini folii... no ale wybaczam im ;)

Ostatni zakręt i finisz... mijałem tym razem wszystkich niczym tyczki. To było z 200m w tempie 3:11 ;)
Zbliżałem się do mety, gdzie licznik wskazywał 1:23:cośtam i wpadając na nią całkiem miło zakończyłem okrzykiem :)

Chwilę sobie odsapnąłem i dostałem nagrodzony przez małe dziecko jakiejś pani medalem. Co prawda medale z Berlina zawsze były z gatunku tych, którymi można się bronić przed napadem, a tym razem medal bardziej przypominał otwieracz do butelek ;) jednak po bliższym poznaniu okazał się być całkiem fajnym złotem.

Za metą strefa z bananami, wodą, herbą i bezalko browarem, który lał się prawie strumieniami. Po drodze parę paparazzi i takie tam.

W jednym z namiotów od razu drukowali Urkunde, czyli dyplom z czasami, miejscem i w ogóle.


Zeit 1:23:34 (Brutto 1:23:52... a stałem 15m od bramy, masakra :)
5km 0:20:00
10km 0:40:05
15km 0:59:57

jak więc widać wyszedł mi bardzo piękny Negative Split z równym początkiem i mocną końcówką.
Bieganie na samopoczucie ma coś jednak w sobie, oby tylko tak dalej i będzie gut :)
Tempo wyszło mniej więcej tak, jak przewidywałem, czyli tempo z dychy + około 10s. Mogę sobie gdybać co by z tego było, jakbym nieco zluzował z obciążeniem ciężkimi treningami po Maniackiej, no ale efekt ma być za niecałe dwa tygodnie na Maratonie :)


Impreza mega fajowa, mimo tych tłumów, które w sumie nie były jakieś dramatyczne (ponad 30 tysi zapisanych).
Na koniec po przebraniu sobie przysiadłem pod płotkiem przy rondzie, a potem poszedłem połazić i poobserwować ludzi uśmianych jak ja ;)
Tu małą dygresja - było sporo finiszerów, przy wskazującym zegarze 3h i więcej. Postałem do jakoś 3:30 i nadal wbiegali ludzie mega zadowoleni. Jedni starsi, inni młodsi, parki, nie parki, ogółem cały przekrój społeczeństwa. Fajne to, że wszyscy potrafią się bawić z tego biegania, a i doping był również spory.

Potem pochodziłem sobie po mieście, znowu w okolicach Bramy i kierowałem się do głównego dworca, od drugiej strony rzeczki... która ma zrobiony bulwar mega fajowo.
Berlin jest świetnym miastem, z mega kosmicznie zaprojektowaną komunikacją... i ciągle sobie przypominam, że od lat obiecuję sobie, że przyjadę tu kiedyś tylko pozwiedzać.

Teraz już tylko luzowanie i maraton. Nie mogę się doczekać, bo dwa z trzech celów już zrealizowałem :)


Czy wspominałem kiedyś, że bieganie jest fajne? :)
zupełnie inaczej jest świat postrzegany, kiedy coś wychodzi, mimo iż gdzieś coś boli, strzyka, czy nie tak funkcjonuje... ach te moje plecy.

Muszę też pomyśleć o tych nogach... bo mimo chodzenia dzień w dzień do pracy i z, przy takich wyjazdach inaczej czuję nogi. Może to kwestia niedospania, a może jeszcze czegoś? hmm


Aloha
pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2016-04-06,09:04): masz powody do wielkiej radości. Gratulacje !
emka64 (2016-04-06,10:55): Gratuluję ! Miałem podobne wrażenia z połówki w Berlinie. Niesamowita atmosfera, duchowa więź z uczestnikami i tym miejscem .
snipster (2016-04-06,11:00): Dzięki Paulo, tak też było ;)
snipster (2016-04-06,11:13): Emka, dokładnie... zamyka się praktycznie najlepsze miejsca i przeznacza wyłącznie na tę imprezę. Poza tym ta ilość zakręconych ludzi jest fajna i nie ma tu klimatu jak to niektórzy opisują "rodem z kolejek w PRL po mięcho", jakiegoś dziwnego ścisku itp. Bynajmniej ja to wszystko odbierałem pozytywnie ;)
Joseph (2016-04-08,00:06): Jest dobrze Snipi, bardzo dobrze :)A za dwa tygle będzie jeszcze lepiej - howgh!
snipster (2016-04-08,08:51): Dżozeff, dobrze dobrze, z jednej strony lekkie uspokojenie i niejako pewność, że się idzie (biegnie) w dobrą stronę, ale wiesz, jest też druga strona medalu - pokusa o jeszcze szybsze plany na maraton ;) grunt to teraz nie panikować i nie szaleć z pokusami :)
jann (2016-04-08,15:04): Gratulacje za dobry czas, te wielkie imprezy w Berlinie mają coś w sobie magicznego. Pozdrawiam.
snipster (2016-04-08,15:11): Janku, dokładnie, magia Berlina jak na razie na mnie działa pozytywnie ;) Dzięki :)
Piotr Fitek (2016-04-13,09:03): Gratulacje Piotrze i powodzenia na maratonie :)
snipster (2016-04-13,09:06): Dzięki :)







 Ostatnio zalogowani
biegacz54
15:46
aktywny_maciejB
15:27
Gapiński Łukasz
15:01
Jurek D
14:43
Grzesix
14:41
green16
14:34
VaderSWDN
14:33
kubawsw
14:22
lordedward
14:10
42.195
13:53
Stonechip
13:21
Ola*
13:20
Bartuś
13:14
BonifacyPsikuta
12:37
Admin
12:05
marczy
12:02
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |