Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [2]  PRZYJAC. [10]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Marco7776
Pamiętnik internetowy
Bieganie w miejscach nieoczywistych

Marek Ratyński
Urodzony: 1976-07-12
Miejsce zamieszkania: Warszawa
13 / 72


2014-11-13

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Belle Epoque - Maraton Lazurowego Wybrzeża (czytano: 1732 razy)

 

Nasza podróż rozpoczęła się w Mediolanie. Ze względu na skomplikowaną lotniczo-kolejową logistykę byliśmy zmuszeni spędzić pierwszą noc na imponującym rozmachem i bombastycznym wystrojem dworcu Milano Centrale, wśród "stałych bywalców" i przypadkowych podróżnych, drzemiących na ławkach, krzesłach, błyszczących posadzkach, dostojnych schodach trzypoziomowego tygla ras, narodowości, języków. Około 5:00 nastąpiło przebudzenie: ruszyły schody ruchome, otyły policjant nad wyraz delikatnym "Buongiorno" podrywał kolejno śpiących do rytmu dnia codziennego. Kiedy otworzyły się dwie pierwsze kawiarnie, kolejki ustawiły się po poranne espresso i świeże brioszki o smaku orzecha, pistacji czy dzikiej róży. Mediolan dworcowy budził się do życia, a my byliśmy już w pociągu, który, z przesiadką, miał nas w ciągu pięciu godzin dowieźć do miejsca przeznaczenia.

Po przyjeździe do Genui za oknami pojawiło się wybrzeże Morza Liguryjskiego. Lśniące od słońca, zielonobłękitne fale, co chwila rozbijały się o nabrzeże nieomal tuż pod kołami pociągu. Wkrótce krzykliwy, akcentujący język włoski zastąpił melodyjny francuski, "Salut" wyparło "Ciao", ale krajobraz wciąż wyjątkowo działał na wyobraźnię i pobudzał zmysły. Skały schodziły do morza, a pomiędzy, wiły się tory kolejki. Nagle, zza zakrętu wyłoniły się dostojne, ciasno stłoczone wieżowce, rozłożone na górskim zboczu: to Monako witało nas swoim przepychem. Trwało to tylko chwilę, zanim pociąg nie schował się w tunelu pod najmniejszym księstwem Europy, lecz chwila ta była znamienna. To właśnie dla takich momentów znaleźliśmy się tutaj, aby przez tych kilka dni dotknąć, podziwiać, doznać splendoru, luksusu i przyjemności, aby przeżyć nasze własne "belle epoque".

Nicea, największy kurort francuskiej części Morza Śródziemnego, miasto pięknych kamienic i bogatych willi. Metropolia z piękną promenadą, miejsce sztuki. Już tego samego dnia po przyjeździe adrenalina zaprowadziła nas na starówkę, na targ kwiatowy, do świecących różnokolorowo siedzących postaci i fontann tworzących wilgotne miraże Placu Massena, wąskimi uliczkami na taras, z którego widać zakręcającą Promenadę Anglików i dalej Cap d"Antibes. Później wśród wielu biegaczy, rowerzystów i spacerowiczów dotarliśmy aby odebrać pakiet startowy w namiotach przy Hotelu Negresco, na Promenadzie, by wreszcie paść nad pachnącą pizzą, przyniesioną po półtoragodzinie przez kuriera (w Nicei nikomu się nie spieszy), bo nie mieliśmy siły aby zjeść "na mieście".
Dzień następny przywitał na błękitnym niebem, 20"C i opakowaną szczelnie Cerkwią Świętego Mikołaja, którą wybraliśmy na początek wędrówki. Cóż, wielkie fourchette z grzybami z małej piekarni w dzielnicy nieturystycznej poprawiło nam humor od razu, potem jeden z wielu parków, odpoczynek na plaży, wśród Wielkich Kąpiących się (i trochę mniejszych również  ) , którym brak górnej części kostiumu czasami nie przeszkadzał i Muzeum Prymitywistów (w którym byliśmy jedynymi w tym czasie gośćmi) zamiast Musee de Beau Arts, które akurat miało sjestę… C"est la vie !

Akurat jechał autobus do Antibes, to tylko kilkanaście kilometrów i choć komunikacją podmiejską godzinę, naprawdę było warto ! Zachwyciliśmy się portem okolonym średniowiecznym murem, ciasnymi uliczkami, targiem staroci, knajpą-muzeum absyntu, oczywiście w kolorze zielonym, a przede wszystkim, zbudowanym z kamienia domem- muzeum Picassa, w którym spędził powojenne lata swojego życia, z drugą żoną, Jaqueline. Naprawdę wiele pozostało w tym budynku z inspirującej atmosfery, choć wyniesiono z niego meble. Rysunków, ceramiki, obrazów mistrza jest w nim naprawdę sporo, a do tego zdjęcia życia "twórczego" , które na każdym kroku miesza się z prywatnym. Wszystko to nad brzegiem zatoki, po której pływają jachty, a w oddali skrzy się w słońcu Nicea. A pod tarasem trasa maratonu, kilometr 24.

Wszystkie te nasze wrażenia były tylko antraktem do tego co miało wydarzyć się nazajutrz. W blasku wschodzącego słońca, na linii nicejskiego startu ustawiło się ponad 14 000 biegaczy, wśród nich ponad 8000 tych, którzy pobiegną pełny maraton. Miałem spore zaległości treningowe przed tym biegiem. Z różnych powodów czułem się przemęczony, obolały i "nie dotrenowany". Ale dostałem "przydział" do najlepszej strefy, na numerze miałem dumie wypisany czas 3:00 i narysowany czerwony balonik. Dlatego rozpocząłem stosunkowo mocno, kolejne kilometry wzdłuż nabrzeża, w stronę Cannes, 4:05-4:11. Dobiegamy do Cagnes sur Mer i trzech budynków w kształcie żagli, skręcamy do miasta, potem z niego wybiegamy. Półmetek, rogatki Antibes: 1:28:39. Trzymam tempo ale wiem, że trasa dalej jest trudniejsza. Port, pierwszy poważny podbieg na 24 km, nad głowami muzeum Picassa, potem kolejny, dłuższy, dogania mnie pacemaker z tablicą 3:00, a potem, na półwyspie, w strugach siąpiącego od jakiegoś czasu deszczu, na kolejnym podbiegu, zostawia za sobą. Nie jestem w stanie się utrzymać, choć czas po 30 km nadal daje nadzieję (3:07). Ale wiem, że nie pobiegnę tak szybko na wzgórzach Cap d"Antibes. Cały czas po lewej stronie bezmiar morza, szum fal rozbijających się o kamienne wybrzeże. Mnóstwo kibiców, jakiś potężny Afrykanin czyta moje imię z numeru startowego, krzyczy: "Allez Marek", z tym niepowtarzalnym francuskim akcentem. Co 5 km hektolitry wody w kubeczkach wolontariuszy, stoły uginają się od bananów i pomarańczy. Biegnie mi się dobrze, choć wolniej. Kilka osób mnie wyprzedza, inni podchodzą. Walczę o swój drugi, najlepszy wynik. Jest spora szansa aby poprawić 3:09 z Tallina. Znów podbieg i wbiegamy do Cannes, zaraz rozpocznie się Boulvard de la Croisette. Mijam rząd luksusowych hoteli z własnymi pomostami. Gdzieś tam, gdzie stoi najdostojniejszy i najsłynniejszy z nich (mieszkała w nim Grace Kelly, zanim poznała księcia Rainiera) - Carlton, rozpoczyna się granatowy "dywan". To po nim, niczym gwiazdy kina zmierzające do pobliskiego Pałacu Festiwalowego, finiszują biegacze. Zewsząd oklaski, dziewczyny energicznie potrząsają srebrnymi pomponami, meta, 3:06:09. Unoszę rękę. Uznaję to za sukces. Za chwilę nisko się pochylę, aby mały chłopczyk włożył mi na głowę efektowny, oryginalny medal. Chwilę później do odpoczywającego na trawniku, podejdzie wolontariuszka, aby włożyć mi płaszcz przeciwdeszczowy. Siatka pełna owoców i słodyczy towarzyszyć mi będzie w autobusie z powrotem do Nicei. Tak, dziś jest piękny i satysfakcjonujący dzień. Kolejny, oby było ich jak najwięcej !

Nicejski deszcz nie przeszkodził nam w poświęceniu reszty dnia na sztukę. Barwne motywy biblijne zachwyciły nas w Muzeum Chagalla. Do ekskluzywnej dzielnicy Cimez zaprowadziły ślady Matiss-a (i jego papierowe kolaże), a na koniec uśmiech na naszych twarzach wywołała "twórcza" interpretacja pisuaru i spalonego samochodu w pracach mistrzów francuskiego i amerykańskiego pop-artu (Musee d"art. Moderne). Kolejnego dnia dotknęliśmy splendoru Monaco, wspinając się na wzgórze zamkowe, podziwiając akwaria "Muzeum Oceanograficznego", zaglądając do kasyn (może trochę szkoda, że nie spróbowaliśmy szczęścia) i mijając sportowe samochody ścierające opony na zakrętach przy kasynie i Mirabeau, znanych z wyścigów Formula 1.

Zanim wsiedliśmy do powrotnego pociągu do Mediolanu, porównaliśmy nasze dłonie z odciskami Sophii Loren i Pedro Almodavara przed Pałacem Festiwalowym w Cannes, odnaleźliśmy stary posterunek w sennym o tej porze roku Saint Tropez, okrążyliśmy serpentynami czerwone skały Masywu de L"Esterel i zjedliśmy pizzę prosto z pieca umieszczonym w starym, żółtym Peugeocie w "zapłakanym" St.Rafael.

Kulinaria to zupełnie inna bajka, ale może na kolejny wyjazd, poza soccą, fetussine i pizzą "naszą stołówką" były chińskie (o dziwo) fast-foody, w których można było wybierać z kilkudziesięciu różnorodnych potraw, co czyniło bardzo wielu niceiczyków i przyjezdnych. Było tanio, smacznie i świeżo a, że nie po francusku - Je suis desole…

I wreszcie ruszył pociąg ze stacji Nice Ville. Na podłodze usiadła dziewczyna, odgarnęła długie włosy z twarzy, wyjęła lusterko i rozpoczęła makijaż. Powoli i z wprawą kreśliła kreski w okolicach oczu, wcierała fluid w policzki. Dokładnie wtedy, kiedy wagon zatrzymywał się na stacji Monte Carlo zamknęła lusterko, wstała, poprawiła włosy i wyszła.
Niedługo później, za oknem, ukazało się miasto w oddali, które, chwile później skryła mgła. Skończyło się nasze "belle epoque"… Czy będzie następne ?

Dziękuję Kochanej Żonie za cierpliwość, wsparcie i kibicowanie w tych wszystkich miejscach, które wspólnie odwiedziliśmy :-)


W maratonie Nicea-Cannes zająłem 304 m-ce na osób, które ukończyły bieg, w czasie 3:06:09
To mój drugi, najlepszy wynik po Mediolanie, gdzie na wiosnę miałem czas o 5"33" lepszy.


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Aspe (2014-11-14,09:29): Byłem tam przed rokiem :) piękna trasa i niesamowite wspomnienia. Dla chętnych zamieszczam link do mojej relacji http://truchtacz.pl/node/168
_Czarek (2014-11-16,12:13): Potwierdzam, bieg daje dużo wrażeń, szczególnie wzniesienia od Antibes :). Szkoda tylko, że pogoda w drugiej części maratonu się skiepściła i nie było pięknych panoram, na które liczyłem.







 Ostatnio zalogowani
henrykchudy
12:07
szyper
12:04
KKFM
12:03
cinekmal
11:31
maratonczyk
11:29
stanlej
11:21
Szymonidius
11:20
mieszek12a
11:12
mateusz
10:55
Rajmund
10:46
Isle del Force
10:41
andrzej043
10:37
Citos
10:34
BOP55
10:33
batoni
10:22
Gapiński Łukasz
10:19
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |