Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [64]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
LordMarc
Pamiętnik internetowy
Hisotria spisana nogami

Marek Grund
Urodzony: 1989-08-08
Miejsce zamieszkania: Strzebiń
20 / 32


2015-07-06

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Spowiedź pokonanego… (czytano: 1902 razy)

 

„Litość” - współczucie dla czyjegoś bólu, nieszczęścia, chęć udzielenia pomocy.

Litość, nie istniała 4 lipca dla uczestników Supermaratonu Gór Stołowych. Decyzja o przesunięciu godziny startu z 9:00 na 11:00 podjęta przez organizatorów w przeddzień startu, zaskoczyła wszystkich bez wyjątku. Niemniej jednak była ona słuszna
Przesunięcie startu było słuszne może dlatego ze chyba jedyna z możliwych logicznych rozwiązań,. W tym samym dniu bowiem odbywały się po czeskiej stronie zawody MTB. Cała sprawa jest dokładnie opisana na stronie zawodów – chętnych odsyłam do komunikatu.

A więc pogoda. Ta weekendowa nie miała mieć litości. Przesuniecie godziny startu dobiło wszystkich jeszcze bardziej. Ale co nam innego pozostało jak tylko wystartować?

Jak na Supermaraton Gór Stołowych przystało biuro zawodów, punkty żywieniowe na trasie i obsługa imprezy stały na najwyższym poziomie.

Wystartowaliśmy równo o 11. Mimo, że pod bramą stałem niecałe 5 minut, czułem jak pot ze mnie spływa... W połączeniu z kremem na twarzy – tłusta oliwa. Byłem cały mokry. Na niebie nie było ani jednej chmurki, choćby tej najmniejszej. Słońce lało żarem niemiłosiernie.

Czas ruszać. Ustaliłem tempo i trzymałem się planu. Nie miałem jakiś większych kłopotów na trasie – przynajmniej w tym fragmencie. Regularnie, zegarkiem w ręku, pilnowałem by się odpowiednio nawadniać. Chwila nieuwagi mogłaby się zakończyć odwodnieniem.

Do pierwszego punktu było doskonale, czułem, że to jest ten dzień. Ten, w którym można czynić cuda. Na punkcie złapałem tylko arbuza, kubek izotoniku, wylałem trochę wody na głowę i ruszyłem dalej.

Tempo nagle spadło, dlaczego? A dlatego, że poczułem ucisk na żołądku. Skąd się wziął? Nie mam pojęcia. Ale biegłem dalej, Różne rzeczy działy się na tym odcinku - przypływy ciepła i zimna (nie wiem skąd), kompletnie rozbijały moje skupienie i tempo. Zwalniałem i przeczłapałem jakoś do drugiego punktu żywieniowego.

Nie wiem ile wody wylałem na głowę, ale to chyba aż grzech. Bałem się tego izotonika, ale nie miałem innego wyjścia. Napełniłem bukłak, zjadłem kilka żelków i ruszyłem dalej.

Otwarty fragment po asfalcie niszczył. Czułem, jak gotuje się w środku. Ale biegłem dalej, aby czym prędzej zejść z otwartego słońca, bo one nie zna LITOŚCI. Zacząłem się nawet zastanawiać nad znaczeniem tego słowa.Czy ona ma dziś w ogóle zamiar pokazać swoje oblicze? Chyba nie...

Gnam dalej. A w zasadzie przechodzę do marszu, gdyż w moim żołądku odbywa się już wojna stuleci. Strach, czułem strach. Wiedziałem, że dziś już nie poszarżuję, ale nie spodziewałem się że będzie aż tak źle. Z minuty na minutę było jednak co raz gorzej....

Aż pojawił się moment w którym bałem się przyjąć jakiekolwiek płyny. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuje. To już był tylko marsz, utrzymany do 3 punktu kontrolnego w Pasterce. Tam miałem ukrytą colę. Czy poczułem ulgę? Nie wiem. Z bali z wodą wylałem na siebie z 5 wiader. Tak - 5 pełnych wiader. Nie poczułem ulgi… Z bukłaka wylałem izotonik i napełniłem zwykłą wodą, nie zjadłem nic. Bałem się...

Przez 5 minut pytałem się „co dalej?”. Zrezygnować? Nigdy nie miałem takich problemów z żołądkiem na zawodach, nigdy też nie kłębiło się tyle negatywnych myśli w mojej głowie. Ostatecznie... podejmuje walkę. Kolejny fragment przez odsłonięte polany... Litości proszę, błagam…

Wbiegamy znów w las. W sumie kto wbiega, ten wbiega. Ja idę dalej. Idę, a w mojej głowie rozgrywa się horror. Nie jestem w stanie nad tym zapanować, nie jestem w stanie przyjąć łyka wody, boli mnie brzuch. Chce mi się wymiotować, zataczam się na boki. Boże pomóż, uklęknąłem na ziemi i głośno zapłakałem. Łzy płynęły po policzkach i nie byłem w stanie ich kontrolować...

Po kilku minutach mojego płaczu, rozpaczy nad swoim stanem ciała, pojawiło się 3 chłopaków, którzy dźwignęli mnie i zachęcali do dalszej walki. Ja jednak odwróciłem się w drugą stronę i poczłapałem w kierunku punktu kontrolnego, by zrezygnować... Ale chłopaki nie dają za wygraną, w dalszym ciągu zagrzewają (!?@#$) do walki, ostatecznie z okrzykiem wracam na trasę. Ale tylko w marszu...

Wyprzedza mnie znajomy częstując colą. Biorę dwa pożądane łyki, a po chili soczyście bekam. Odczułem lekką ulgę na żołądku. Czyżby los się do mnie uśmiechnął? Wrzucam drugi bieg, czas to sprawdzić.

Szybko zdmuchnąłem iskierkę nadziei. Ból powrócił. Nie potrafiłem połknąć wody, płukałem tylko usta, które co minutę były tak suche, że miałem problemy z oddychaniem. Noż kur…. Co się dzieje!? Poczułem znów jak po policzkach płyną łzy, nie miałem na to wpływu...

Przemaszerowałem podbiegi i zbieg do czwartego punktu kontrolnego, który znajdował się na 36. kilometrze. Spojrzałem na zegarek – 5h30". Trwa już moja katorga.

Zastanawiałem się chwilę co mam uczynić. Podszedłem do stolika, złapałem za cole, wypiłem kubek i swobodnie pozwoliłem upaść swojemu ciału na ziemie... Po chwil jednak zrywam się na nogi i podbiegam do barierek, to co się wówczas działo nie było przyjemne, wiec nie będę opisywał... 30 minut które długo zapamiętam.

W głowie warzyły się moje losy. Po policzkach znów płynęły łzy, nie wiem, czy łzy bólu czy strachu, że moja przygoda właśnie tutaj się musi zakończyć. Chciało mi się pić ale nie mogłem. Cokolwiek przełknąłem, było automatycznie zwracane. Nie byłem wstanie już nawet płukać ust, wszystko było jednym wielkim cierpieniem.

Decyzja zapadła. Podszedłem do wolontariuszki, która była przerażona moim wyglądem. Poinformowałem, że schodzę z trasy i wracam do schroniska, które było w pobliżu. Ze łzami wracałem do Pasterki. Po jakimś czasie krzyknąłem sam do siebie – NIE - nie poddam się i wrócę na trasę. Ale zanim to zrobię napiję się wody. , efekt był do przewidzenia...Nie, litości nie… choćby nie wiem co.

Ostatkiem sił doczłapałem do Pasterki. Naprawdę ostatkiem sił. Podszedłem do wolontariuszy i upadłem na ziemię prosząc, by wezwali sanitariusza. W głowie przewinęło mi się całe życie, psychicznie byłem poza tym światem, nie potrafiłem się pogodzić z porażką, łzy płynęły dalej... Skąd one się jeszcze brały?

W oczekiwaniu na sanitariuszy obłożono mnie mokrym ręcznikiem. Ci przybyli po chwili. Coś mi tam podłączyli do palca, nie wiem, nie kontaktowałem. W głowie krążyła tylko myśl mojej porażki, płakałem już na głos. Ostatecznie okazało się, że miałem udar i przez to, że nie mogłem już nic przełknąć, byłem kompletnie odwodniony.

Po konsultacji z lekarzem podłączono mnie do kroplówki i zmuszono do picia. Ale te dalej płyny nie chciały być przyswajane, a łzy nie ustawały dalej. „Życie jest niesprawiedliwe” - rzuciłem nagle znikąd…

Gdy kroplówka zaczęła działać, powoli popijałem colę. Małymi łykami, według zaleceń sanitariuszy. Zaczynałem się czuć lepiej, ale żołądek męczył mnie jeszcze przez kolejny dzień...

Czy mam sobie cos do zarzucenia? Czy popełniłem jakiś błąd? Jeśli tak, to gdzie ? Nie wiem, nawadniałem się regularnie z zegarkiem ręku, odżywiałem się tym, co zawsze. Byłem odpowiednio ubrany i zabezpieczony przed słońcem. Skład pojawił się ból żołądka? Dlaczego stało się tak a nie inaczej? Dlaczego po 7 latach biegania po raz pierwszy w życiu musiałem zejść z trasy? Czy podjąłem słuszną decyzję z tym zejściem z trasy? Czy zabrakło charakteru i miałem walczyć do końca, jeszcze przez te 14 km?

Chyba nie chce znać odpowiedzi…

Jeszcze w niedzielę mówiłem sobie, że tam nie wrócę. W poniedziałek zmieniłem zdanie...

Dziękuje wolontariuszom i sanitariuszom, którzy zareagowali i przybyli z pomocą na czas.

Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
Mikesz
13:36
Jawi63
13:32
majsta7
13:24
Stonechip
13:16
kostekmar
13:09
Iryda
13:07
arco75
13:04
tatabeba
12:55
BemolMD
12:49
mabole
12:45
Lego2006
12:40
Rehabilitant
12:34
kos 88
12:21
ONszymON
12:11
runner
11:50
stanlej
11:39
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |