Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
208 / 338


2014-10-29

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Frankfurt Marathon - mój 10 maraton (czytano: 3324 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: https://picasaweb.google.com/110359133568344689844/20141026_Frankfurt_Marathon?noredirect=1

 

Frankfurt Marathon miał być i był moim 10 maratonem. Szykowałem się do niego dość sporo i jako, że czasem lubię cyferkomagiologię zapragnąłem, żeby ten "dziesiąty" był jakiś taki szczególny i wyjątkowy, w nowym ciekawym miejscu i w ogóle wszystko och i ach.

Podwaliny robiłem spore, chociaż teraz twierdzę, że są nadal nikłe i właściwie nic nie wiem - znowu jestem smarkaczem biegowym :)

To miała być moja wymarzona wyprawa na mój osobisty prywatny księżyc i powrót w glorii i chwale, w poczuciu dokonania znowu tego czegoś jak w Dębnie czy w Berlinie, głównie i przede wszystkim dla samego siebie. Niestety życie pokazało, że wyszła z tego misja niczym "Challenger".
Sprawdzając właśnie na Wikipedii, czy piszę poprawnie nazwę czytam, że... Challenger wykonał również 10 lotów, ten ostatni, 10ty był... pechowy.
Cóż za analogia, może niezbyt... ja wciąż żyję, jednak czasem cyfromagia chwili i nasuwające się skojarzenia mnie zaskakują.

Żeby było piękniej, przedostatnim treningiem przed maratonem przekroczyłem 10 tysięcy nabieganych km, nie licząc początków w sali fitness na bieżni 3 lata temu ;)

No kurcze, wszystko składało się w piękną całość, 10ty, 10 tysi km, wielkie miasto Frankfurt i fajowa impreza z rozmachem, prognozy pogody super, tylko biegać, zdobywać... To miała być smerfastyczna nagroda za kontuzje z początku roku i długi okres przygotowań :)


Nagroda? nie było, była za to życiowa lekcja. Lekcja, nie kara, nie nauczka, ale właśnie lekcja.

No dobra, czas na małą podróż wstecz w czasie :)))



########################################################
## dojazd

Wybrałem się pociągiem w sobotę z rańca. W Polandii już miałem pierwszą niespodziankę w postaci awarii rozjazdu i przestój pociągu przez godzinę w szczerym polu przed Radnicą(?).
Potem przesiadka we Frankfurcie nad Odrą, następnie Berlin Ostbahnhof - fajny dworzec swoją drogą, z fajną gablotą obok kas, gdzie jest kilka kolejek elektrycznych - takich zabawek, którymi można sterować... poczułem się znowu jak mały brzdąc :)))

Dojechałem do Frankfurtu nad Menem jakoś o 15:45.
Dworzec... o kutfa! robi niesamowite wrażenie. Jest po prostu przeogromny i taki fajny, jak na starych filmach - pociągi tylko podjeżdżają jak do stacji końcowej - nie jadą dalej, tory się po prostu kończą. Po wyjściu z tego molocha poczułem się już jak w innym świecie.

Natłok budowli, ich skala... jak w filmie Incepcja. Stare, zabytkowe, wielkie kamienice prawie sąsiadują z drapaczami chmur - tak tak, taki mały Manhattan. Nie wiedziałem za wiele o tym mieście, ale jak zacząłem czytać, to się okazało, że to jakieś centrum finansowe i tak dalej. Miasto jest po prostu MEGA. Podoba mi się Frankfurt bardzo.
Ludność może nieco mniej... bo Niemców tam tyle, co u nas na Śląsku ;)
Napływowych jest bardzo, ale to bardzo dużo, począwszy od ogólnie Turków i podobnych, przez Hindusów, "skośnookich" (bez obrazy), przybyszów z Afryki, jak i Serbów, Polaków i w ogóle Bóg wie, jakich jeszcze nacji.

Dolazłem do Centrum Targów, gdzie ulokowane było biuro po jakiś 15 minutach.
Oczywiście Centrum "Messe" ulokowane jest obok mega wieżowca - tzw. Ołówka - MesseTurm. Przewielgaśne to wszystko.
Biuro było w jednym z budynków na którymś tam piętrze. Trochę ludzi w kolejkach, jednak wszystko sprawnie wydawane i czekałem niecałe 4 minuty na numer i chipa, potem na drugi koniec Hali po koszulkę i małe zwiedzanie Expo. Ceny lekko mówiąc mało promocyjne, wręcz odwrotnie. Widziałem moje butki w cenie 140e, kiedy w Polandii kosztują niecałe 100e. Szału nie było również z innymi stoiskami.

Postałem dłuższą chwilę pod tablicą, gdzie ulokowane były nazwiska startujących, jednak nie tak jak na Połówce w Wawie, wszystko alfabetycznie ulokowane. Tutaj wszystko było pomieszane w 3 grupach (moja to oczywiście G - L), żeby było trudniej, to różne były wielkości nazwisk, jak i pomieszane na 3 kolory - biała czcionka, niebieska i fioletowa, która była najmniej widoczna na czarnym tle (grafik chyba na pewno płakał jak projektował).
Mimo trzech podejść... no nichu...huhu nie znalazłem mojego nazwiska. Znając moje zezowate szczęście byłem zapewne fioletową czcionką 5px.

Polazłem na Pasta Party do hali obok - FestHalle, gdzie ulokowana już była META i rozstawione stoliki, trwało szołłł i TV kręciło się po okolicy robiąc reportaże. Dostałem swoją porcję makaronu, który mówiąc wprost - urywał doopę! Był bardzo dobry (może nie 10/10), jednak mi smakował.
Sama Hala... WOW WOW WOW! kurcze, to było naprawdę WOW!

Porobiłem foty, spotkałem znajomych, pogadałem i zawinąłem się na metro.
Tak, lubię się pastwić nad porównywaniem poziomu komunikacji miejskiej w Niemczech do Wawy ;)
Frankfurt i schemat połączeń linii metra przyprawił mnie o drugie WOW (pierwsze było w Berlinie :)) Wawa z półtora linii przy Frankfurcie jest jak syrenka do Jeepa. Bez obrazy oczywiście ;)

Jeden przystanek linią U4, potem 4 przystanki U6 i byłem 200m od mojego Hotelu. Mały, skromny, zawalony do ostatniego pokoju. Wpadłem do swojego i co? mój nosek wyczuł fajki, mimo otwartego okna. Zamknąłem i nie pomogło. Okazało się, że firanki i zasłona walą papierochami. Zlazłem pogadać o tym do Recepcji, jednak Niemka nie była w nastroju i stwierdziła, że zamawiając pokój nie napisałem nic o wymaganiach odnośnie palenia/nie palenia. No cóż, nie chciałem tam robić Grunwaldu i zawinąłem się do pokoju, włączyłem klimę na grzanie i zostawiłem uchylone okno. Dało się wytrzymać.

W nagrodę działał TV ze 100 kanałami w języku Helmuta i WiFi. 3/4 programów to jakieś szołłł dla 90 latków. Za długo nie oglądałem i polazłem w kimę o 22ej.
Budzik nastawiłem na 6:45, a w nocy również była zmiana czasu, więc miałem kolejną godzinę bonusu.

Przespałem prawie wszystko i obudziłem się krótko przed budzikiem, jakoś o 6:30 (czyli 7:30 przed zmianą czasu). Byłem wyspany, dawno tak nie spałem.

##
########################################################


########################################################
## przed startem

Śniadanie w postaci sprawdzonego zestawu - bułka z żółtym serem i oblane to wszystko miodem w dużych ilościach, woda. Ćwiczyłem to wręcz tygodniami przed długimi wybieganiami i nie tylko. Miodek w ogóle bardzo często jadłem na śniadanie :)
Potem leniuchowanie, toaleta, małe szykowanie - chip w sznurówki, numer i agrafki i dalej leniuchowanie. Zebrałem się z Hotelu i jakoś o 8:43 byłem na przystanku Metra. Po 10 minutach już byłem przy Centrum Targów, gdzie ludziówww było sporo.
Wlazłem do środka szukać depozytu, przebrałem się i oddałem rzeczy w worku. W międzyczasie 40-50min przed startem zjadłem żela Enervita.

Wszystko jak do tej pory szło zgodnie z planem.

Pogoda robiła się fajowa, mało chmurek, trochę słońca, nie za zimno.


##
########################################################


########################################################
## maraton


Wyskoczyłem na rozgrzewkę 40min do startu. Polazłem na druga stronę, aby nie cisnąć się w tłumie ludzi. Tam był taki mini park - alejka właściwie. W międzyczasie po chwili pojawili się tam również rozgrzewający czarnoskórzy, którzy niczym przelatywali obok mnie - tak właśnie wtedy myślałem - przelatywali, nie przebiegali, ale przelatywali :)
To jest niesamowite, z jaką lekkością oni biegają... zazdraszczam :p

Pobiegałem od wolnego do szybciej w okolice prędkości maratonu. Trochę ćwiczeń w międzyczasie i małe, delikatne rozciąganie. Potem znowu mały bieg.
10 min. do startu zrobiłem małego rytma na dogrzanie, odwiedziłem krzaczki jako członek Ligi Ochrony Przyrody z podstawówki i nawodniłem paroma wyciśniętymi kroplami ;)

Patrzę na strefy i nie wiem jak tam wejść - bo wejścia do stref były z drugiej strony, a ludzi tam już opór.
No ale widzę, że "Kenijczycy" wchodzą gdzieś tam na początku, no to kieruję się tam. Idę za jakimś Harpaganem, nagle kamera na mnie, na niego, na mnie, znowu na niego... zasłaniam się ręką, aby nie robić siary i dać kamerzyście do zrozumienia, że ja tu jako zabłąkana płotka, a nie Elita... :)

Lecę w kierunku stref, ale od początku - mam banana na twarzy, bo cała sytuacja jest PRZEkomiczna :))) Ludek podnosi mi taśmę, więc lecę 50m do ściśniętych sardynek. Wchodzę i widzę tylko ten wzrok paruset biegaczy na mnie... zapewne myśleli, co to za koleś???? z Elity zrezygnował i dołączył do "plebsu"? ;)

Ścisk był przeogromny, ale myślę sobie patrząc wokół mnie, że nie będę robił popeliny i poprzepycham się w głąb - nie zasługuję na 1wszą czy 2gą linię, zaraz za Elitą! nie będę przecież BURAKIEM! bo mnie jeszcze stratują. Przeciskam się więc, jest ciężko, bo tłok jak w metrze o 7:00 w Wawie na Centralnym.

Po ostrym przepychaniu dotarłem jakieś 50m wgłąb. Ścisk na maxa... nie wiem co ci ludzie sobie myśleli, ale w Berlinie, gdzie było prawie 40 tysi biegaczy tak nie było ciasno jak tutaj.
Minęło kilka chwil i zaczęło się show - prezentacja elity (i ja stamtąd nawiałem na własne życzenie? ;)), jakiś muzik, spiker coś tam się wydzierał i odliczanie.



########################################################

Start START start Start START start Start START start

########################################################


nie ukrywam cel był jeden - złamać 3kę po raz trzeci, a jak się uda to zaatakować życiówkę 2:58 z sekundami. To miał być mój dzień - tak głosił slogan imprezy "This is your day", tak miało być, w końcu to ten wymarzony 10 maraton!


Początek mega tłok, ale to mega. Jak w opowieściach Ciotek i Wujków, jak to było w PRL w kolejkach za czymś tam. Pierwszy km biegłem w zasadzie na łokcie opierając się na tym z przodu, bo ktoś się na mnie opierał jak i ci po bokach... Szok :)
Luzować minimalnie się zaczęło od jakoś 2go km, przy czym pierwsza niespodzianka - 2gi km mi piknął jakoś pół minuty za szybko (3:54?) i wiedziałem już, że GPS odpłynął w inny wszechświat w tym Manhattanie.

Żałowałem wtedy, że nie wziąłem z sobą FootPoda na buta. Nie przejąłem się jednak wtedy zbyt mocno, bo na treningach wiele razy latałem na czuja w tempie okołomaratońskim i wiedziałem, czułem, czuję kiedy jest szybciej, a kiedy wolniej.

Początek zgodnie z planem - wolniej od średniej 4:16min/km. Pierwsza piątka minęła w sumie bez historii, szybko, łatwo i przyjemnie - średnia 4:21.
Zaczynałem jednak już przed 5km odczuwać, że to nie jest tak luźno, jak rok temu w Berlinie. Czas był o wiele gorszy od tamtego, jednak nie przywiązywałem do tego aż takiej roli. Wiedziałem, że jestem słabszy, niż rok temu, więc otarłem czoło z potu i pomknąłem dalej skupiając się na ludziach obok (dziewczyny biegły nawet obok, a co :)))

Jednak kiedy zobaczyłem czas na 5km - 21:45 i zacząłem się nad nim zastanawiać, wkradł się pewny niepokój. Niepokój, który narastał aż do 10km, kiedy to zobaczyłem czas 43:07. Niby planowo wolniej, ale nie aż tak. Nie zamierzałem zaczynać bardzo powoli, żeby w końcówce mocno przyspieszać. Negative Split tak, ale minimalny.

W okolicach 10km był lekki podbieg, którego nie cisnąłem, jednak czułem się topornie na nim!
Myślałem sobie - kurcze, przecież takie odczucie powinno być jak już za jakieś 15km na 25-30km, a nie na 10ym kilometrze do cholery!
Po podbiegu było lekko w dół. Starałem się opanować emocje, wyluzować łydkę, zwolnić i przeczekać ten mini kryzys.
"Kurcze, kryzys na 10km? przecież nie gnam na rekord w połówce" - bardzo mnie to martwiło :/

Potem postanowiłem trochę ruszyć, aby coś zmienić. Na odcinku kolejnych 5km nadrobiłem stratę do balonu na 2:59 jakieś 100 metrów. Miałem do niego z 100-150m.


14ty kilometr - pierwsza bariera trójkołamacza, którą się powinno przekraczać w okolicy jednej godziny. Tu miałem ponad grubo minutę w plecy, a odczucia zaczynały być niepokojące i to bardzo.

Zacząłem już wtedy(?!?!) odczuwać... płuca i ramiona z łapami. Tak, to mnie bardzo dziwiło. Płuca miałem już zmęczone, nie było to przytkanie rodem z wyścigów na połówkę czy dychę, ale dziwne zmęczenie, jakbym co dopiero skończył maraton, a nie go de facto zaczynał. WTF?
Łapy z ramionami czułem, jakbym przed chwilą skończył przekopywać ogródek jakiejś babci.

Nie był jeszcze półmetek, a moje ciało zaczęło się sypać. Doszedł ból rzepki, którego coraz ciężej mi było gasić w postaci paru półskipów C aby mini rozciągnąć prawy czworogłowy.
Pary w nogach było coraz mniej, aby stosować różnego rodzaju tricki nabyte w innych maratonach, czy biegach. Próbowałem zmiany tempa, długości kroku, techniki... no jak krew w piach, nic.
Ostro z sobą zacząłem gadać, że co to ma znaczyć? postanowiłem po raz kolejny przeczekać i myśleć pozytywnie. Aby do połowy, potem na nowo.

Przekraczając półmetek i dostrzegając zegar z prawie 1:32 doznałem mini liścia i mentalnego i fizycznego. Płuca stały się moim przeciwnikiem. Nie pomagały zmiany wydechu, głębsze czy płytsze wdechy, cuda na kiju, nic. Nie wiem co się stało. Doznałem czegoś takiego po raz pierwszy.
Łap już w zasadzie nie czułem po bokach, jakbym targał z sobą baniaki 5 litrowe z wodą...

Po połowie czułem się jak B52, który pikuje w dół i w zasadzie jest już poniżej horyzontu...

Po raz kolejny próbowałem się oszukiwać, myśleć o niebieskich migdałach, kobietach w pończochach, czy wyuzdanych grach z kajdankami i opaską na oczach. Myśli kłębiące się w głowie przekraczały barierę przyzwoitości i na nic się zdały owe różowe igraszki. Co sekundę myślałem o blondynkach, brunetkach, rudych czy nijakich na przemian z bólem płuc, łap, rzepki, czy braku pary w nogach.

Postanowiłem zwolnić. Wiedziałem już, że z mojego ambitnego planu robią się nie nici, nie strzępy, ale jedynie kurz...
Nie czułem się tak parszywie nawet w Krakowie 2 lata temu, kiedy to leciałem tydzień po tygodniu maraton po Dębnie, gdzie złamałem 3h w pierwszym, a w drugim chciałem to powtórzyć.
Skala mentalnych i cielesnych doznań wykraczała poza znaną mi skalę. Nie chciało mi się nawet wyć, czy rzucić niemieckim "szajse"

Po półmetku mnie trzepnęło, że ja mam jeszcze całe 21 km do zrobienia. Dwadzieścia jeden kilometrów. Dwadzieścia jeden tysięcy metrów i tyle samo mniej więcej kroków, tyle samo mnie więcej machnięć ramionami, tyle samo mniej więcej wdechów i wydechów.
Bez kitu - jakbym dostał łopatą po głowie, został posadzony w ostatniej ławce i wyśmiany przez Profesora na Egzaminie, który z szyderczością ironiczną kiwał paluszkiem mówiąć "ojjjj ktoś tu trafił zupełnie przypadkowo".

Nastąpiła faza wciągnięcia wszelkich moich zdolności mentalnych przez Maraton. Następowało przeżuwanie mojej skromnej już wtedy osoby, aby zostać wyplutym po chwili.

Walczyłem, starałem się oszukiwać, zwolniłem, nie myślałem o wyniku tylko o złapaniu drugiego (a raczej chyba już piętnastego) oddechu. Ktoś (Nagor?) pisał, że każdy kryzys kiedyś przechodzi i trzeba wierzyć, że kiedyś minie i nie sugerować się czasem.
Niestety mój anioł chyba rozbił się o te drapacze chmur.

Na 28km zatrzymałem się... poddałem się. Stanąłem na boku, żeby rozciągnąć prawą girę (czworogłowy), aby zluzować rzepkę, potem szybki marsz i krążenia łapami, rozciąganie ich na różne sposoby. Zacząłem znowu biec. Pomogło na 150 metrów i epopeja wróciła ze zdwojoną siłą. Po 30ym km powtórka z rozrywki.
Płuc już nawet nie czułem, nie wiem co wtedy czułem. Zabawne, ale wtedy już miałem skurcze w łapach po bokach i w plerach za ramionami i pod.

Na 32km chyba minął mnie balon na 3:14 i jakieś fajne dziewcze, które biegło obok Pacemaker`a. Postanowiłem zagryźć zęby i doczepić się do nich wpatrując się we wszelakie elementy ubioru tej łani. Nie pomogło. Nie miałem pary oddychać, przyspieszyć, czy wręcz utrzymać ich tempo.
Tempo 4:35-40 wtedy było dla mnie kosmosem, co jeszcze bardziej zaczęło mnie przybijać i rozkładać na łopatki.

Wytrzymałem z nimi ponad kilosa i odpuściłem. Nie miałem siły nawet na 3:15. To było przesmutne. Czułem się jak nowicjusz, który po raz pierwszy założył buty biegowe i ruszył się z kanapy.
Na 35km kolejne rozciąganie nogi i parę ćwiczeń na ramiona i oddech.

Na wodopoju piłem już wszystko - wodę, zdechły izotonik niemiecki o smaku z pogranicza jabłkowo-czegoś dziwnego, czy nawet colę, którą nalewali również do kubków.
Po drodze były jeszcze lekkie zwolnienia na dwóch wodopojach, lecz ostatnie 2km postanowiłem już tylko dobiec jak się da do mety.
W międzyczasie minąłem gościa na czerwono, u którego rozpoznałem polski język na koszulce - leszek biega, chyba to. Coś tam rzuciłem w stylu "dajesz Leszek" i potruchtałem dalej.

Ostatni kilos był w tempie, które na początku wydawało mi się truchtem - 4:21. Ten ostatni kilos leciałem prawie na olaboga. Dramat i ciekawe to jest zarazem. Co potrafi zrobić maraton z człowieka... ;)

Ostatni zakręt i wlot do FestHalle Messe jest nie do opisania. To jest kurcze pieczone MEGA! nagle wpada się do Hali, gdzie jest jedna wielka dyskoteka, kibole drą japę, leci jakieś konfetti, spiker doznaje ekstazy z mikrofonem, a umysł odlatuje na kilka metrów do góry waląc z impetem w dach tej hali.
Przyznam się, że finisz na Narodowym nie wywołał u mnie takiego wrażenia, jak ten finisz w Hali we Frankfurcie.

Za metą chwilę sobie odsapnąłem i popatrzyłem na to spokojnie, co się działo w tej Hali. Mega, ale to naprawdę MEGA! :)))

Po wyjściu z Hali dostawało się medal i było się na placu, gdzie był Open-Bar w postaci stoisk bez limitu z wodą, gorącą herbą, browarem, owocami i jakimś czymś jeszcze. Przy okazji dostawało się srebrną folię do otulenia, bo z bezchmurnego nieba zrobiło się pochmurno.

Zabawna sytuacja. Wyczaiłem na środku taki placyk kwadratowy wyasfaltowany, wziąłem więc herbę, banana i usiadłem na folii. Po chwili przydreptał jakiś kolo i usiadł obok mnie plecami. Po chwili kolejny i kolejny i w minutę ten kwadratowy placyk 3m asfaltu zamienił się w stado siedzących leni ;)

Po kolejnym odsapnięciu i napojeniu się udałem się do Hali po odbiór rzeczy z depozytu. Po drodze czułem się jak kosmita wśród innych kosmitów, wszyscy w sreberkach nie idących, a robiących tip-top. Wiadomo jak wygląda typowy maratończyk za metą - ledwo co idzie ;)
Przypomniała mi się scena z filmu "5 Element", gdzie kosmici na początku szli identyko, jak kiwające się na boki wielkie kaczki :)

Przebrałem się, obmyłem w wc bo kolejka do pryszniców była prze...ogromna. Zwiedziłem po raz kolejny Expo i zjadłem kawał sernika z kubkiem coli w SportBar przy Expo za jedyne 5 euro (raz się żyje) ;)

Potem pozwiedzałem trochę Halę, gdzie finiszowali inni, akurat mijała 5 godzina. Porobiłem trochę fot i udałem się na miacho z zamiarem wciągnięcia pizzy.
Na trasie biegły już dosłownie resztki, bo mijała 6 godzina i chyba limit się kończył. Na mieście sporo jeszcze kibiców, miejscami impreza, albo po zwinięciu barierek pokaz gry synchronicznej na 50 bębnach. Zabawnie i efektownie to ostatnie wyglądało. To było obok Centrum Finansowego.

Znalazłem PizzaHat i wlazłem do środka. Niemiecki lokal, w którym obsługiwała mnie rodzina Hindusów. Dziwny znak czasów...
pizza jednak smakowała jak rzadko jaka i kiedy ;)


Wracając do hotelu rozmyślając o tym wszystkim przypomniał mi się jeden utwór


One two three, A little fool I want to be...
Two three four, You can give me more...

Five six seven, I don`t want to wait for heaven...
Nine ten eleven, Going back to seven...

Seven eight nine, Kann denn das noch sein?
We love it... We need it...

Excess...
We hate it...
We want it...
Express...

We feel it...
We get it...
Not less...
We need it...
We love it...
Excess...

Yello - You gotta say yes to another excess

Moje bieganie jest właśnie takie. Wiecznie coś dziwnego, wiecznie coś co lubię, nienawidzę momentami, oraz po chwili znowu to coś pragnę.
Wiem, a właściwie nie wiem nic po tym maratonie.



Czas 03:19:43 netto
Halb 1 01:31:38
Halb 2 01:48:06

to chyba idealnie obrazuje skalę co mnie tam spotkało...

Zostałem wciągnięty jak dżdżownica, przeżuty jak żaba i wypluty niczym guma balonowa, żeby na deser być rozłożonym na łopatki.

Nie tak wyobrażałem sobie mój dziesiąty maraton, szczególnie po 9ciu lekcjach, jakie odebrałem wcześniej i nie po tym, jak się do tego startu szykowałem.
Nakreśliłem sobie plan i trzymałem się go dość skrupulatnie. Nie patrzyłem na różne przeciwności czy potknięcia w postaci zatarcia we wrześniu.
Możliwe, że rozłożyła i wyszła ze mnie grypa żołądkowa, którą "dostałem" miesiąc przed startem na Zjeździe Rodzinnym. To musiało coś zostawić i może za szybko chciałem wrócić do biegania, zamiast porządnie odpocząć i nie robić już żadnych mocniejszych akcentów. Może właśnie po tym powinienem skupić się wyłącznie na luźnych rozbieganiach?

Teraz mogę jedynie gdybać.
Na pewno byłem wybiegany, na pewno miałem moc, na pewno byłem gotowy mentalnie na to.
To miał być maraton walki na żyletki, dziesiąty i trzeci raz złamana trójka. Miało być...

...aż ciśnie się na usta "gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka" ;)

Wiem i czuję jednak, że była to cenna lekcja, mimo iż miała to być nagroda i fanfary.
Mam z Maratonem nowe porachunki, które wyrównam, choćbym miał i się przeczołgać po raz kolejny! :)




ups, trochę się rozpisałem

szczerzę, to polecam Frankfurt Marathon bo to super impreza zrobiona z mega rozmachem, prawie jak Berlin, a miasto jest warte zwiedzania i żałuję, że nie zostałem jeszcze jeden dzień i nie zobaczyłem więcej :)


PS. w linku trochę napstrykanych fot fonem

PS2. zapomniałem wspomnieć o tym, że byłem jednym z nielicznych, którzy biegli po ulicy bez ścinania na wszelkich możliwych zakrętach w stylu chodnik. To istna masakra i własnym oczom nie mogłem wierzyć co się dzieje wokół mnie. Normalnie 98% luda wokół mnie cięło gdzie się tylko dało... nawet jak były barierki i zbliżał się zakręt, to część luda omijała barierki i biegła obok, aby tylko oszczędzić ten metr-dwa.



Aloha

pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2014-10-30,08:50): wiesz Piotrze, fajnie się czytało :) i czuć, że bardzo, bardzo chciałeś. I za to Ci chwała. Bo jeśli by wziąć, kto miał najwięcej determinacji, to byś wygrał :) Niemniej ostatnio wyczytałem (ponoć Szekspira), że "mądry człowiek nie opłakuje przegranej, lecz szuka sposobu, aby wyleczyć odniesione rany." Pozdrawiam
snipster (2014-10-30,09:31): Paulo, Dzięki... ;) właśnie nie podchodzę do tego w formie żałobnej, wręcz przeciwnie. Nie podchodzę też do tego "nic się nie stało". Już obmyślam nowy plan szukania dziury w całym i fedrowania sobie drogi do jedenastego maratonu, oczywiście z zamiarem rewanżu :)
Varia (2014-10-30,10:18): Myślę, że każdy ukończony maraton jest zwycięstwem, nawet jeśli wynik nie do końca zadowala. Pozdrawiam!
kokrobite (2014-10-30,10:20): Gratuluję ukończenia! Właśnie dlatego, że czasem jest tak, jak napisałeś (nie wiemy czemu aż tak źle) maraton jest fascynujący, a dobre starty nadzwyczaj cenne. Wpis utwierdził mnie w decyzji, by za rok wystartować we Frankfurcie.
krunner (2014-10-30,10:26): Nic się nie staaaaałoo! Och, Piotrze, nic się nie stałooo! Nic się nie staaaaaało, och, Piotrze, nic się nie stało!
snipster (2014-10-30,10:30): Varia, w pewnym sensie się zgadzam. Byłem zdeterminowany aby ukończyć ten maraton nawet, jakbym miał się czołgać ;)
snipster (2014-10-30,10:33): Kokrobite, dokładnie... za to chyba najbardziej lubię maraton, że jest nieprzewidywalny, nigdy, ale to nigdy nie można być niczego pewnym do momentu, w którym przekracza się linię mety :) Czasem nagradza, a czasem karci palcem pokazując kto jest górą ;) Odnośnie wyjazdu to polecam wcześniej wszystko zaplanować, bo ja to... prawie tydzień przed wszystko klepnąłem, a pociąg bilety załatwiałem w dniu wyjazdu. Można poszukać ew. promocji na loty i zapewne taniej o wiele wtedy wyjdzie, niż kolej ;)
snipster (2014-10-30,10:36): krunner, "już za cztery lata, już za cztery lata, Polska będzie Mistrzem Świata" ;))))
Piotr Fitek (2014-10-30,10:54): Pawle, gratuluje biegu=kolejnego maratonu! :) To właśnie jest fajne w tym maratonie, że jest mocno wymagający i przez to często nieprzewidywalny. Zresztą wiemy o tym. Dziękuję za dokładną relację z biegu, myślę o tym maratonie na swoją życiówkę, choć z 2 strony może lepiej u nas pobiec na rekord :) bo i) mniejszy tłok ii) taki sentyment do państwa, w którym dane nam żyć ;) Jeszcze raz gratulacje! To kiedy następny 11 maraton? ;)
Piotr Fitek (2014-10-30,11:00): a żem walnął się "haste makes waste"- Piotrze oczywiście, przepraszam (kurka imiennik jesteś mój a palce i myśli inaczej powędrowały...)
snipster (2014-10-30,11:06): Piter, Dzięki, wyszła prastara życiowa prawda, iż pewne jest to, że nic nie jest pewne ;) odnośnie życiówkowego maratonu w Polandii to myślę podobnie, aczkolwiek... chciałby się wszędzie pobijać rekordy, na każdej ziemi :) spoko
Piotr Fitek (2014-10-30,11:57): Piotr, tak sobie pomyślałem, że w Polsce jest większa szansa na bieg i spotkania ze znajomymi, a wspólne przeżywanie emocji to coś pięknego, i jest o wiele lepsze niż samotne świętowanie.
Kaja1210 (2014-10-30,11:59): Podobna historia do mojej 12.10.2014 mój 12 maraton, moje urodziny, wielki apetyt na wynik i klapa. Najgorszy mój maraton od czasu Dębna. Bywa. Nie ten dzień, nie ta chwila. Mam już pomysł na następny :) nic mnie tak nie motywuje jak porażka. 2 tygodnie po maratonie zrób połówkę będzie życiówka, wiem co mówię :)
Marysieńka (2014-10-30,12:01): Snipi....możesz się obrazić, ale śledząc Twoje treningi byłam pewna że nie nabiegasz 3 godzin....ba byłam przekonana że nawet 3.10 nie nabiegasz....Skąd moje przekonanie???? Potrafię "czytać" treningi....szczególnie te ostatnie(a Twoje daleko odbiegały od wymarzonego czasu)no i przebiegłam ponad setkę maratonów, z czego kilkadziesiąt poniżej 3 godzinek???? :)) Gratki za "walkę" :)
snipster (2014-10-30,12:26): Piter, na pewno radocha jest większa, jak się świętuje wśród znajomych. Jednak czasem, bynajmniej ja, lubię takie wyzwania same sobie i na to głównie się wtedy nastawiam. Fajnie jest sobie pokrzyczeć ze znajomymi, ale też fajnie jest samemu sobie gdzieś tam krzyknąć, gdzie nikt cię nie zna, albo w ciekawym jakimś miejscu, czasu, przestrzeni, galaktyce ;)
snipster (2014-10-30,12:28): Kaja, tak tak, rozumiem co masz na myśli. Tylko czasem przytrafia się też i taki bieg, który totalnie jest inny, który sprawia, że wszystko co do tej pory było się nie liczy i jest właśnie czymś nowym, niespodziewanym. Kwintesencja sportu i nieprzewidywalność :) Na razie jedynie luźna dyszka będzie za dwa tygodnie i... już patrzę za maratonem wczesną wiosną :))) rewanż będzie na pewno, mam na pieńku z maratonem (znowu) ;)
snipster (2014-10-30,12:33): Maryś, a ja napiszę ci tylko tak: przed grypą byłem pewien, że trójkę złamię z palcem w uchu. Po wszystko zeszło i wiedziałem, że będzie ciężko. W ostatnim tygodniu jednak była poprawa, stąd zaryzykowałem. Jakbym się nastawiał od razu na spokojniejszy czas, zapewne by było inaczej. Skoro 3:19 zrobiłem maszerując, to 3:10 zapewne bym dał radę jakbym od początku leciał na taki czas, a nie na 3:00. Niczego nie można przewidzieć do końca.
Marysieńka (2014-10-30,13:14): Oj widzę, że "zabolał" mój komentarz....Kilka razy i ja mówiłam, że nabiegam okreslony wynik z palcem w....niestety maraton pokazał mi co o tym myśli...Chcąc złamać 3 godzin w maratonie trzeba półmaraton w granicach 1.25 biegać...Ty w tym roku niestety tak szybko nie biegałeś....Maratonu nie oszukasz choćbyś nie wiem jak bardzo chciał....PS....nie traktuj mojego komentarza "złośliwie". Szczerze napisałam jak oceniałam Twoje szanse na ten konkretny maraton....nie napisałam, że nie stać Ciebie na złamanie trójeczki kolejny raz.....Słowa zachwytu zostawiam innym...
snipster (2014-10-30,13:41): Maryś, nie zabolał, ale oceniasz jedynie przez pryzmat suchego wyniku. Połówkę nie leciałem na maxa, tylko po pagórkach w tempie maratonu w upale na zmęczeniu, to jest spora różnica pomiędzy startem na płaskim na wypoczęciu i w przygotowaniu pod dany start w połówce.
dario_7 (2014-10-30,14:25): No ale zaraz tam w wc się maczać w pokucie to chyba lekka przesada!!! :D
snipster (2014-10-30,14:54): Daro, maczanie w umywalce to +10 do zwinności ;)
snipster (2014-10-30,15:16): Vanie, po części masz rację, ale nie uwierzysz, ale sporo już takich biegów miałem i często ostatnio tak właśnie śmigam. Takie bieganie, szczególnie po lesie wśród natury jest specyficzne ;)
(2014-10-30,17:13): Gratuluje. W ubiegłym roku były jeszcze dodatkowe atrakcje. Po 35-km tak wiało, ze chciało urwać łeb. Mam zamiar tam jeszcze powrócić. Dla maratonu, bo samo miasto nie uwiodło mnie zupełnie. Byłem kilka dni wczesniej i nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Sam maraton wart uwagi. Nie za duży, dobrze zorganizowany, nie trzeba brać udziału w losowaniu,...:-)
maleńka26 (2014-10-30,19:27): Piotruś dzięki z ,,TRYLOGIĘ,,.Czytałam jednym tchem... .A tak w ogóle to twardziel jesteś.
snipster (2014-10-30,20:36): Ryszardzie, wiatru właśnie się najbardziej obawiałem, o tej porze roku bywa z tym różnie... ale na początku było mi wręcz za gorąco ;) co do miasta to może nie jest to Paryż, czy Berlin, ale np. żałowałem, że nie mogłem wejść do środka i na jakieś wysokie piętro tych wysokich budynków się dostać, aby obczaić panoramę. Jest tam ogólnie parę innych miejsc, o których piszą, ale nie miałem czasu tego sprawdzić. Sama impreza fakt, o wiele mniejsza od Berlina i ma to też swój urok, mimo sporej sympatii do Berlina ;)
snipster (2014-10-30,20:38): Malenka, rozpisałem się nieco bez skracania... :p
(2014-10-30,22:35): przesmutne - no ale skoro od początku nogi sie nie krecily, to znaczy ze cos bylo nie tak; zaskakujace chyba w Niemczech jest to, ze nikt po biegu sie za bardzo nie krepuje z przebieraniem - panie na openspejscie przy depozytach sciagaly staniki bez zenady - w Polsce nie do pomyslenia ;-)
snipster (2014-10-30,22:56): Peter, taaaa można by powiedzieć, że "cóż za piękna katastrofa" ;) odnośnie takich skupisk to działa zasada a) "przecież nikt mnie tu nie zna", b) "biologię miał każdy w podstawówce i chyba widział już w życiu to i owo" ;)
Joseph (2014-10-30,23:07): Ojoj, nie pisz tak sugestywnie - auuu, normalnie aż mam skurcze "w łapach po bokach i w plerach za ramionami i pod" ;) Zaraz załącza mi się maratońska empatia ;)
snipster (2014-10-30,23:26): Joseph, Mea Culpa... next time będę pisał ogólnikowo hehe ;)
michu77 (2014-10-31,08:36): ...bardzo przyjemnie się czytało... pewnie gorzej biegło :P
snipster (2014-10-31,08:55): no nie wiem Michu, po chwili zastanowienia stwierdzam, że to było takie lekkie droczenie się... :P a na serio to byłem w ciężkim szoku, bo po raz pierwszy miałem takie odczucia, no ale z drugiej strony zawsze to coś nowego i ciekawego, tylko mniej radosnego niż by się chciało ;)
Joseph (2014-10-31,10:59): Snipster, chcesz zaatakować wczesną wiosną? Proponuję Ci kontynuację "Drang nach Westen": 19 kwietnia 2015, godz 9.00., 25. Jubileuszowy Haj Hannover Marathon - jedna z najszybszych i najbardziej płaskich tras w Niemczech. Różnica wysokości na całej trasie maksymalnie 17 metrów. Z ulotki Ci czytam;)
snipster (2014-10-31,11:13): Joseph, ha, czytałem o tym przed Frankfurtem :))) ten maraton mnie mocno intryguje, szczególnie, że połączenia są dobre z tym miastem.
Kamel24.pl (2014-11-01,21:54): Współczuję szczerze współczuję, ale jest takie powiedzenie:"Jak chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to powiedz Mu jaki masz plan". Pozdrowienia, Piotr.
snipster (2014-11-02,12:48): Kamel hehe, dokładnie, stare i okrutne powiedzenie, które dość często się sprawdza w sytuacjach, o których się myśli "a może tym razem jednak będzie inaczej" :)
piotrbp (2014-11-16,10:22): Piotr, Gratulacje pomimo wszystko!!! Wiem że to marne pocieszenie ale co dla Ciebie jest podłogą dla mnie jest dalekim sufitem. Powodzenia, teraz będzie lepiej :-)
snipster (2014-11-16,17:02): Dzięki Piter, oby było lepiej ;)







 Ostatnio zalogowani
PROtrack
13:29
Daro091165
13:27
lordedward
13:24
green16
13:21
JW3463
13:18
szczupak50
13:13
farba
13:07
romangla
12:37
mariuszkurlej1968@gmail.c
12:28
rys-tas
12:27
AleCzas
12:19
BOP55
12:07
gieel
12:03
szan72
11:52
mateusz
11:44
martinn1980
11:33
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |