Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [2]  PRZYJAC. [10]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Marco7776
Pamiętnik internetowy
Bieganie w miejscach nieoczywistych

Marek Ratyński
Urodzony: 1976-07-12
Miejsce zamieszkania: Warszawa
19 / 72


2015-11-27

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Gorąca, listopadowa Walencja (czytano: 1430 razy)

 

Południowo-wschodnia Hiszpania w listopadzie jest dobrym pomysłem. Pomysłem na kąpiele morskie i słoneczne gdy w kraju chronić się trzeba przed wiatrem i deszczem. Na tanie zwiedzanie bez tłumów. Wreszcie na bieganie w gronie entuzjastów: brzegiem morza, albo podczas największego, najszybszego maratonu w tym kraju. Takie marzenia mieliśmy pakując letnie ubrania do bagaży "podręcznych" i wyruszając, jak zwykle w listopadzie, w poszukiwaniu termicznego komfortu, na południe. Biegacz i Żona biegacza, kibic i towarzysz jego najwierniejszy :-)
Tym razem wylądowaliśmy w Alicante, mieście z piękną, piaszczystą plażą u stóp wzgórza Św. Barbary, na szczycie której dumnie stoi forteca pamiętająca (we fragmentach) mauretańskie czasy. Miasto z portem pełnym najdroższych jachtów, piękną promenadą, całą masą małych psiaków udających się na poranne, wieczorne spacery i dużą liczbą biegaczy. Bo jak tu sobie odmówić przebieżki wzdłuż szumiący fal ciepłego Morza Śródziemnego ? Ja nie potrafiłem, dwukrotnie zakładając startowe buty kiedy zachodziło słońce za Wzgórzem.
Lecz Alicante było tylko przystankiem na drodze do celu. Następnym było Elche, z największym gajem palmowym na kontynencie i mnóstwem wiekowych chrześcijańsko-mauretańskich zabytków. Jakże ja lubię te lokalne Torres , Banos Arabicos, katedry o kręconych schodach, z relikwiami zapomnianych świętych (zamykanych na sjestę), galerie pełne świetnych dzieł artystów o niewiele mówiących nazwiskach poza lokalną sławą (choć były również obrazy Picassa, Dali czy Kandynskiego w Alicante). Lokalny koloryt troszkę dalej od głównych, turystycznych tras, poza sezonem.
A po Elche, szybkim, wygodnym autobusem, za 5 euro, dotarliśmy do miejsca docelowego - Walencji. Dumnego swoją potężną Katedrą, historią sięgającą czasów rzymskich, nowoczesną architekturą, endemiczną kuchnią i …sportem. Nigdzie nie widziałem tylu boisk sportowych, ścieżek rowerowych i nade wszystko tartanowej, kilkukilometrowej bieżni jak w korycie dawnej rzeki Turia, przecinającym miasto na pół. A widok miałem doskonały z okien hostelu na skraju uroczej, wielowiekowej starówki. Powłóczyliśmy się po tej starówce, popróbowaliśmy miejscowych specjałów: paella valenciana (również w wersji wegetariańskiej), słodka, migdałowa horchada i sok ze świeżych klementynek (rosły na każdym skwerze), "podgrzaliśmy się" na plaży. W mieście widać było, na każdym kroku, cel naszego przyjazdu. Liczne plakaty, obniżki w sklepach, stragany promocyjne informowały i zachęcały do kibicowania uczestnikom wielkiej sportowej imprezy - Maraton Valencia Trinidad Alfonso. Czas startu zbliżał się szybko, wyruszyliśmy więc do nowoczesnego "Ciudad de las Artes y las Ciencias" aby odebrać bogaty pakiet i posilić się na "paella party". Paelli, niestety, nie starczyło ale ogrom i organizacja expo, umieszczonego w gmachu futurystycznego Museo Principe Felipe, tuż obok olbrzymiego Oceanarium zrobił na nas wrażenie. A następnego dnia…
Kiedy słońce nieśmiało zaczęło oświetlać drogę biegnącą wzdłuż koryta rzeki Turia, której bieg w tym miejscu pamiętają tylko najstarsi Walencjanie (bieg rzeki został zmieniony po tragicznej w skutkach powodzi z 1957 roku) zarzuciwszy pomarańczowy worek startowy na ramię ruszyliśmy na linię startu. Listopadowe słońce w Walencji wschodzi dość późno dlatego poranny chłód zapowiadał przyjemne doznania na pierwszych kilometrach, ale nieskażone żadną chmurką niebo zwiastowało późniejsze "kłopoty". Nieprzebrany tłum na starcie wśród budowli "Ciudad de…" zamilkł na długą minutę pamięci ofiar paryskiego zamachu. W obliczu tego co się stało kilkadziesiąt godzin wcześniej dziwił brak widocznych zabezpieczeń. Start z "mostków" przy "Hemisferic".Na jednym maratończycy, na drugim uczestnicy biegu na 10 km. Te tłumy nigdy się nie połączą, po przekroczeniu mostków biec bowiem będą po dwóch stronach tej samej, ale przedzielonej zielenią, arterii. Pierwsze kilometry równolegle do szerokiej plaży. Spomiędzy budynków niskiej, nadbrzeżnej zabudowy dociera do biegaczy chłodna bryza. Czasem można się zapomnieć i unikając kolizji z konkurentem trafić w latarnię albo potknąć się o tory tramwajowe. Wątpliwy urok masowych biegów.
Trasa "odbija" od morza i wiedzie wzdłuż kampusu uniwersyteckiego, a potem w kierunku stadionu piłkarskiego klubu Levante. Zawracamy i teraz obok stadionu F.C. Valencia z powrotem nad morze aż do półmetka. Biegnie mi się nieźle, chociaż od początku czuję, że to "nie to". Niby cały czas "trzymam" tempo między 4:10 a 4:20 ale wielki, różowy balon z napisem 3:00, który "uciekł" już na starcie (z racji tłumu przekroczyłem tę linię ponad 40 sekund po wystrzale) jakoś "nie daje" się dogonić. Zewsząd "Vamos", "Vale", nieprzebrane tłumy na trasie i obok. Słońce operuje coraz mocniej a ja coraz obficiej polewam się wodą na punktach odżywczych, wskakuję pod strażackie szlauchy. Półmetek: 1:29:52 netto. Wzdłuż portu, w stronę koryta nieistniejącej rzeki, a potem obok zachowanej, potężnej bramy miejskiej z XVI wieku do serca zabytkowej Walencji. Wielki, reprezentacyjny plac z bielejącym ratuszem, w którym wspomina się Cyda i króla Jaume I, niegdysiejszych bohaterów miasta, katedra z kielichem uznawanym za "Święty Graal", stoliki niedzielnych spacerowiczów są pełne tapas i churros a także pełne entuzjazmu dla uczestników wyścigu. 30 km, biegnę wolniej, lecz kryzys moskiewski tym razem się nie powtórzy. Mijają mnie biegacze, którzy lepiej rozłożyli siły. Wybiegamy z centrum po 30 km, a po siedmiu następnych, wracamy. Znów przed nami imponująca Plaza de Toros (Arena Byków) i Puerta del Mar (Drzwi Morza). Już blisko. Z oddali wyłaniają się kopuły Ciudad de las Artes. Już jesteśmy, nareszcie, ostatni kilometr, jakże dłuuugi i wbiegam jednocześnie z dwudziestoma, trzydziestoma biegaczami na platformę położoną na środku basenu. Zaraz meta, każdy chce mieć dobre zdjęcie "finiszera". Wzajemnie się zasłaniając, wznosząc ręce - wbiegają. Niektórzy szybko, jakby przypomnieli sobie, że mają jeszcze rezerwy inni, jakby w zwolnionym tempie, mając zapewne w pamięci "Rydwany ognia". Ponad czternaście tysięcy par nóg na niebieskim dywanie, ponad czternaście tysięcy zwycięzców na najbardziej efektownej mecie świata, którą miałem okazję pokonywać.
A jednak… zabrakło mi czegoś na tym maratonie. I wiem co to było. Zabrakło indywidualizmu, swobody. Cały czas biegłem w tłumie, jak w metrze podczas godzin szczytu. Choć nikt mnie nie potrącił i nie popchnął czułem się niekomfortowo. Doping olbrzymi, donośny, skierowany nie do pojedynczego zawodnika tylko do tłumu. Wyścig do pozowania na mecie. To nie to ! Zabrało mi w tym biegu, mimo jego olbrzymich zalet, nie do przecenienia… zabrakło mi "mojego kawałka podłogi" (jak śpiewał klasyk). Widocznie "moje" są biegi mniejsze.
Ale ja to ja… WARTO !

W 35 Maraton Valencia zająłem 1756 miejsce (na 14074 finiszujących) z czasem 3:13:14. Był to mój ósmy wynik poniżej 3h15"


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2015-11-27,08:18): Marku, jesteś rewelacyjny... I jeszcze ta Valencja. Super. Gratuluję z całego serca :)
jacdzi (2015-11-27,18:22): Poczulem sie przekonany, lece w przyszlym roku !
Mahor (2015-11-28,23:02): Marek z Walencją.Oto skuteczny duet kuszenia...do biegania oczywiście :-)







 Ostatnio zalogowani
raczek1972
12:21
fit_ania
12:04
conditor
11:50
Kapitan
11:35
bolitar
11:29
42.195
11:15
gabo
11:12
Nicpoń
11:10
mariuszkurlej1968@gmail.c
11:06
ikswopil@onet.pl
11:03
AntonAusTirol
10:52
michu77
10:42
rolkarz
10:28
jann
10:23
jaro109
10:11
dejwid13
09:52
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |