Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [6]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
insetto
Pamiętnik internetowy
Biegiem po zdrowie ;)

Marek
Urodzony: 1987-07-04
Miejsce zamieszkania: Świebodzin
9 / 48


2014-04-19

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Walcząc z ... ze sobą? (czytano: 1289 razy)

 

Po dwóch z rzędu dość wymagających weekendach (półmaraton Poznań i potem HARPAGAN z zaliczonymi ok. 60km pieszo w 13h w niełatwym terenie) i szalonym (ale przeudanym) wyjeździe do Wiednia przyszedł w końcu wolny, świąteczny weekend. Na dziś miałem zaplanowane dłuższy bieg, 20km, w terenie (wreszcie nie Poznań!).
Wyszedłem po dziewiętnastej, po rozgrzewce ustawiłem się na starcie trasy, którą biegałem już w zeszłym roku, więc którą dobrze znam. Ruszyłem, na początek niezły podbieg, niby tylko 200 metrów, ale miałem wrażenie, że dziś dużo nie zdziałam, coś było nie tak... Ale stwierdziłem, że 1% dystansu to by się mieścił w błędzie pomiaru, więc pobiegnę dalej bez żadnej taryfy ulgowej. Na końcu podbiegu zakręt w lewo i długi zbieg, od razu było lżej. Ale co z tego, zaraz w prawo i długi, ponad kilometrowy podbieg... No nic, lecę, na szczęście jest spokojny i ma w połowie krótką przerwę. Po dobiegnięciu do szczytu, najwyższego miejsca na trasie, miałem przed sobą około 3,5km zbiegów i delikatnych podbiegów, przez Chociule (znane dzięki panu Józkowi, hodowcy drobiu), aż do najniższego punktu na trasie, nad rzeczką (różnica ok. 38 metrów). Kawałek dalej, minąwszy przejazd kolejowy na linii 384, którą chcemy (chcę?) reaktywować turystycznie, opuściłem w końcu asfalt i zacząłem bieg drogą gruntową (niestety częściowo kocie łby), do Niedźwiad. Miejscowość kojarząca mi się z typowo wiejskimi zapachami, w zasadzie tylko, na szczęście dziś było czysto. Dobiegłem do tablicy, mijając po drodze dwie czaple, jeszcze dwieście metrów i zakręt w prawo, i ...
Stop. Dlaczego? Teraz już nie wiem, chyba wiatr mnie zmógł. Często mi mówią, że jestem tak chudy, że mnie wiatr kiedyś porwie, może coś w tym jest? ;) Tak czy tak, poddałem się własnej słabości, po ledwie 7,25km. Zrobiłem chwilę przerwy, napisałem SMS-a, włączyłem sobie muzykę relaksacyjną na dalszą drogę, zastanawiałem się nad sensem tego mojego biegania i nad tym, czy robić dalej 20km, czy skracać bieg. Nie podjąwszy decyzji, po około półtoraminutowym postoju, ruszyłem dalej. Pod wiatr, w większości pod górkę, na twardych, betonowych płytach – i myślałem, którędy pobiec. W końcu przyszło mi do głowy coś w stylu: "Jeśli zrobisz mniej, niż zamierzałeś, to co powiesz X? Wstyd będzie!". Niby śmieszna motywacja, ale decyzję podjąć pomogła. Gdy dobiegłem do drogi gminnej Świebodzin-Ołobok, zamiast skręcić w prawo do Świebodzina, pobiegłem prosto, zgodnie z pierwotnym planem. Chwilę dalej minąłem dziesiąty kilometr.
Wbiegłem do lasu. Droga naprawdę miękka i przyjemna, z górki, w dole zbliżyłem się pod względem wysokości do najniższego punktu trasy (inna rzeczka). Minąłem Licho i przed sobą miałem TEN podbieg. Jeden z najcięższych w okolicy, ale lubię go. Nie jest długi (nieco ponad 100 metrów), ale dość stromy jak na te tereny (ok. 15 metrów przewyższenia), nawierzchnia bardzo nierówna i surowo traktowana przez deszczowe wody spływające w dół, do tego sporo kamieni, i całość na lekkim zakręcie. Nawet zbiega się tam trudno! A gdy się dobiegnie na szczyt, to okazuje się, że jest jeszcze stały delikatny podbieg przez kolejne dwieście metrów... Ale później zbieg, więc można odpocząć. Udało się, dobiegłem do dawnej poniemieckiej drogi, czyli kocie łby, tą w prawo i chwilę dalej znów dylemat: w lewo w las czy prosto według pierwotnego planu. Było już po zachodzie słońca, ściemniało się powoli, a nie chciałem w mroku biec po leśnych duktach, więc mogłem skrócić drogę (i wbiec do lasu od razu, a nie naokoło). Zdecydowałem jednak pobiec prosto, do Rozłóg. Tam koło kapliczki w lewo o ok. 150 stopni, znów fajny podbieg. Na szczycie, w oknie domku, leżał wygodnie kot i patrzał na mnie jak na wariata. Jestem ciekaw, co sobie myślał... Miałem przed sobą starą lipę, więc znów musiałem decydować, czy prosto na Świebodzin, czy w lewo według planu. Nie było jeszcze zupełnie ciemno, więc ruszyłem na lewo, między fermami drobiu (tu też nie śmierdziało, o dziwo), mając przed sobą ciemną ścianę lasu. Niemal dosłownie. Przez swą wadę wzroku średnio widzę o zmroku, więc i ten las średnio przyjaźnie wyglądał. Przypomniałem sobie stare ludowe legendy z nim związane, o morderczej mgle i wszechobecnym poczuciu bycia obserwowanym, gdy się w nim jest w nocy... I pobiegłem dalej. Na wyczucie w zasadzie, bo widziałem niewiele, ale potknąłem się tylko raz, na zakręcie, na szczęście lewa noga szybko odpowiednio daleko się wysunęła do przodu, a ręce do tyłu, i równowagę udało się utrzymać. Dalej kawałek płaski aż do pola po prawej, i stamtąd długi i dość stromy zbieg po łuku ku Jezioru Wilkowskiemu, którego (zbiegu) się bałem, bo dobrze pamiętam jego nieregularną nawierzchnię. Tym razem jednak biegło się dobrze – to, że nie widziałem tych bruzd, dziur i przewalonych konarów, mogę uzasadniać swym słabym wzrokiem, ale że nogi na to nie natrafiały, to dziwiło. W całości i bezpiecznie dotarłem do dawnej/przyszłej plaży nad jeziorem, czyli wbiegłem do Wilkowa. Po lewej kościół. Zawsze chciałem go odwiedzić, i niestety w tym roku zostałem miałem ku temu okazję, bo tam odbywała się msza pogrzebowa przyjaciółki... Po chwili straciłem go z oczu, przed sobą miałem drogę krajową 92, dawną dwójkę. Przy niej zaczynała się ścieżka pieszo-rowerowa na wschód do Świebodzina. Dobiegłem do niej i ...
Stop numer 2, po kolejnych 7,5km. Znów nie wiem, po co, dlaczego. Ale się stał. Poddałem się znów głupiej pokusie. Kolejny SMS, kolejne dziwne egzystencjalne rozważania, i zaraz (ok. 1,5-2 minuty) dalej w drogę. Było już nieźle ciemno, ale przed sobą miałem tylko tę ścieżkę rowerową, więc nawierzchni bać się nie musiałem. Jakieś pół kilometra dalej mijałem rozlewisko, z którego odgłosy żab zagłuszały mi muzykę. Pierwszy raz byłem świadkiem czegoś takiego! W biegu wydobyłem komórkę i włączyłem nagrywanie, po paru sekundach niestety nadjechał samochód i zagłuszył płazy, ale (jak się okazało w domu) coś tam się udało nagrać. Wróciłem do normalnego tempa i biegłem dalej. Oczywiście pod wiatr, bo wiało ze wschodu. Ale już zrobiłem dwie niepotrzebne przerwy, więcej nie chciałem, więc napierałem. Przebiegłem przejazd kolejowy, dotarłem do świateł miejskich Świebodzina. Zaczęła mi świtać myśl, by sobie dodać kilometr na finiszu i zrobić (przerywany) dystans półmaratonu. Biegnąc ulicą Świerczewskiego zastanawiałem się nad sensem takiego wyboru, w końcu łukiem dobiegłem do Biedronki. Jak nie pachniało źle w Niedźwiadach i w Rozłogach przy fermach, tak tu było strasznie... Na szczęście szybko minąłem te okolice. 800 metrów Alejami 700-Lecia, ciągle pod wiatr, potem szeroki nawrót i ku rondu Solidarności. Na rondzie w lewo, do przejazdu, później znów w lewo i spory podbieg na wiadukt nad torami Poznań-Warszawa, tam ścieżką przez wspomnianą nieczynną linię 384 do miejsca startu, gdzie było ok. 19,9km. Zdecydowałem dodać ten kilometr, więc pobiegłem dalej, na końcówce mając najpierw spokojny podbieg, a potem fajny zbieg, już z niezłym przyspieszeniem. Finisz przy przejeździe.
Łącznie wyszło ponad 21,10km i czas 1:49.46 (postoje niewliczone). Gdyby nie te dwie przerwy, byłbym bardzo zadowolony. A tak, zostaje ten żal, ze się przegrało. Tylko z czym? Z lenistwem? Ze słabymi nogami? Z obciążonym (jednak) brzuchem? Z gardłem, które jeszcze wczoraj rano bolało? Ze słabą psychiką? Sam nie wiem, z czymś tam przegrałem... Ale zarazem wygrałem, bo jednak założony dystans zrobiony. Tylko właśnie – nawet nie wiem, z czym wygrałem. No i chyba bardziej jednak przegrałem? Hmmm... Ważne, że bieg był sympatyczny! Swoją drogą, po dopracowaniu można by z tej trasy zrobić fajny crossowy półmaraton.
Teraz Święta, jutro wolne, w poniedziałek jakieś spokojne rozbieganie świąteczne. Biegowo będzie luźno, naukowo chyba mniej, bo czas goni... Tak czy tak, wszystkim, którzy do tego miejsca dotarli, oraz pozostałym, życzę spokojnych, udanych Świąt! :)

Na zdjęciu wspomniane Licho, nazwane tak według podobieństwa do wizualizacji słowiańskiego demona, którą znalazłem dawno temu w Internecie. ;)

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Honda (2014-04-25,22:18): kumkanie żab... doskonale znam ten dźwięk! mieszkam na skraju miasta, lubię wyjść ciepłym wieczorem, usiąść na trawie i wsłuchiwać się w ich rechot... :) podziwiam za te bieganie w takiej ciemności - tym bardziej znając legendy o tym, że jest się obserwowanym z każdej strony! pewnie pobiłabym życiówkę, bo tak szybko bym uciekała :)
insetto (2014-04-25,22:37): Honda, skoro macie tam żaby w okolicach Opalenicy, to mam nadzieję, że Bieg Opalińskich będzie przebiegał też tymi "przyżabnymi" terenami. To zawsze miły element biegu, możliwość posłuchania natury. Na szczęście też mieszkam na skraju miasta i mam dobre ścieżki biegowe pod tym względem. :)







 Ostatnio zalogowani
Krzysiek_biega
10:14
biegacz54
10:12
bolo_biega
10:09
justynas94
09:59
Stonechip
09:51
silver2687
09:40
Marcin1982
09:28
zbyszekbiega
08:55
wido_22
08:47
benek88
08:42
anielskooki
08:35
crespo9077
08:31
green16
08:08
42.195
08:07
Admin
08:00
Andrzej.
07:54
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |