Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [50]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Varia
Pamiętnik internetowy
Wariacje biegowe starszej pani

Joanna Grygiel
Urodzony: ------
Miejsce zamieszkania: ŻARKI LETNISKO
23 / 66


2014-07-05

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Koziorożec, czyli alpejskie impresje (czytano: 2095 razy)

 

Teraz już wiem, że jeśli Austriacy w przewodniku oznaczają szlak jako trudny, to nie jest to tylko austriackie gadanie, tylko jest coś na rzeczy. Może zresztą odebrałam to w ten sposób, bo wyruszyliśmy w góry na drugi dzień po przyjeździe w Alpy, czyli bez aklimatyzacji, a na dodatek pokonaliśmy trasę przewidzianą na 9 godzin w niecałe siedem. Ten pośpiech wynikał głównie z mocno niepewnej pogody, ale nie da się ukryć, że Jarek lubi ścigać się z czasami na drogowskazach :)

Od 20 lat spędzamy wakacje w Alpach. Myślę, że gdyby nie to, że zakochaliśmy się w górskich wędrówkach dawno, dawno temu, to teraz nie biegalibyśmy. Z drugiej strony, gdyby nie całoroczne bieganie, to pewno nie dałabym rady zrobić takiej wycieczki jak wczorajsza praktycznie "z marszu". Zawsze czekałam na wakacyjny wyjazd w góry jak na prawdziwe święto, na coś, co pozwala wyzwolić się od codzienności, daje szczęście i wewnętrzny spokój. Dopiero, gdy odkryłam bieganie, okazało się, że podobne doznania da się osiągnąć na co dzień. Oczywiście góry pozostają górami i nic ich nie zastąpi.

W tym roku zdecydowaliśmy się na wyjazd do Austrii, w tereny przez nas mało zbadane. Góry są tu może nie bardzo wysokie - do 3000 m n.p.m., ale przewyższenia do zrobienia wcale niemałe, a szlaków w bród. Silveretta Card, którą dostaje się po przyjeździe, zapewnia możliwość darmowego poruszania się po całej dolinie wszystkimi publicznymi środkami transportu, w tym kolejkami linowymi. Od razu zaopatrzyliśmy się w biurze informacji turystycznej w (darmową) mapę z przewodnikiem i zaczęliśmy rozważać, od czego by tu zacząć. Trudna decyzja...

Rano Jarek postanowił: wjeżdżamy kolejką na Dias i idziemy czarnym (czyli trudnym) szlakiem do Edmund Graf Hutte. Prognoza zapowiadała pogorszenie się pogody już od popołudnia, więc trzeba było korzystać póki się da. A póki co słońce prażyło mocno, a w powietrzu wyczuwało się zapowiedź burzy.

Zaczęliśmy wędrówkę od wysokości 1800 m n.p.m. i od drobnej sprzeczki na temat mojego oglądania mapy.Kwestią sporną pozostaje moim zdaniem, czy większą stratą czasu są moje zmagania z mapą, czy dyskusja na ten temat. W każdym razie ruszyliśmy ostro w górę. To znów tylko moja opinia. Jarek twierdził, że wlokę się niemiłosiernie. Szybciej jednak wlec się nie dawałam rady. Za mną załapał się młody Węgier i jakiś czas dyszał mi za uchem, ale po około kwadransie odpadł. Ścieżka wspinała się po rozległych łąkach, a ja czułam jak skwierczy podczas spalania cały mój nagromadzony przez zimę tłuszczyk.

Dotarliśmy do ostrego podejścia pod przełęcz Schmalzgrubenscharte. Przed nami widać było dwie grupki mozolnie wspinające się w górę. Drugą z nich spotkaliśmy na przełęczy (2700m n.p.m.). Teraz czekało nas zejście na północną stronę, czyli do krainy Mordoru - plątanina głazów i piarżysk przeplatana zlodowaciałymi płatami śniegu. To zawsze jest fragment, który dostarcza mi najwięcej adrenaliny - zaraz przypominają mi się wszystkie notki w internecie "turystka pośliznęła się na płacie śniegu i...". "Eeee tam, najwyżej się połamiesz" - mówi w takich przypadkach Jarek, ale mnie to jakoś wcale nie pociesza. Na szczęście Austriacy pokonujący szlak przed nami także najwyraźniej się bali, więc i ja mogłam wlec się ostrożnie noga z a nogą. Do butów nabrałam sporo śniegu i kamieni, ale uznałam, że zajmę się tym później. To są te chwile, kiedy zapomina się o wszystkich problemach, kiedy ważne jest tylko, gdzie postawić kolejny krok, jak pokonać kolejną skałkę, czy kamienie nie odjadą spod stóp.

I gdy wreszcie dociera się do malowniczego jeziorka, gdzie pod nogami jest pewny grunt, dookoła niewiarygodny krajobraz, a wokół cisza, której nigdzie indziej się nie doświadczy, to wtedy człowiek przypomina sobie, co to znaczy być bezgranicznie szczęśliwym. Zwykła woda i chleb z marnym pasztetem z puszki smakują jak pożywienie bogów. To oczywiście długo trwać nie może, bo przed nami jeszcze długa droga.

Schodzimy do schroniska na wysokości 2400 m n.p.m. Znak pokazuje 5 godzin drogi powrotnej do Kappl. W międzyczasie niebo zasnuło się groźnie wyglądającymi chmurami, które przygania silny wiatr. Decydujemy się nie zwlekać, tylko pędzić dalej. Przed nami znów droga w górę. Wracamy przez przełęcz Kappl Joch, czyli trzeba się wspiąć z powrotem na 2700. Czuję narastające zmęczenie i z coraz większym trudem pokonuję kolejne metry. Ile jeszcze? - zastanawiam się, patrzę w górę i zatyka mi dech w piersiach. Tuż nad sobą widzę potężnego koziorożca. Nie! Trzy koziorożce! Nie! Całe stado koziorożców!

Nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Pojedynczego koziorożca z pewnej odległości - tak. Stadko kozic - tak. Dziesiątki świstaków - jak najbardziej. Ale kilkanaście koziorożców w odległości kilkunastu metrów? Niewiarygodne! Nie boją się wcale. Stoją i przyglądają się nam z zainteresowaniem. Po przemyśleniu doszłam do wniosku, że to może być spowodowane jedynie tym, że uznały Jarka za kolegę - wszak on też jest (zodiakalnym) koziorożcem. W tym jednak momencie pozostało nam utrwalić ów magiczny widok na fotografii i żałować, że nie wzięliśmy ze sobą dobrego aparatu. Przez chwilę zapomniałam o zmęczeniu, o długiej drodze przed nami, o wszystkich problemach. To była wspaniała nagroda za cały wysiłek.

Trzeba jednak było ruszyć dalej. Przełęcz w końcu pojawiła się i zobaczyliśmy przed sobą bezkresne pola róż alpejskich na południowych stokach i nikogo, jak okiem sięgnąć. Teraz w dół! Ta perspektywa cieszy jednak tylko przez jakiś czas. No, w porywach przez godzinę... A tym razem porywów nie było i bardzo szybko poczułam, że mam kolana, dokładnie rzecz biorąc dwa i cały komplet palców u stóp, które jeszcze nie całkiem wydobrzały po półmaratonie. Wąziutka ścieżka wijąca się wśród różanych pól jest niewątpliwie malownicza, ale niezbyt przyjemna w użytkowaniu. Wyraźnie nie była zbyt uczęszczana, bo mocno zarosła i nie tylko róże drapały po łydkach, ale i trudno było dostrzec, co jest pod spodem, w związku z tym dwa razy poznałam różane krzaki od podszewki. Co chwila trzeba było przeskakiwać po kamieniach strumienie, a nogi miałam już jak z waty, więc nabrałam trochę wody do butów. Chętnie nabrałabym w zamian wody do żołądka, ale Jarek pędził kilkadziesiąt metrów przede mną z soczystymi jabłuszkami w plecaku, a wiatr wył tak głośno, że nie miałam szans go przekrzyczeć. W pewnym momencie zamiast Jarka zaczęłam widzieć przed sobą wielkie czerwone jabłko i podążałam za nim jak osioł za marchewką.

W końcu dotarliśmy do granicy lasu i natknęliśmy się na drogę. Droga, jak to górska droga, wiła się zakolami, a od niej co jakiś czas odchodziła stroma ścieżka przez las z instrukcją "abkurzung". To kusząca opcja i daliśmy się jej uwieść raz i drugi, ale w końcu kolana powiedziały zdecydowane NIE i uznaliśmy zgodnie, że żadnych skrótów więcej. I tak na zasadzie prostego algorytmu: lewa noga, prawa noga i od nowa, dotarliśmy do ludzkich siedzib i nawet zdążyliśmy do domu przed deszczem.

To była wspaniała wycieczka!

Aha, z tym tłuszczykiem to chyba jednak było tylko złudzenie, lustro mówi, że nadal ma się on dobrze :(

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
SantiaGO85
23:41
lordedward
23:25
kos 88
23:00
rokon
22:41
ryba
22:19
Andrzej_777
22:04
Artur z Błonia
21:53
perdek
21:43
knapu1521
21:21
Leonidas1974
20:59
Lektor443
20:52
42.195
20:52
maciekc72
20:46
marczy
20:42
Wojtek23
20:38
entony52
20:35
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |