Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [126]  PRZYJAC. [286]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
mamusiajakubaijasia
Pamiętnik internetowy
"Byle idiota pokona kryzys; to co cię wykańcza, to codzienna harówka" - Antoni Czechow

Gabriela Kucharska
Urodzony: 1972-08-26
Miejsce zamieszkania: Rudawa / Kraków
531 / 580


2014-05-28

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Monte Cassino... (czytano: 1254 razy)

 

Wpis, który wklepuję z lekkim opóźnieniem (bo napisany był na gorąco jeszcze w Cassino), ale moje dni są bardzo, bardzo zajęte ostatnio.

Do rzeczy!


Rano pobudka nawiedzonych orgiastów.
Nigdy, ale to nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy tuż po obudzeniu robią hałas. To dla mnie niepojęte. Osobliwie, że w znakomitej większości są to osoby starsze; i taki brak szacunku dla innych!

Śniadanie, prysznic, mycie głowy, poranna krzątanina, i wraz z Becią, Elą i Bartkiem ruszamy do biura zawodów.
Pakiety miluchne - w środku butelka czerwonego wina z okolicznościową etykietą (Bieg na Monte Cassino 2014). Będzie na kiedyś. Teraz biorę leki i mi nie wolno. (Czy będzie mi wolno kiedykolwiek? Na razie dopiero oswajam sobie chorobę, uczę się siebie w niej i uczę się, jak mimo niej żyć normalnie.)
Potem kawa w miejscowej kawiarence naprzeciwko kościoła świętego Antoniego i idziemy pod świeżo odsłonięty pomnik generała Andersa.
Zatrzęsienie harcerzy, żołnierzy, grup rekonstrukcyjnych. Ciekawie.

Potem sklep, w którym pierwszy raz dopada mnie zmęczenie (na ogół objawia się furią). Co ja, do jasnej cholery, mam kupić za pieczywo?! Pieczywa końcówka, wszystko jakieś takie inne... włoskie? ;)
Potem krew mnie zalewa, że to wszystko takie drogie! Lata oszczędzania na sobie samej zrobiły swoje i teraz zamiast kupić sobie paluszki, głupio przeliczam i dochodzę do wniosku, że dupa! Nie dam tyle!
Idiotka...

Potem zmierzamy w stronę hali.
Upał, ja w dżinsach, plecaczek ciężki, mam z lekka dość.
Kiedy moje towarzystwo wchodzi wraz ze mną do restauracji i okazuje się, że za spaghetti bolognese miałabym dać 8 euro, wybucha we mnie wielka furia (na szczęście wewnętrzna i dla innych niewidoczna). Rzygam spaghetti bolognese! Nie lubię spaghetti bolognese! Kiedy gotuję je dla moich dzieci, to sama go nie jem, bo nie chcę!
Won! Precz! Paszoł! NIE!
Wracam na halę i szczęśliwa pochłaniam dwie bułki z pasztetem:)

Na lewej nodze mam świeżo roztartego bąbla, przede mną 10 kilometrowy bieg pod górę.
Podobno w Polsce powódź...

Odpoczywam, ubieram się, pakuję ciuchy na zmianę i kurtkę do naszego autobusu, który wywiezie je na górę i razem z nami zwiezie na dół.
Jedziemy do centrum Cassino.

Spacerujemy trochę z Todzią i nagle... CUD!!!
No bo jak inaczej nazwać coś takiego?
A coś takiego wygląda następująco:
Idę sobie popołudniową porą po słonecznej ulicy włoskiego miasteczka i nagle włażę prosto na Smolnego :)))
Oczywiście pełni zdumienia padamy sobie w ramiona, witamy się serdecznie, a następnie Sławek wymierza mi trzy siarczyste klapsy!
I od razu tłumaczy, że w tym nie ma nic erotycznego; to kara za to, że będąc w Opolu nie odwiedziłam jego i Kasi. A ja byłam święcie przekonana, że jego wtedy nie było!
Chwila pogawędki, chwila śmiechu z sapera Ruchały (Sławek życzy sobie to uwiecznić, a ja mu to ułatwiam). Pięknie jest:)

Przysiadam na chwilę z Elą i Becią.
Zaczyna kropić...
Padać...
Lać jak z cebra!
To taka lokalna tradycja, że tam przed 17-stą zaczyna padać, a potem mija.
Rozgrzewkę w ulewnym deszczu robię z Mastersami. Częściowo pod dachem, częściowo pod wielkim namiotem.
Czas startu zbliża się nieubłaganie, więc w charakterze miss mokrego podkoszulka vel. zmokłej kury ruszam ze wszystkimi na trasę.
Cel mam jeden - ukończyć. No i żeby mnie z trasy nie zdjęli. A ponieważ, jak to z przekąsem zauważył Michał, jestem znaną i wytrawną biegaczką górską, więc pewności (co do tego nie zdjęcia z trasy) nie mam żadnej.
Ruszam sobie tempem nieco za szybkim, potem wchodzę na moje, a potem... jest już bardzo pod górę:)
Przechodzę do energicznego marszu. Leje i wieje. Momentami przechodzę do truchtu, ale głównie maszeruję. Energicznie. Skorygowany cel: nie spowolnić marszu. Udaje się.
Pod koniec trasy jestem już tak zmoknięta, a przede wszystkim zmarznięta, że mam problemy z odmachiwaniem tym, którzy już zjeżdżają z góry.
W dodatku jestem wściekle głodna!
Przekraczam linię mety, dostaję pyszne ciacho (rzucam się na nie jak szczerbaty na suchary), rewelacyjne jabłko, i już czas pomału kierować się do autokaru.
Nie mam nawet co marzyć o zapaleniu znicza plutonowemu Dymitrowi Sajkiwowi, dla którego biegłam (Maszerowałam. Ale starałam się;)
Wsiadam do autokaru i tu pokazuje się problem: jestem tak zmoknięta i zesztywniała z tego zimna, że nie jestem w stanie się przebrać. Literalnie. Zesztywniałe palce odmawiają mi współpracy.
Przełamując opór materii przebieram jednak podkoszulek i stanik, spodnie zdecydowanie przekraczają możliwości moich zgrabiałych placów. Rozścielam sobie na siedzisku kurtkę (jednak wyobraźni starcza mi na tyle, by wiedzieć, że jutro na tym samym siedzeniu będę jechać, więc lepiej, by było suche.).
Obok mnie siada młody człowiek: duży, suchy, ciepły. Pytam go grzecznie, czy mogę mu zadać intymne pytanie, a na jego zdziwioną zgodę pytam, czy mogę się do niego przytulić, bo mi strasznie zimno.
Młodzieniec śmieje się, a potem mnie mocno przytula. A następnie oddaje mi swoją mocno już nagrzaną ciepłą bluzę.
Jedziemy na dół.
Chyba rzeczywiście byłam potwornie zmarznięta (bo zmęczona raczej nie), bo w drodze na dół zaliczam regularny zjazd i moja głowa odpływa gdzieś w niebyt (ciało wciąż siedzi zawinięte w ciepłą bluzę).

Wysiadamy pod halą, a ponieważ jakiś domorosły elektryczny talent dłubiąc w bezpieczniku pozbawił nas prądu, więc o kąpieli w ciepłej wodzie można zapomnieć (zimna w obecnej sytuacji mnie nie kusi).
Wycieram się, przebieram w suche spodnie i kurtkę, i lecimy do centrum miasteczka na dekorację.
Mnóstwo Polaków jest dekorowanych, również całkiem sporo z naszego autokaru.
Nagrody są zachwycające. Na przykład duża sportowa torba podróżna, piękna skrzyneczka z trzema butelkami wina, czy 10 kilowe pudło makaronu :)
Mnie się to podoba - nagrody są z pomysłem, a jednocześnie takie, które nie przyciągną łowców nagród. No i ... dekoracja (a nagród naprawdę było mnóstwo) została przeprowadzona błyskawicznie.
Znów zaczyna padać...

Czeka nas dziś jeszcze koncert, ale jakoś tak wszyscy zniknęli. Szkoda:(
Wracam na halę.
A wieczorne życie na hali, w której nie ma prądu, to jest jakieś pogranicze metafizyki.
Błyskające gdzieniegdzie światełka czołówek, płonące czerwone znicze, ludzie, którzy niegłośno rozmawiają, raczą się alkoholem ale broń Boże nie robią bydła.

Przysiadam z Adasiem i Todzią, dołącza do nas jeszcze jeden mocno wiekowy biegacz (tez Adam). Gadamy. Oni się delikatnie raczą, ja z racji przyjmowanych leków alkoholu unikam.
Potem idę do siebie spać.

O, gdybyż to było takie łatwe!
Trafił mi się sąsiad (raczej z pokolenia moich rodziców albo niewiele młodszy), który słowem i czynem (całowanie rączek) składa mi dowody swojej czołobitności. Kiedy wyjeżdża mi z tekstem o pięknej kobiecie, padam ze śmiechu i mówię z mocą "Po ciemku wszystkie są piękne!" :)

Kładę się do śpiwora i wtedy wybucha mała awantura nad moją głową:
Nagle jeden ze starszych, raczej zdziwaczałych biegaczy staje i głosem jak spiż woła do ludzi znajdujących się aktualnie na hali:
"Ludzie! Co wy robicie?!
To jest rocznica wielkiego wydarzenia, tutaj wielka bitwa była, ludzie ginęli, a wy gorzałę chlejecie?!
To jest HAŃBA!!!"

Mój wielbiciel mityguje kolegę:
"A daj im spokój! Niech się napiją, przecież nie rozrabiają, są grzeczni. Są młodzi, niech się bawią."

Tamten grzmi o hańbie i braku zrozumienia.

"Przecież ci młodzi nic złego nie robią."

Pieniacz o grzechu...

Wielbiciel do niego: "Jesteś wielkim człowiekiem, ale czasem jesteś po prostu mały! Niech się bawią, nic złego nie robią. Wybacz im ich młodość. Jesteś człowiekiem religijnym, wierzącym, chodzisz do kościoła, a przecież najważniejsze to wybaczać. Wybaczaj! Wybaczaj, bo cię twoja małość zniszczy!"

Hmm... czuję się jak w dramacie romantycznym.
Ale z drugiej strony dawno już nie słyszałam tak pięknego i żarliwego świadectwa, jak to, które padło z ust tego niecierpliwego, dość męczącego i nietrzeźwego w końcu faceta.
Taki to mi się wielbiciel trafił!

Ech, jednak podróże kształcą.
Odpływam w sen...






Fotka: między kawiarenką a kościołem świętego Antoniego. Smolny mi zrobił :)

Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


Peepuck (2014-05-28,23:50): Bardzo ciekawie się czytało ten tryptyk. Gdyby nie dawno zaplanowany start w 13 Cracovia Maraton to chętnie bym "zdobył" Monte Cassino... Pozdrawiam i gratuluję :)
Truskawa (2014-05-29,06:21): Chciałam tylko nieśmiało powiedzieć, że ja mam tylko takie doświadczenia ze Smolnym. Idziesz dobie i nagle cud. Wchodzisz prosto na Smolnego.On się tak przyczaja i atakuje z nienacka? ;)
jacdzi (2014-05-29,06:50): Jaki ten swiat jest maly! Niespodziewane spotkania przyjaciol prawie dwa tysiace kilometrow od domu, polski jezyk na antypodach.







 Ostatnio zalogowani
orzelek
23:20
kaes
23:10
kos 88
22:56
Gregorius
22:55
Fredo
22:52
Lektor443
22:46
farba
22:43
rdz86
22:43
lachu
22:38
soniksoniks
22:29
lordedward
22:23
benfika
22:12
rolkarz
22:05
Yatzaxx
21:52
ronan51
21:42
INVEST
21:28
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |