Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [1]  PRZYJAC. [17]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Shodan
Pamiętnik internetowy
Moja droga do Maratonu

Eryk
Urodzony: 1972-11-27
Miejsce zamieszkania: Warszawa
55 / 84


2016-02-21

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Cztery pory roku (czytano: 1251 razy)

 

Treningi zimowe nie należą do najprzyjemniejszych. Przynajmniej nie dla mnie. Nie miałem nigdy problemów z motywowaniem się do wyjścia na trening w czasie weekendu, ale po robocie to całkiem inna para kaloszy. Jakkolwiek nie minął by mi dzień w pracy, zanim dotrę do domu zazwyczaj jestem zmęczony, a bywa że – zmęczony i głodny. Na dworze (polu) ciemno, zimno, czasami wieje lub pada, albo co gorsza - wieje i pada jednocześnie. Gdyby jeszcze plan treningowy zakładał przetruchtanie pięciu, góra dziesięciu kilometrów – to ok., można by zacisnąć zęby i błyskawicznie odwalić dystans. Ale nie! Przecież nie może być lekko, krótko i przyjemnie. Spoglądam na plan Skarżyńskiego, a tam przebieg jednego treningu w środku tygodnia to nawet 28 km…

Podczas zimy zeszłego roku przeżywałem trudne chwile. Nie poddałem się, walczyłem, ale często zdarzały się wieczory, kiedy ogarniała mnie niemoc i odpuszczałem trening. Z pięciu dni treningowych robiły się trzy. Zastanawiałem się wtedy, czy oby nie nadchodzi koniec szybkiego (jak na moje możliwości) biegania. Koniec wyników na asfalcie i emerytura biegowa na górskich ścieżkach ultra.

Minęła zima (chociaż może lepiej napisać – nastała wiosna :) i nastąpiło przełamanie. Tak jak przyroda budziła się po zimowym śnie, tak we mnie budziła się radość biegania. Pierwszy pozytywny akcent – to połówka warszawska. Nawet nie biegłem jej na swoje konto. Robiłem za pace makera i supportera mojej mamy, która debiutowała na tym dystansie. Jej start przeżywałem bardziej niż swój. Plan zrealizowaliśmy praktycznie co do minuty i na mecie zameldowaliśmy się z czasem 2:09:07. Kolejne poważniejsze zawody – maraton Orlenu miałem już biec na własny rachunek. Zdecydowałem (po raz pierwszy w ‘karierze’), że nie będę silił się na życiówkę. Wiedziałem, że z pustej zimy to i Salomon nic nie nabiega, więc nie chciałem się frustrować na trasie. Postanowiłem, że pobiegnę spokojnie na złamanie 3:20 i zadanie wykonałem z półminutową nadróbką. Niby nic wielkiego, ale ten wynik lepiej na mnie podziałał niż gdybym nabiegał 3:15 z nieudanej próby na 3:10.

Po maratonie zmieniłem plan treningowy – z maratońskiego na taki pod 10 km (nadal Skarżyński). Biegi były trochę szybsze ale za to krótsze. Dużo biegałem na bieżni. Dzień stawał się coraz dłuższy, robiło się coraz cieplej, długie ciuchy wylądowały na dnie szafy, a mi biegało się bardzo lekko. Na treningach kręciłem czasy dużo lepsze niż rok wcześniej (co mnie i cieszyło i przyznam – zaskakiwało). Czułem moc i liczyłem, że urodzi się z tego coś dobrego w kolejnych startach.

Kilka letnich wyścigów na dyszkę przyniosło w miarę dobre wyniki, ale rekordu nie upolowałem. Nie było jednak żadnego powodu do paniki. Zazwyczaj miałem pecha do pogody. Trudno o dobry wynik przy temperaturze w okolicach 30 st. Byłem wtedy tak napalony na szybkie bieganie, że dwa najczęściej odwiedzane przeze mnie miejsca w Internecie – to serwis z pogodą i kalendarz biegów. W czasie wakacji trafiłem na jedno, jedyne okienko pogodowe – synoptycy zapowiadali chłodny weekend, a tu jak na złość w całej Polsce ani jednej atestowanej dziesiątki. Nic to, cierpliwie trenowałem i czekałem na jesień...

Pierwszą życiówkę ustrzeliłem w połowie września w półmaratonie tarczyńskim. W krainie kwitnących jabłoni nabiegałem 1:27:32, poprawiając najlepszy wynik o minutę. Tydzień później była rekordowa dycha w Grójcu - 39:28 i rozpoczęło końcowe odliczanie do maratonu warszawskiego.

Na królewskim dystansie do złamania miałem 3:13 sprzed dwóch lat. Zaplanowałem, że pobiegnę tempem 4:30 i o ile uda mi się je utrzymać na całym dystansie to zrobię wynik poniżej 3:10, a jeżeli zdechnę w końcówce, to może doczłapię się poniżej 3:13, co też byłoby nie lada sukcesem.

To był mój 10. maraton, ale jeszcze nigdy wcześniej nie biegło mi się tak lekko jak wtedy. Nie byłem w stanie pilnować założonego tempa bo nogi same rwały do przodu. Doświadczałem czegoś w rodzaju „zespołu niespokojnych nóg”. Pierwszą połowę zrobiłem w 1:33:39. Potem było już tylko lepiej (szybciej). Od 30. km biegłem po 4:20 min/km, od 35. po 4:17 ostatnie dwa kilometry zrobiłem po 4:12. Gdybym miał do przebiegnięcia jeszcze 10 km – pewnie nadal bym się rozpędzał. Po biegu czułem się tak, jak w piosence Maanamu: „Nie muszę siedzieć, nie muszę leżeć; Czuję się świetnie, ach jak przyjemnie; Nie muszę siedzieć, nie muszę leżeć; Czuję się świetnie, ach jak wspaniale”.

Trzy weekendy z rzędu i trzy życiówki, a to jeszcze nie koniec jesieni. Na początku listopada startowałem w crossowym biegu „Biegam bo lubię lasy”. To był czwarty i ostatni bieg tego cyklu. Końcowy ranking sporządzany był na podstawie trzech najlepszych biegów. Po pierwszym biegu byłem na 20. miejscu po ostatnim awansowałem na 5. pozycję i jeszcze spotkała mnie miła niespodzianka, bo załapałem się na drugi stopień podium w kategorii wiekowej.

Aby tradycji stało się zadość, sezon kończyłem 11 listopada warszawskim Biegiem Niepodległości. Lubię tę imprezę. Jedna z największych w kraju pod względem liczby uczestników, ale dzięki doskonałej organizacji nie ma tłoku. Trasa jest płaska, bez zakrętów, jedynie z jedną nawrotką. Przy dobrej pogodzie jest szansa na dobry wynik. Pogoda była idealna więc i wynik rekordowy – 39:04.

Po krótkim odpoczynku od biegania rozpocząłem przygotowania do kolejnego sezonu. Znowu zima, znowu ciemno, znowu mniej się chce…

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
42.195
14:48
kazik1948
14:23
kos 88
13:47
Piotros
13:43
Januszz
13:41
bunioz
13:40
pbest
13:40
bask
13:36
bobolo500
13:32
Basia
13:31
Leno
13:22
kryz
12:59
CZARNA STRZAŁA
12:44
gpnowak
12:41
glowas
12:41
smszpyrka
12:39
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |