Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [64]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
LordMarc
Pamiętnik internetowy
Hisotria spisana nogami

Marek Grund
Urodzony: 1989-08-08
Miejsce zamieszkania: Strzebiń
6 / 32


2014-05-12

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Koniczynka Trial Maraton 2014 (czytano: 1781 razy)

 

… Zaczęło się pięknie, rach ciach i byłem w pierwszej dziesiątce, to było realne, wiedziałem o tym, dlatego robiłem swoje. Pogoda była idealna, letni i delikatny wiatr był jak manna a górskie powietrze napędzało jeszcze bardziej. Pierwsze okrążenie mijało szyyyyybko, podbiegi zgodnie z taktyką jaką założyłem, bardzo wolno, a prosta i zbiegi na maksa. Prędkości jakiej nabierałem na zbiegach, sam zaczynałem się bać, ale adrenalina napędzała. Przez to wszystko, kilkakrotnie wypadam z trasy dokładając sobie metrów. Na trasie ciągle mijamy wycieczki, dzieciaki, które ku mojemu zdziwieniu bardzo dopingowały. Fajnie to wyglądało, ilość piątek jaką musiałem przybić na tej trasie, pobiła wszystkie inne. Pierwsze okrążenie pokonane z czasem 00:50:54h. Jest git, drugie okrążenie przebiega w dokładnie taki sam sposób, wolne podbiegi i sprinterskie zbiegi, czuje jak unoszę się w powietrzu. Z uśmiechem kończę drugie okrążenie, wylewam kilka kubków z wodą na głowę, no i co... lecim dalej. Dobiegając do pierwszych wzniesień na 3 okrążeniu zaczynam czuć coś, czego poczuć nie chciałem, ałaaaa... Najgorsze chwile maratończyka, ściana, ale co tam, ja nie pokonam ściany !? Ha ha ha, też mi żart. Wspiąłem się jakoś na tą górę. I starałem się biec szybciej, oj, ale nie, zbyt bolesne to było. Zbiegi, których się doczekałem, ale co jest ? Nie da się szybko biec ? Co się dzieje, dałem z siebie ile się tylko dało, ale to nie było to, na co liczyłem… Ale to dopiero początek mojego piekła, zaczynam dosłownie umierać, nie wiem co się dzieje tracę swoją 8 pozycje, ciach, jeden, drugi, następny, przestałem już liczyć. Zaczynałem tracić kontrolę nad ciałem, nogi uginały się a głowa już nie myślała, Boże co tu się dzieje !? Uświadomiłem sobie w końcu, że poziom cukru w moim organizmie, jest na wyczerpaniu. Całkowity brak energii eliminuje mnie z biegu, doczłapuję jakoś do ostatniego wzniesienia, na które wdrapuję się na czworaka. Nikt nie miał nic słodkiego, nawet cukierka … Modliłem się po cichu do Boga aby mnie tu nie zostawił, czułem już jak padam… Ale Marek, co jest, wstawaj !! krzycząc po sobie wspinam się do końca wzniesienia i lekko dobiegam do zbiegu. Zbieg pokonuje bardzo wolno, mam wrażenie że moje łydki chcą ze mnie wyskoczyć. Pierwszy raz w życiu mam takie problemy z ciałem na biegu a to dopiero było 30 km. Zbieg zakończony, teraz delikatny podbieg do punktu kontrolnego, aleee zanim go zdobyłem historia zaczyna nabierać nieprzewidzianego tempa, ta historia, od tego miejsca toczy się już inaczej. Wskakując na schodek aby przejść na trasę, łapie mnie skurcz w prawej łydce, skurcz, którego bólu nie jestem w stanie opisać, ale widziałem jak łydka pulsuje. Utrzymując się na jednej nodze, dobiega do mnie w ostatniej chwili dwoje ludzi, podtrzymując moją równowagę. Nakłaniają mnie abym usiadł i odpoczął, ale nie, odmawiam stanowczo. Wiem, co stać by się mogło gdybym usiadł. Jeden z chłopaków, którzy mnie trzymali, pobiegł po Tomka na punkt kontrolny, czekałem już sam opierając się o auto na parkingu, naciągałem mięśnie, ból ustępował, Tomka nie było widać a czas leciał, po 15 min Tomek zjawił się z Colą !!!! On ma colę ! rzuciłem się na nią jakbym nie pił od kilku dni, wypijając około 200 ml dojadam banana i zabieram jeszcze batona na drogę. Energii jakiej nabrałem w tym momencie, wiedziałem że wystarczy aby ukończyć to piekło, które nie chce mnie wypuścić w stronę mety. Dobiegam do punktu kontrolnego, o nie 3:27:46. Toż to porażka…. Ale co mi innego zostało, wylałem niezliczoną ilość wody na głowę i biegnę dalej, jeszcze jedno okrążenie. Po około 200 m ostatniego okrążenia zaczyna się najpiękniejszy moment tego biegu, spotykam na trasie Anioła o rudych włosach z aparatem w rękach. Robiąc mi zdjęcia, podbiega do mnie i całuje w lewy policzek. (myśli w głowie wyglądały miej więcej tak (!@#$%^&*() Spojrzałem w jej stronę, a ona się już tylko uśmiechała, chwila jest dosyć niezwykła, a osoby, które były świadkiem tego zdarzenia, zatrzymały się w miejscu zszokowane sytuacją, która się rozgrywa. Bóle które towarzyszyły moim mięśniom nagle ustały… a serce zabiło szybciej, morda mi się śmiała, mógłbym tam zostać, ale pobiegłem dalej. Zdobywam podbiegi pełen energii, bóle powoli wracają, wszystko dzieje się coraz szybciej, ale z bólem. Kiedy zdobyłem ostatni podbieg spojrzałem na zegarek, mój uśmiech rozciągnął się od ucha do ucha, przede mną szybki bieg, tak !!! zmieszczę się w 5 h spokojnie. Nie wiem co by się musiało stać, żebym nie dał rady. Nie ryzykowałem już zbiegu na maksium, ale wolno też raczej nie biegłem, czułem zapach mety unoszący się w powietrzu, z daleka słyszałem brawa, głosy były co raz mocniejsze, zbieg się skończył teraz jakieś 500 m po prostej i meta, uśmiecham się choć moje łydki są już zaciśnięte, błagam żeby tylko znów mnie w tym miejscu skurcz nie złapał, uff przebiegłem ten pechowy fragment z poprzedniego okrążenia, widzę metę !! Krzyczę, no ale co z tego ? Boli to krzyczę, spotykam dwóch znajomych, którzy trzymali mnie na poprzednim okrążeniu, dopingując mnie okrzykami, staram się przyspieszyć gdyż widziałem jeszcze czyjeś plecy, to było możliwe… tak szybko jak zacząłem przyspieszać, tak szybko się to skończyło, bo dzieje się coś z czym jeszcze nigdy nie miałem do czynienia, JEB !!!! gleba Maruś…. Szok, stawiając obie nogi na ziemi nie poczułem już oparcia, nie poczułem już nic, a następne co pamiętam, to leżącego siebie na plecach na ziemi, wydzierającego się wniebogłosy, łzy bólu spływały po policzkach jak dziecku, któremu zabrano cukierka, na 300 m przed metą straciłem kontrole nad ciałem, skurcze złapały mnie w obu łydkach i udach, Panie Boże … zbiegło się sporo ludzi, którzy chcieli mnie dźwigać, odmawiając pomocy leżałem na ziemi dalej, zwijając się w kłębek, ból nie ustawał, krzyk nie ustawał, mogłem klnąc i wyzywać, nic nie pomagało… 300 m przed metą, moja „czterolistna koniczynka” miała się zakończyć. Dacie wiarę ? umarł bym ze wstydu, bo wiem, że NIE MA RZECZY KTÓRA MOGŁA BY MNIE ZATRZYMAĆ PRZED METĄ. Po około 6 min na glebie, ciągle odmawiając pomocy, postanawiam wstać samemu i dokończyć bieg, dokończyć swoje najdłuższe 300 m, zdzierając gardło z bólu, słyszałem za sobą jeszcze brawa, ale widziałem już tylko metę… biegłem, to ona ta upragniona, przekroczona… Wygrałeś Marek !

Koniczynka Trial Maraton
Miejsce 30
Czas: 4:48:27
Student: 4

Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
dejwid13
09:52
Wojciech
09:51
Januszz
09:27
Gapiński Łukasz
09:27
waldekstepien@wp.pl
09:27
marswi60
09:17
conditor
09:10
rdz86
08:58
runner
08:48
Romin
08:40
TomekSz
08:34
Jorgen P..
08:21
Admirał
08:19
Stonechip
08:12
jarecki112
07:51
platat
07:50
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |