Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
243 / 338


2015-10-13

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Poznań Maraton - jeden most za daleko (czytano: 3479 razy)

 

Trzy tygodnie po dość bolesnym przeżyciu z plecami i korzonkami, wręcz dwudniowym paraliżem... pobiegłem.
Wtedy, te trzy tygodnie wcześniej marzyłem tylko o jednym - aby móc podnieść się z łóżka i móc chodzić.
Udało się to po kilku dniach. Marzenia brnęły coraz dalej i dalej, aby jednak móc pobiec w tym jesiennym maratonie w Poznaniu.

Jakby mi ktoś wtedy powiedział, że teraz we wtorek, dwa dni po maratonie, po tych trzech tygodniach, po mega wykrętach z plecami, po 10 dniowej kuracji farmakologicznej, gdzie ledwo żyłem i nie miałem siły na nic... będę "nieco" zawiedziony czasem 3:03:52?
nie wiem jakbym wtedy zareagował, co najmniej pukaniem się w głowę :)))


Korciło mnie strasznie, aby niczym wspominany Ikar spróbować tego, co zamierzałem przed "awarią pleców", czyli o wyniku poniżej 3h. Wtedy czułem, że jest to w zasięgu ręki, tym razem jednak pomysł wydawał się dość szalony i wiedziałem z doświadczenia czym pachnie taki bieg bez odpowiedniego przygotowania.


Poznań ma jednak ten specyficzny klimat, który kusi zmysły. Jakby jeszcze trasę z Berlina skopiować do Poznania, wydaje mi się, że byłby to wściekle szybki maraton.
W Poznaniu byłem już od soboty, z miłą wizytą wśród dawnych znajomych, których nie widziałem wieki. Było przesympatycznie i wciąż mam smak makaronu ze szpinakiem i ciasta marchewkowego na podniebieniu ;)
Krótka wizyta na Expo po odbiór numerka, potem krótkie pogaduchy przy Maniac`kach i wieczorny chill. Byłoby idealnie, gdyby nie wiało i nie piździło, ale w sumie to piździrnik i chyba norma w Polandii.

Pobudka przed 6tą, leniwe śniadanie - pół dużej buły z miodem i herbą, potem toaleta i w drogę. Na miejscu byliśmy szybko z zapasem czasu - idealnie wręcz. Niestety było zimno i wietrznie.

Siedziałem pół godziny rozmyślając w czym pobiec. Mogłem iść do toalety i w kolejce o tym pomyśleć, jednak nie... to by było zbyt proste.
Siedziałem i dumałem. Prognozy były takie, że miało wiać od wschodu od około 11ej i również wtedy miało się robić ciepło. Patrząc na mapę wychodziło więc, że od 28km będzie się biegło z wiatrem.
W tym roku już raz biegłem z wiatrem sporo kilosów, w Lizbonie, wtedy się zagotowałem jak ruski czajnik.
Miałem do wyboru więc, założyć krótkie spodenki, krótki rękaw, rękawiczki i Buffa na łepetynę, którego mogłem zdjąć potem w zależności od sytuacji na łapę i jakoś lecieć, albo... obcisłe spodenki prawie po kolana, krótki rękaw, albo długi rękaw, z tą samą opcją na łepetynę co wcześniej.
Dalej nie wiedziałem, ile i jakie żele wziąć. Pięknie :)

Zdecydowałem się na opcję mini - ryzyk fizyk - czyli krótkie spodenki i krótki rękaw, buff na łeb, okulary przeciw słońcu i wietrze. Zdecydowałem się również na trzy małe żele Squeezy, które mi się zmieściły w kieszonce w spodenkach.
Żele porównywałem ze sobą, trzy małe żele po 33g, albo dwa większe w płynie po 60g. Kalorycznie lepiej wypadały te mniejsze, więc stąd ten wybór.

Oddałem rzeczy do depozytu... i tu nie byłem pewny, czy mi się jeszcze coś chce do toalety, czy nie. Wolałem nie ryzykować i jednak zaliczyć wc, żeby na trasie nie szukać tego i owego.
Kolejka w całej hali jak w PRL do każdego "ujęcia"... Było średnio. Stałem 15 minut i niewiele się ruszyło. Było 20 minut do startu i miałem już pietra, czy w ogóle zdążę na rozgrzewkę byle jaką? Poszła fama, że ToiToie przed startem są mało oblegane, więc ruszyłem na zewn. i to było dobrą opcją.
Postałem chwilę w krótkiej kolejce, 5 minut, w tle leciała rozgrzewka i energetyczny Agharta Westbama. Ojjj przypomniał mi się Berlin, a konkretniej to Love Parade :)
Humor dopisywał.

Wyskoczyłem na rozgrzewkę o 8:51. Szału nie było, albo wręcz był, tylko że z wiatrem. Pizgało konkretnie, i trochę obawiałem się, wręcz bardzo o moje nogi... rękawiczki i buff dawały radę.
Rozgrzewka bardzo fachowa, zrobiłem lącznie 0.8km z jednym wolnym rytmem, aby nie przegiąć na zimne ciało, potem wio na start. Przeciskanie się przez tłum i jakoś udało mi się dostać na minutę przed w dobrą strefę.


Start Start Start...
w myślach tylko jedno, nie szaleć na początku.
Szybki zmysł taktyczny jaki zaproponowały moje zwoje myślowe polegał na tym, żeby rozpocząć wolno i potem stopniowo się rozkręcać. Po 30km jak będzie ciało jeszcze w stanie, to już pocisnąć.
Wiało od początku, wiało... starałem się lecieć obok kogoś. Pierwszy kilos to normowanie szyku, lekki tłum, potem już było wporzo.

Zerkałem sobie na Gremlina i widząc tętno na początkowych metrach, kilometrach... byłem w sumie zdezorientowany - okolice 150. Było niskie, a ja odczucia miałem zgodne z tym, co wskazywał ten elektroniczny zwierz - czułem się mega luźno.
Z jednej strony od razu odpuściłem sobie balony na 3h, z drugiej już wtedy się zastanawiałem, czy może jednak od razu spróbować.

Bałem się jak cholera iść od początku za nimi. Wiedziałem, że moje odczucia zmienią się, a raczej na 95% się mogą zmienić za półmetkiem.
W myślach miałem burzę. Ikar czy Ikarus. Szaleć od początku, czy rozważnie sobie przebiec.
Rozkładając to dalej na czynniki myślałem o tym mniej więcej w ten sposób, że jak zaszaleję od początku i polecę za balonami, to później jak mnie dopadnie niemoc, kryzys i zapewne coś z mięśniami... to skończy się to marszem.

Pamiętałem o tejpach/plastrach na plecach i lewej łydce. Plecy mooocno osłabione, wciąż czasem czuję przyczep na prawym pośladku mięśnia z pleców i z tyłka. Na dodatek lewa łyda lekkie osłabienie/przeciążenie mięśnia strzałkowego. Fizjo dopiero mnie uświadomił, że jest taki mięsień - na zewnątrz nogi. Fizjo mówił, że zapewne noga mi ucieka do wewnątrz... winne temu są słabe mięśnie pośladkowe.

Czyli tak: słabe plecy, słabe mięśnie pośladkowe, słaba łyda. To już wiedziałem przed startem.
Dlatego nie pocisnąłem za balonami na 3h i leciałem spokojnie. Jednak... tętno wręcz gryzło w myślach, że skoro jest takie niskie i tak luźno, to marnuję się ;)
Myślałem też o tym, że jakbym tego nie biegł, czy luźno, czy mniej luźno, to i tak po 30-35km będę czuł ból. No nie ma ch.. we wsi, żeby nie poczuć maraton mając takie przeżycia jak ja ostatnio i te przerwy. Systematyczności w ostatnim miesiącu było zero, więcej przerw i cierpień, niż biegania.

Te tętno... ten luz. Walczyłem z tym przez jakieś 5km. Iść do przodu, czy nie iść. Balony na 3h jakieś 200m na przodzie. Wokół mnie sytuacja powoli się osłabia. Coraz mniej ludzi. Widzę jakąś dziewczynę ze starszym facetem... myślę sobie, że zapewne tatko prowadzi córkę. Tylko kurcze szybko. Umówmy się, mało dziewczyn biega w okolicach 3h ;) więc tym bardziej byłem w szoku :)
Chwilę leciałem za nimi, mieli dobre tempo, jednak po 5km nieco zostali, jak wyszedłem przed nich, żeby nie być egoistą i nie wieźć się wiecznie na ich plecach. Nie daj jeszcze ona pomyśli, że jakiś zbocur biegnie za nią i wiecznie się wpatruje w jej pośladki ;)
Przyznam się, zerknąłem raz, góra siedem razy na to i owo, wszak zupełnie przypadkiem, czy aby nie wpadam przez przypadek w jakąś koleinę, czy dziurę... :P oczywiście Mea Culpa ;)

W okolicach 7km było chyba lekko z górki, tam ich straciłem jak się oglądałem. Myślałem wtedy, żeby lecieć "swoje". Nie wpatrywałem się bez sensu co chwila w Gremlina na czas, bo to nie wyścig po płaskim stole. Zerkałem co jakiś czas tylko na tętno, które sobie pikało w okolicach 152-155bpm. Ostatnio biegnąć tym tempem tętno oscylowało o 10 więcej, a wrażenia były raczej mało co luźne.

Teraz wręcz sobie momentami nuciłem. Kurcze, jest zbyt pięknie.
Przypomniał mi się stary suchar-kawał:
- Gość ("typowy janusz") podchodzi do fajnej panny i mówi: podobasz mi się, nie spier..l tego :)

tak, wiem, czerstwy, ale sytuacja chwili i maraton wyzwala różne myśli. Zresztą sporo wtedy o dziewczynach myślałem, nie wiem... przyjemnie było, jednak do uniesień było bardzo daleko.
Czekałem na 10-11km, kiedy to sobie wymyśliłem, że wtedy właśnie wciągnę pierwszy żel. Plan był taki, żeby żel załatwić na 10-20-30km, kiedy to żołądek będzie jeszcze w stanie coś przyjmować, bo po 30km to już raczej nie reaguje na takie sprawy.

Wbiegało się na "ósemkową pętle" jak ja to nazwałem, bo na mapie ten odcinek od 8-9km wygląda jak duża ósemka.
Trochę kibiców się darło, ktoś mi krzyczał z boku "żebym dawał"... no ale ja przecież dawałem, chyba że nie o to chodziło ;)

Tu wtedy chyba postanowiłem, że zacznę delikatnie próbować nadganiać balony, bo wiatr momentami był upierdliwy. Myślałem wtedy sporo o tym. Miałem do wyboru bieg samemu, przeciw wietrze, albo postarać się dokleić do grupy i chować się za zającami i ludźmi obok.
Wiedziałem, że zryw krótki jest bez sensu w maratonie, więc starałem się lecieć nieco mocniej, ale nadal z luzem. Tętno nie przekraczało 160, więc było gites.
Teoretycznie leciałem w Drugim Zakresie, co lepsze, czułem się dość swobodnie...

Po wybiegnięciu z tzw. pętli ósemkowej, na prostą, było to jakoś 14-15km. Był wiadukt o ile dobrze pamiętam. Wciąż myślałem o spokoju i pilnowaniu tętna, więc za wiaduktem doznałem szoku, bo czułem dziwne lekkie mrowienie w lewej ręce, jakbym zbyt mocno spiął czujnik od tętna (Mio).
Zerkam na Gremlina, a ten mi pokazuje 174bpm. Myślę od razu, że to przekłamanie i ma to związek z tym dziwnym uczuciem. Poprawiam opaskę lekko ją zsuwając i tętno wraca do normy. Wszak przy 174 w rzeczywistości to bym mooocno czuł, jak przy wyścigu na dychę, a tu luz... więc nie mogło tego być.
Po poprawie wszystko wróciło do normy, tętno jak i odczucia w lewej łapie.

Nie wiem czy to miało wpływ na późniejszy przebieg, ale pomyślałem o tym dopiero w poniedziałek, że jednak mogło coś mieć... ale o tym za chwilę.


Zbliżałem się do baloniarzy sukcesywnie. Doleciałem do nich po mocniejszym dobiegu i zakręcie przed 17-18km. Grupa była mocno płynna. Sporo ludzi wtedy już walczyło i odpuszczało, żeby po chwili dociągać z powrotem.
Mega luz już zniknął, tempo było szybsze, ale jakiegoś dramatu nie czułem.

Mocno się wtedy zastanawiałem, czy ja dobrze zrobiłem tą pogonią z nimi na tym etapie?
Miałem nie szarpać się na ocean, miałem spokojnie dojechać jak Ikarus do mety... czy ja zgłupiałem?
Raz tylko pobiegłem maraton na totalnym luzie, każdy kolejny start traktowałem ambicjonalnie. Tak też wyszło... wychodziło i tym razem.
Jak się męczyć, to się zmęczyć, jak coś robić, to zrobić, jak ryzykować to właśnie teraz. Szkoda życia na czekanie na idealne okazje.
Wciąż w głowie miałem obraz swojej nędzy i rozpaczy sprzed trzech tygodni, jednak czułem, że to może mieć sens, że idzie dobrze, biegnie się jakoś spokojnie, to czemu nie miałbym spróbować?

Zabawne, ale wcześniej w okolicach 10km rozmyślałem o uczuciowości biegowej. Najlepsze bieganie jest wtedy, kiedy się czuje, kiedy jest FLOW, rytm, głębia... run with your feelings, czy wręcz słynne powiedzenie Yody "Trust your feelings - zaufaj swoim uczuciom".
No i co? nagle bum i mija mnie koleś z powiedzeniem Yody :)) Do or do not, there is no try. Czyli rób, albo nie rób, nie ma prób.
Wtedy chyba ten znak-sygnał mnie przekonał o tym, żeby jednak pogonić za balonami na 3h i z nimi jakoś spróbować uchronić się zarówno od wiatru, jak i przyczepić w chwilach kryzysu.

Mijałem wodopoje, na których brałem zawsze kubek i parę łyków. Nie bałem się opicia, nie chciałem się odwodnić, mimo iż było zimno.
Czekałem na 20km, gdzie miałem wciągnąć kolejnego żela.

Zaczynałem czuć, że coś nie bardzo idzie z wodą i żelem, mimo iż już kilka razy popijałem go wodą. Minął 20km i nie czułem jakoś chęci na żel. Zmusiłem się na 22km i nie wiem czy to było dobre. Popiłem na jakimś punkcie z wodą, jednak czułem go pod gardłem.
Dziwne uczucie, kiedy się chce beknąć, a nie może... z obawy o wiadome. Byłem zatkany i żałowałem wtedy, że nie wziąłem jednak tych większych żeli, ale w płynie.

Po 20-22km tętno już nie schodziło poniżej 160 i przy jakiś podbiegach starałem się pokonywać je spokojnie.
Rok temu we Frankfurcie, przy długim podbiegu przed 10km pokonałem go dwojako, jednak wtedy tętno skoczyło mi do 168 i to był chyba wtedy gwoździk do rozpaczy i upadku. Miałem tamten obraz teraz. Pilnowałem się, aby nie szaleć zbytnio, żeby z serduchem nie poszybować za wysoko.
Nie biegałem od dawna na wysokim tętnie długich jednostek, bo nie było kiedy, więc wiedziałem, że wytrzymałość w "progówce" mam zerową.

Trzymałem się grupki i kilosy jakoś mijały. Było momentami dziwnie. Tempo jakoś skakało, z jednej strony trasa co chwila się zmieniała, albo góra, albo dół.
24-25km to Malta. Tu było mega dziwnie. Z jednej strony przypomniał mi się pierwszy maraton w Poznaniu, gdzie wtedy biegło się tędy na końcówce i finisz, lecz teraz to był dopiero 25km. Zaczynał się denerwujący podbieg, który trochę mnie zmęczył. Starałem się trzymać grupy, tętno pikało w okolicach 164, oddechowo było nawet ok, ale nogi nie były już takie świeże.
Myślałem, że to był jeden z tych ostatnich ciężkich podbiegów, że potem już będzie w miarę znośnie.
Myślałem też, że teraz będzie już tylko z wiatrem, więc będzie lżej. Buffa zdjąłem z łepetyny i zawinąłem na prawej ręce. Rękawiczki nadał miałem na sobie, w sumie aż do końca.
Wiatr niestety czasem coś tam dmuchał z boku.

Lekki kryzysik w sumie minął i kilosy zaczęły lecieć samoistnie, co mnie cieszyło. Miałem nadzieję, że wpadnę wkrótce w trans, uczepie się wzrokiem w asfalt, będę miał przed sobą tylko kontury ludzi z grupy. Czekałem na ten mój FLOW, gdzie będę tylko ja i bieg, bez niczego obok i wokół. Starałem się totalnie wylajtować.

Długa prosta mijała, dolecieliśmy do 30km. Jakiś okrzyk w międzyczasie był, ale ja niczym Stevie Wonder nic nie mówiłem.
Zaczynałem odczuwać trochę łydę prawą, ale delikatnie bez dramatu, lewa jakoś się trzymała. Trochę czułem czwórki. Łapy i ramiona jakoś ledwo zipały, ale nie myślałem o tym starając skupić się na odpłynięciu... nie mogłem jednak, no nihuhu.
Jakoś zmęczenie mnie dopadało i peszek chciał, że na 31km wpadaliśmy do jakiegoś Parku.
Wybiło mnie to totalnie z rytmu. Zmiana stron, prawo na lewo, wąskie uliczki i co chwila ktoś obok. Musiałem baaardzo uważać, żeby nie wpaść na barierki, albo żeby się nie potknąć o nogi tych barierek. Było bardzo niefajnie. Momentami asfalt tu nie był równy co również mnie dobijało.

Wypatrywałem końca tej gehenny, która kończyła się zbiegiem i krótkim podbiegiem i ostrym skrętem w lewo.
Ten odcinek mnie rozłożył. Taki mały odcinek kopnął mną, niczym Bruce Lee. Aż mnie to zszokowało, mimo iż tętno nie było wtedy jeszcze jakieś krytyczne - 164. Cały ten cholerny park był również pod górę, co dołożyło swoje.
Po tych przerwach w ostatnim czasie wiedziałem, że jestem miś uszatek na wszelakich podbiegach... siła została zrównana z ziemią przez przerwę i prochy.

Niestety coraz ciężej mi się biegło. Odcinek od 33km do 34km trzymałem się tylko z jedną myślą - nie zgubić grupy. Jak mi odjedzie, to będzie koniec.
Kiedy zobaczyłem tablicę 34km poczułem, jakby mi ktoś zakładał łańcuch z przywiązaną oponą.
Ktoś mi wyjmował baterię, bo patrzyłem do przodu i widziałem, jak mi grupa odjeżdża. To był koszmar, jak odjeżdżający pociąg do Hollywood.
Głowa parła do przodu, lecz nogi mi totalnie zostawały w miejscu.
Postanowiłem nie szarżować, lekko odpuściłem z myślą, żeby spróbować za paręset metrów zwalczyć to.

Niestety, ale wszelka próba skutkowała coraz gorszym wrażeniem. Moje nogi ktoś zajumał :(
Było chyba pod górę, starałem się zwolnić tak, aby tętno jakoś spadło, żebym poczuł jakąś iskrę. Nie szło zbyt dobrze. Tempo spadło dramatycznie o 20-30 sekund. W tym momencie byłem naprawdę nie jak Ikar, ale jak Ikarus, i to zdezelowany...

Zacząłem się sypać jak stary tynk z kamienicy. Kiedy zwolniłem z jednej strony dobijało mnie, że to tylko 8km do mety, jednak to było aż 8km.
Totalne zaskoczenie z lewej strony w miejscu barku. Ramię zaczęło mnie momentami ostro naparzać, że wszelkie próby nic nie dawały poprawy. Luźne spuszczenie ręki nie pomagało, tak samo jak próby lekkiego rozciągania, wywijania do tyłu, czy na boki. Pomagało jedynie... chwycenie jej przez prawą rękę. Masakra jakaś. Momentami ostro zagryzałem wargi i zęby, bo niewiele brakowało, abym stanął i próbował coś innego zrobić z tym ramieniem.
Do tej pory zresztą to czuję.

Ból nasilał się co parę metrów i był spokój na około 100m i tak wkoło macieju... momentami biegłem jak pokraka, która trzyma rączkę z rączkę jak na jakimś festynie w cyrku ;) komicznie to musiało wyglądać, jednak tylko tak nie naparzało, jakby mi miało urwać ten lewy bark.

35-36km to walka z tym ramieniem, ale potem zacząłem odczuwać po kolei prawą łydę całą, jak i lewą od środka. Czwórki w sumie już mało co świeże były.
Zbliżałem się do stadionu, przed którym poczułem prawy pośladek co mnie bardzo mocno zaniepokoiło. To się łączyło z plecami, więc dobieg do stadionu rozpoczynał w zasadzie bieg na sztywno. Starałem się jakoś rozluźnić, próbowałem różnych kocich ruchów, ale... w tym momencie wbiegało się na murawę.
Myślałem, że miło będę to wspominał... jednak to był najgorszy fragment tej trasy. Biegło się po jakiejś platformie położonej na trawie - wrażenia niczym bieg po piasku. Poczułem boczne pasma zarówno z lewej, jak i prawej. Prawa w tym momencie ostro dostała po tyłku.
Wrzawa jakiegoś spikera tylko trzymała mój grymas bólu za mniej więcej chłodną miną i sztucznym uśmiechem ;)

Wybieg ze stadionu również nie był z gatunku fajnych - leciało się do jakiejś agrafki, gdzie czekał ostry zakręt 180 stopni.
Po tym było tylko przyjemniej, mega wiatr w facjatę, no bo czemu by miało być luźno? ;)))

Zastanawiałem się, czy nie założyć Buffa na łepetynę, jednak ten był mokry od potu... wolałem już nic nie zmieniać. Było 3km do mety.

Odczucia były mega bolesne. łapę musiałem chwytać w drugą co parę metrów. Krok był mega sztywny. Czułem prawy poślad i prawą łydę, trochę kolano... musiałem wtedy ostro już biec na sztywnych nogach. Nie chciałem się poddać i brnąłem dalej. Zwalniać też już nie chciałem.

Czy ja wtedy myślałem o czasie? chyba nie... bałem się, żeby mnie balony na 3:15 nie dogoniły ;) ale po minięciu 41km, kiedy to zobaczyłem jak mijają trzy godziny tak sobie pomyślałem, że nawet piechotą mnie nie wyprzedzą ;)

Ostatni kilos były rozmyślania, że zabrakło jeden kilometr do tej trójki, ale z drugiej strony... co by było, gdyby nie było tego cholernego parku i podbiegu za nim.
Z tego co widzę u kumpla, który z nimi dotrwał do końca, to tempo wtedy oscylowało po 4:05-10, więc to było wtedy jednak chyba już ponad mój stan fizyczny.
35-36-37 leciałem jakoś po około 4:40... a skala zniszczenia obrazuje fakt, że 40km był "świńskim truchtem" jak to mawiają... bo w okolicach 4:59.
Końcówka była jednak z górki, więc na końcówkę trochę przyspieszyłem i widząc bramę na 42km nawet zacząłem wyprzedzać ;)

Przed bramą na 42km wrzuciłem znowu drugi bieg i wskoczyłem na prędkości startowe... ból był hmmm żeby nie przeklinać, niczym manewry pod czołgiem. Czułem się, jakby lokomotywa po mnie jeździła, albo raczej stado pędzących koni hasało po moim ciele. Miałem już dosyć, szczególnie, że za bramą czekał mnie zakręt w prawo i finisz.

Niebieski dywan jednak był zbawienny, a może to publika, która ostro dopingowała... nic nie słyszałem, taki był tumult :) fajne uczucie, naprawdę było wtedy super.
Na zegarze widziałem jak mija 3:04 i chyba przez chwilę to wszystko zwolniło do slow-motion. Przez kilka sekund przeleciał mi ponownie maraton przed oczami, jak i ostatnie przeżycia. Poczułem mini ulgę, że to już koniec, jednak chciałem, aby ten moment trwał i trwał.
Finisz maratonu jest wart tego wszystkiego, to uczucie przed metą jest orgazmem mentalnym, który chciałoby się, aby trwał wiecznie :)

Wpadłem na metę sobie lekko skacząc, lecz nie znalazłem jeszcze upamiętnienia tego faktu ;) byłem jednak zadowolony, bo udało się ostatecznie przybiec przed upływem 3h04m

Ostentacyjnie sobie padłem na kolana i zdałem sobie sprawę, że to jest mój trzeci wynik w maratonie. Powinienem być zadowolony, szczególnie po tych przejściach... jednak wtedy towarzyszyło mi to uczucie "kurcze, co by było, gdyby nie..." ech.
To zostanie bez odpowiedzi, jednak patrząc na wynik i wrażenia, jest to mega poprawa zdrowia w porównaniu do ostatnich miesięcy, oby tak dalej, a na wiosnę będzie fajowo.


Kilka rzeczy daje mi również do myślenia.
Te żele mnie zatkały, nie wiem co by było, jakbym jednak wziął te w płynie, albo inaczej jakoś rozplanował zażywanie ich.
Nie wiem, czy krótkie spodenki nie były błędem tego dnia. Jakbym poleciał w obcisłych spodenkach, może mój poślad inaczej by przetrwał, a dalej nie byłoby takiego problemu z bocznym pasmem, plerami i łydą.
No i na koniec ostatnia sprawa - lewy bark - czy jest to pochodna zbyt mocnego spięcia opaski od tętna na lewej ręce?


Szkoda również tej przerwy z plecami i korzonkami, bo wyszedł totalny brak wszelakich ćwiczeń od ponad miesiąca.
Raz zrobiłem parę pompek i deskę w środę przed startem, kiedy fizjo dał przyzwolenie, a jak wiadomo... jedna jaskółka wiosny nie czyni ;)
Przerwa i prochy jednak swoje zrobiły, ale co by było, gdyby... szkoda chyba w to brnąć.

Sam maraton jednak perfekcyjnie zorganizowany.
No może prawie. Browar do pakietu powinien być wydawany raczej po biegu z uwagi na kruchość szkła.
Tak samo trasa... stadion mimo fajności, to jednak bieg po platformie na 37km na miękkich nogach nie należał do przyjemnych i rozwalił chyba nie tylko mnie, tak samo ta ostra agrafka.

Reszta to już typowy maraton, fajnie, luźno, przyjemnie i emocje, a potem ta druga strona, która w tym przypadku była mocniej odczuwalna.


Tej :)



Po maratonie plery miałem mega słabe, wieczorem więc tylko relax. W poniedziałek czułem nadal nogi, trochę łydy, ale najbardziej doskwierał mi prawy pośladkowy. We wtorek już normalnie chodziłem, zakwasów w zasadzie nie ma, ale mięśnie czuję zmęczone, jak po jakimś maratonie... ;)
Lewy bark/ramię jednak nadal czuję osłabione. Mam nadzieję, że to wkrótce minie...


PS. czasy ze strony od pomiaru czasu nie oddają dramaturgi, bo w Gremlinowie czy Endomondo widać dopiero różnicę. Kilos, gdzie zbiegało się na Maltę wyszedł w 4:01, z kolei kilos 40ty wyszedł w 4:59. Tak samo początek, pierwszy km to 4:42, kolejne po 4:13-15.
Te średnie to są chyba z czasu ogółem, a nie z odcinków.

Nazwa   brutto   netto   Min/km   Prognozowany czas
5KM   00:21:57   00:21:38   04:20 min/km   03:02:51
10KM   00:43:09   00:42:50   04:17 min/km   03:00:44
15KM   01:04:20   01:04:01   04:16 min/km   03:00:02
20KM   01:25:23   01:25:04   04:15 min/km   02:59:20
21.1KM   01:29:59   01:29:40   04:15 min/km   02:59:20
25KM   01:46:23   01:46:04   04:15 min/km   02:59:20
30KM   02:07:45   02:07:26   04:15 min/km   02:59:20
35KM   02:29:56   02:29:37   04:16 min/km   03:00:02
40KM   02:54:14   02:53:55   04:21 min/km   03:03:33
META   03:04:11   03:03:52   04:21 min/km


Odnośnie żelów, to trzeciego nie wziąłem. Odetkało mnie dopiero przed metą, gdzieś na 39-40km po wypiciu... izotonika, którego w ogóle wcześniej nie piłem z obawy, tylko woda.



--Foto z poznańskiej wyborczej (http://poznan.wyborcza.pl/poznan/5,36001,19005869.html?i=24)



Aloha

pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


sobieslaw (2015-10-14,00:48): Mimo wszystko - Ikar, nie Ikarus :)
snipster (2015-10-14,08:27): Sobiesław, tak... przez pierwszy km był Ikarus, potem włączył się Ikar, który znowu zmienił się w Ikarusa po 34km ;) jednak całość była niczym lot Ikara ;)
paulo (2015-10-14,08:49): dla tych orgazmów mentalnych warto biegać maratony :) Było to dla mnie z cyklu "przeżyj to raz jeszcze" :) Piękny czas!
snipster (2015-10-14,09:02): Paulo, zgadza się :) zastanawiające jest to, ile wtedy rzeczy przemija przed oczami, czas jakoś inaczej płynie i w ogóle jest specyficznie :)
Joseph (2015-10-14,12:32): Umówmy się, że nie Ty jeden zerkasz „raz, góra siedem razy na to i owo” ;) Ale na 3h to faktycznie posucha. Trzeba trochę podgonić z wynikami, z przodu biegają fajne roznegliżowane Ukrainki ;) Fajnie, że się zgrabiliśmy na mecie. Ujowo, że tylko na dwa słowa. Może „następną razą”.
snipster (2015-10-14,13:09): hmmm no to trzeba zacząć trenować, aby biegać szybciej i być w strefie ;))) a za metą to wiadomo, różnie bywa... w hali też było ciężko
maleńka26 (2015-10-15,00:19): Czas jak dla mnie nieziemski
snipster (2015-10-15,09:02): Lucy, nieziemskość czasu jak to mawiał Einstein jest względna ;) byłem blisko swojego księżyca i lądowania na nim, chociaż jednak podróż się udała :)
Varia (2015-10-15,19:58): cieszyć się pięknym wynikiem (i bieganiem) i nie marudzić! :)
snipster (2015-10-15,20:22): Dzięki Varia, oczywiście się cieszę, mimo iż trochę marudzę :)
Namorek (2015-10-15,22:03): Gratulacje - piękny czas !
snipster (2015-10-15,23:04): Dzięki Namorek :)
Martix (2015-10-17,11:57): Twój czas nie wskazuje byś miał jakiekolwiek problemy zdrowotne, chyba że wcześniej maraton biegłeś na 2:30 i trochę więcej.Sa tacy co kończa i po 5 godz. i są zadowoleni bo wcześniej biegli na około 6!
snipster (2015-10-17,13:14): Martix, wiem i zdaje sobie sprawę jak to brzmi i wygląda dla kogoś z boku, kto widzi tylko czas ;) moja życiówka to 2:58... parę dni przed startem miałem różne myśli, nawet takie, że poholuje się z kimś w rodzaju Spartan, albo coś koło tego. Miałem też ostre pokusy, aby znowu się zakręcić koło 3h trochę ponad życiówę, które mocno zaczęły mnie "podpuszczać" kiedy czułem na trasie luz. A reszta to już ogólny chaos ;)
Truskawa (2015-10-19,19:11): Absolutie się zgadzam, że w Poznań ma klimacik. To zresztą mój ukochany maraton. A wiatry to raczej mi do Dębna pasują niż do Poznania ale widocznie jednak w tym roku Poznań dopadła ta przypadłość. :)
Truskawa (2015-10-19,19:15): Nic już nie kombinuj. Trzeci wynik jest rewelacyjnym wynikiem. Niewiele Ci zabrakło więc graty. A co grało na starcie? Był Vangelis? :)
snipster (2015-10-20,08:46): Dzięki Truskawo, faktycznie w Dębnie też wiało, ale tam jedynie dmuchało... albo tutaj mi to wyjątkowo utrudniało, znaczy się byłem słaby ;))) no ale nie jest źle ;) niestety muzyki nie pamiętam, ale nie było chyba Rydwanów bo bardzo chciałem je wtedy usłyszeć, chociaż tego nie jestem pewny... komentator się ostro wydzierał :)







 Ostatnio zalogowani
VaderSWDN
15:47
bzemlak
15:46
alex
15:34
biegacz54
15:33
Gapiński Łukasz
15:15
platat
14:58
stanlej
14:52
BornToRun
14:50
mirek065
14:42
M&M
14:41
zbyszekbiega
14:24
tomasso023
14:18
MarcinMC
14:07
Admirał
14:02
saul
13:58
aktywny_maciejB
13:36
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |