Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [18]  PRZYJAC. [278]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Truskawa
Pamiętnik internetowy
Biegam, więc żyję.

Izabela Weisman
Urodzony: 1972-02-
Miejsce zamieszkania: Żory
415 / 483


2013-11-12

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Maraton Beskidy, 9 listopada 2013, 6h 17 (czytano: 7990 razy)

 

„Musisz być przed 9.00” rzekł Edward Dudek, a to dlatego że należało z Damka zrobić mnie. Damek zrezygnował ze startu w Maratonie Beskidy z powodu achillesów i dzięki temu z listy rezerwowej mogłam wskoczyć do składu. Jak musisz to musisz. Byłam. A tu ani kawałka wolnego miejsca żeby zostawić samochód. Udało się dopiero kilkaset metrów dalej. Biegusiem udałam się do biura. Jeszcze idąc w kierunku UG myślałam sobie, że na pewno pierwszą osobą jaką spotkam będzie Marysia, co akurat dziwne nie jest bo jest najbardziej charakterystyczną osobą jaką znam. I rzeczywiście, natknęłam się na nią prawie zaraz po wejściu na teren boiska. Szybki buziol i zmykałam dokonać operacji zamiany Damka w Truskawę. Było zupełnie bezproblemowo za co dziękuję organizatorowi stokrotnie i uciekłam przygotować się do biegu.

Idę ja sobie do auta, patrzę, a tu lecą nasze HRmaxowe prezesy. Oba. Mirosławek i Krzysztofek uhahani od ucha do ucha mówią, że mają już ze dwa kilosy w nogach i w ogóle i jest fajnie i ten, i ja tak sobie pomyślałam „dwa kilosy.. aha, to pewnie półkilometrówki biegali”…!?? Ale tak właśnie pomyślałam. Niestety. Te „półkilometrówki” cokolwiek zresztą to znaczy, będą miały swój ciąg dalszy na koniec biegu. No ale póki co to nawet jeszcze na starcie nie jestem.

Poszłam do auta, dokonałam niezbędnych, przedstartowych operacji, wrzuciłam do samochodu pakiet z Rzeźnika, który dał mi Tytus, a który to Tytus znowu nie dostał ode nie medalu za ogniowy, mimo, że o nim pamiętałam i szlag mnie trafił. (Tytus, dzisiaj ten medal wyjedzie z Zor pocztą, jednak), zamknęłam logankę, popatrzyłam na nią dość smętnie, bo pomyślałam, że następny raz to widzimy się za jakieś 10h i poszłam do ludzi. A ludzie rozkoszowali się atmosferą. Gadali, rozgrzewali ciałka, słuchali muzy (przysięgam, ze w ogóle mi nie przeszkadzała piosenka „żono moja” bo jestem do nie przyzwyczajona, jako że Marta na okrągło ją śpiewa). Przed startem wiadomo: poznawanie nowych ludzi (Ela Panek!!), obowiązkowe zdjęcia z misiem z Krupówek czyli w tym przypadku z Mrysią i Dariem, Andrzejek Toman troszkę się podenerwował na zeszłotygodniowy bieg i tak jakoś zleciało do startu. Nuuuu, pajechali… początek łatwy. Zajęłam strategiczne miejsce z tyłu ale coś mnie pchało do przodu. Józek Madej „ojj, koleżanka takie tempo”.. no to koleżanka musiała wytłumaczyć, że zaraz tempo spadnie bo już nie będzie miała siły. I spadło, i obleciał na Mirek Madej i ostatecznie zostałam sama z Tytusem.

Na początek zmarszczki. Góra – dół, góra – dół. Można się na tym zajechać więc taktyka oczywista dla kogos bez kondycji: z górki bieg, pod górkę marsz. Szybki. Okazało się jednak, że mój szybki marsz i tak jest wolny w porównaniu z szybkim marszem Tytusa ale długo ze mną wytrzymał. Zostawił mnie tam gdzie asfalt zamieniał się w szutrową drogę. Ale zanim tam dotarliśmy minęliśmy Wapiennik, wcześniej w tle widać było Matyskę. Najgorsze jest to, że dołowałam sama siebie na początku. Wciąż mialam w głowie, że ja to będę biegła osiem godzin i ta myśl mnie porażała. Nie miałam ochoty na tak długi wysiłek, dusiło mnie to, ze mam za sobą parę kilometrów, że zaraz zacznie się naprawdę ciężki podbieg i dopiero na szczycie Skrzycznego będzie półmetek, a gdzie tu powrót?? Nie czułam się z tym dobrze. Ale w końcu się ogarnęłam. Mam niezawodny sposób. Opierniczyłam się w myślach. Zakazałam myśleć o tym co będzie, nakazałam myśleć o tym co jest i o niczym więcej. Wolno było myśleć tylko o najbliższym kroku i dzieciństwie. Inne rzeczy nie wchodziły w grę. I pomogło, bo następny fragment, który pamiętam to droga koło nadleśnictwa Twardorzeczka. Tam byłam już właściwie sama. Tytus poczekał na mnie przy punkcie żywieniowym i to był właściwie nasz ostatni wspólny posiłek na trasie. Potem już tylko plecy Tytusa a potem już nawet i nie. Miałam cały lokal dla siebie. I było mi dobrze. Kocham samotność w takie jesienne, mgliście ponure dni. Zmęczona za bardzo też jeszcze nie byłam więc ten fragment drogi kojarzy mi się jak najlepiej. Miałam dość sił, żeby pogadać z dwoma paralotniarzami co złazili z góry, od nich dowiedziałam się, że za chwilę będę miała piętnasty kilometr. Aha, no to luzik. Niedługo szczyt. Najładniejszy kawałek drogi właśni się zaczynał, bo weszliśmy w las, już dość wysoko i mimo paskudnej, chmurzastej aury i tak było cudnie widać najbliższe górki. Ja tam byłam szczęśliwa. Maszerowałam hardym krokiem w górę ale cały czas rozglądałam się po świcie. Bo było cudnie! Zmęczenie poczułam kiedy zobaczyłam ostatni żywieniowy punkt przed szczytem. Tak jakoś fajnie był usytuowany. I tak podchodzę, trójka przemiłych panów dopinguje, zagaduje i w końcu jeden wypala „chcesz piwa” i podaje mi kubeczek. „Jasne, piwa”, mówię z powątpiewaniem. „A no piwa” mówi on i kubeczek trzymam już przed nosem czując chmiel. „Piwooooo”.. uśmiecham się głupkowato i wychylam raz dwa zawartość i słyszę, że mogę dostać jeszcze. Dziękuję serdecznie i odmawiam, bo przede mną szczyt i ja muszę tam dotrzeć trzeźwa. Oddaję też żel, bo doszłam do wniosku, że i tak go nie wykorzystam. Opadam z sił właściwie zaraz po wejściu na ścieżkę prowadzącą na szczyt. Jest stromo, niewygodnie bo kamieniście, i bardzo mi cieżko. To był najcięższy kilometr na calej trasie. Tutaj zatrzymuję się co jakiś czas, żeby uspokoić serce, które po prostu wariuje. Zaczyna też niesamowicie dmuchać, robi się zimno i pojawia się deszczyk. Na razie jeszcze nie jest kłopotliwy ale jest. W końcu, w jakiejś tragicznej mgle dochodzę do szczytu, zostawiam schronisko po prawej i znikam w ścieżce która biegnie już do mety. Co z tego, że jeszcze całe 21 kilometrów? Nie przyswajałam tego, wiedziałam tylko, że trzeba po prostu iść. Kiedy kończy się kamienna, nierówna droga zaczynam w końcu bieg. I biegnie się przednio! Lekko, luźno.. to było to co najlepsze w bieganiu. Kompletnie nie przeszkadzała mi ulewa. Nie jestem pewna, czy ja ją w ogóle na początku odnotowałam tak dobrze mi się biegło. Zapomniałam o tym niedźwiedziu ze Skrzycznego, co tam mieszka, zapomniałam o wszystkim. Biegłam sobie i było mi tak dobrze, że nie chciałam żeby się to skończyło. Ten luz trwał aż do nadleśnictwa. Dogoniłam też trójkę panów, z którymi miałam się już tasować do samej mety. Pomyślałam, że zostały mi te zmarszczki i Matyska. Matyska mnie trochę przerażała, ale z drugiej strony wiedziałam, że po niej już tylko meta. Znowu Wapiennik, tym razem po prawej, podbieg pod górkę i na dole pani kieruje w stronę Matyski. Zaczynam słabnąć. Czuję, że mogę nie dobiec a tu widzę sklepik. Nie myśląc wiele wskoczyłam do środka, poprosiłam o colę i ta cola przywróciła mnie do życia. Lało jak z cebra, a ja szłam, dudlałam tę colę i durnowato uśmiechałam się do siebie, bo naprawdę było mi fajnie. W tamtej chwili niczego wiecej nie potrzebowałam. Miałam wszystko. Tylko nie umiałam zacisnąć pięści, bo mi nieco ręce zgrabiały i spuchły i miałam trochę za mało skóry żeby schować paluchy w dłoni i je ogrzać. Ale to nic. Ruszyłam pod górkę. Matyska nie jest ani wysoka, ani szczególnie trudna, ale jak zauważył jeden z biegnących kolegów jest „dość wredna”. No jest. Ale ma jedną zaletę. Można sobie iść od stacji do stacji. Jak się wie ile droga krzyżowa ma stacji to się wie, kiedy będzie się u góry. No to szłam i kontrolowałam która to już stacja i tak zleciało pod szczyt. Pomyślałam, że to już koniec. Ze teraz to już luz. Zaraz meta… no Jezu jak to człowiek potrafi się pomylić..

Bo tak, przeszłam przez wybrukowany plac na szczycie góry a tam już droga przez łąkę. To jeszcze nic. Kiedy dróżka zaczęła iść w dół okazało się, że to bardziej jest zjazd na dupie po błocie niż zejście. Trzymając się kolczastych gałęzi zaczęłam jakoś tam posuwać się na przód. I kiedy myślałam, że to koniec męki pojawiły się owce. Cały gang owieczek, beczących, srających i sikających owieczek, które otoczyły mnie z każdej strony i towarzyszyły spory kawałek. Wydaje mi się, że straciłam tam jakieś 15’. Na szczęście przestało lać i teraz tylko padało. Jakiś przemiły chłopak mówi nagle do mnie: to już meta, zostało ci jakieś 50m. No to dopiero wyrwałam do przodu. Tak leciałam, że w końcu zrównałam się z pewnym przemiłym panem (Damek wie kto to jest, ja jeszcze nie zdążyłam sprawdzić) i razem wbiegliśmy na metę. Nie potrafię powiedzieć jak bardzo byłam szczęśliwa. Jeszcze nigdy nie czułam się tak na mecie, nawet po moim pierwszym maratonie w Poznaniu. Kompletnie nie przeszkadzało mi, że przemokłam do suchej nitki, że robi się ciemno, że sala jest tak nabita biegaczami, ze nie mam tam już czego szukać. Zebrałam dupsko i postanowiłam iść do auta… Aha.. a gdzie jest samochód?

Pytam jakiegoś chopa. No … będzie ze dwa kilometry, albo więcej? Dwa? Aha… „półkilometrówki”… nagle pojęłam, że meta i start są oddalone od siebie o te dwa kilosy, a nie paręset metrów, że Mirek i Krzysztof biegli dwa kilosy od samochodu do startu, a nie rozgrzewali się „półkilometórwkami”. Po raz pierwszy poczułam się zmęczona, poczułam że marznę i jestem mokra… K*a.. ja p*e… Stałam tak chwilę z szeroko otwartymi oczami. Ale co tam, pomyślałam w końcu. Przecież maratończyk to taki idiota, co po biegu właśnie najbardziej na świecie lubi się jeszcze przejść ze dwa kilosy w zimnie, deszczu, bez kurtki, w ciemności… I poszłam. I zaczęłam myśleć. „Ja się tymi łapskami nie ubiorę”, bo nadal miałam opuchnięte i zmarznięte. To wymyśliłam, że jak pójdę i uniosę je w górę to ten cały płyn z rąk mi odpłynie.. Musiałam pięknie wyglądać w tej mojej „piżamie”, z rękami w górze… w każdym razie niewiele to dało. Kiedy w końcu weszłam do samochodu dopiero wtedy się rozsypałam. Zaczęło mną telepać tak, że nie potrafiłam suchej bluzy obrócić na prawą stronę. Sporo czasu mi to zajęło a kiedy się udało, musiałam się rozebrać, żeby wskoczyć w suche ciuchy. I teraz taka sytuacja: mam tę bluzę na kolanach, siedzę golutka, jak dopiero co urodzona i ni cholery nie ptrafię włożyć rąk w rękawy, bo wciąż jestem mokra, bo łapy spuchnięte i jestem zmęczona… zaczynam się nerwowo rozglądać czy ktoś nie idzie i walczę. Idzie opornie. To może ja najpierw przełożę ją przez głowę… no wyglądam tak, ze łapy do połowy w tej bluzie, łeb trochę też i nie mam siły nic więcej zrobić. Trwa to dłuższą chwilę zanim udaje mi się wreszcie przepchać tę bluzę na pępek i zaczynam wbijać się pomału w rękawy. Do tego dostałam takiej głupawki, że nie umiałam założyć suchych spodni i butów. W końcu sukces. Ubrana, telepiąca się z zimna odpalam rakietę i wio do domu. Rozgrzałam się dopiero za Bielskiem ale nic mi nie jest. Nawet gardełko nie drapie.

To był mój najlepszy maraton. Najlepszy z najlepszych. Za rok koniecznie. I to tyle.



Zdjęcie robił Dario na piątym kilometrze. (chyba) Do tego momentu biegłam z Tytusem, ale jak zobaczyłam Daria to owczywiscie wyprułam do przodu, bo wszystkie laski i nielaski do Daria tak biegają. Zaraz potem znowu biegłam z Tytusem, a właściwie to za nim. :)

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


kris0309 (2013-11-12,10:50): Świetna relacja. Ja mam zamiar też coś skrobnąć ale oczywiście ciężko mi się do tego zabrać. Dobrze, że do autka miałaś przynajmniej z górki ;) Impreza przednia! My z Mirkiem za rok na pewno powtarzamy, a myślę że również wielu klubowych kolegów i koleżanek z nami.
mamusiajakubaijasia (2013-11-12,11:02): Fajnie Ci to poszło - i bieganie i opisanie biegania :)
snipster (2013-11-12,11:21): hehe leciutki hardkor ;)
Marfackib (2013-11-12,12:10): Gratulacje Iza :-))) Mi jakoś nigdy nie było dane zaliczyć maratonu górskiego. Pozdrowionka i dalszej radości z biegania.
michu77 (2013-11-12,12:28): ...gratuluję i zazdroszczę tego startu! ;-)
paulo (2013-11-12,13:12): Gratuluję Izo! Drugi maraton w przeciągu miesiąca i to górski, brawo!
dario_7 (2013-11-12,13:46): Gratuluję ukończenia i cieszę się ze spotkania! :))) Pozdrawiam gorąco - misiek z Krupówek! :D
Marysieńka (2013-11-12,14:03): Jestem pełna szczerego podziwu...nie jestem bowiem pewna, czy znalazłabym w sobie tyle samozaparcia żeby tyle czasu spędzić na trasie....w taką pogodę....Ja miałam dość już po 2 godzinkach kiedy to zaliczyłam "glebę" :))
DamianSz (2013-11-12,14:40): Ciekawe czy byli tacy, którzy bardzo się dziwili, że Damek jest kobietą ? ,-) Gratki Iza, poszło Ci lepiej jak na Babią. W przyszłym roku "zapiszę Cię " na B7d :-) ps. finiszowałaś z Prezesem Zadyszki Oświęcim
kudlaty_71 (2013-11-12,19:33): ...jeszcze raz wielkie gratki Iszko :)...
tytus :) (2013-11-12,19:53): gratki, tylko ten co tam był wie jakim samozaparciem się wykazałaś pokonując przedostatni kilometr, gówno prawda, że zjazd na dupie ułatwiał dotarcie do mety, niestety wyszedł na wierzch mój egoizm, chciałem jak najkrócej moknąć i marznąć, czekałem pod Skrzycznem ale jak zmarzłem ruszyłem dalej, po chwili zobaczyłem Ciebie, ucieszyłem się, że jesteś tak blisko i że z górki mnie dopadniesz, niestety stało się inaczej
jacdzi (2013-11-13,06:35): Najlepszy z najlepszych... Przy okazji swietny wpis!!! No i narobilas nie tylko mi ochote na MB
(2013-11-13,09:15): fajowo, gratuluję. Teraz kolej na Maraton Karkonoski...
ElaKlos (2013-11-13,11:54): Świetna relacja, gratuluję. Niezła niespodzianka z tymi "dwoma kilometrami", ten kto to wymyślił chyba nie biegł nigdy maratonu :)
Madmax (2013-11-13,15:26): Iza interesująca, emocjonalna relacja. Odcinek z Golgoty faktycznie ekstremalny. DO dzisiaj wyciągam kolce z ręki ale i tak w następnym roku będę po raz szósty pokonywał trasę MB
Inek (2013-11-13,18:39): Gratulacje Iza, a Twoja relacja jest sympatyczna i /oprócz ulewy/ zachęcająca:) Podziwiam!
Truskawa (2013-11-13,19:46): Miałam napisać, że czekam na relację ale już wiem, że jest. :) Nooo, nie mam nic przeciwko temu, zęby w przyszłym roku powtórzyć bieg w większym gronie. Byłoby super! :)
Truskawa (2013-11-13,19:47): Taki tam .. zaledwie hardkorek. :))
Truskawa (2013-11-13,19:47): Jeśli Ty tak mówisz Gabrysiu to pewnie tak jest. :D
Truskawa (2013-11-13,19:48): Marku, wszystko przed Tobą. Beskidy za rok będą stały. Chyba. :DD
Truskawa (2013-11-13,19:49): No to MIchał za rok Beskidy. Czy mnie pamięć nie myli, że biegłeś Beskidzki w zeszłym roku? :)
Truskawa (2013-11-13,19:49): Dziękuje Paulo. Mam wrażenie, że ten górski jakoś lepiej zniosłam niż płaski, choć na 100 % był trudniejszy.. Dziwne. :)
Truskawa (2013-11-13,19:50): Drogi Miśku z Krupówek, tak rzadko widuję i Ciebie i Marysię, że jestem mega szczęśliwa ze spotkania. :)
Truskawa (2013-11-13,19:51): Maryś, a ja tam wiem, że Ty cuda potrafisz!! Dałabys radę zrobić wszystko! :))) Choć oczywiście 6 godzin na trasie Ci nie życzę ani trochę. :)
Truskawa (2013-11-13,19:53): B7d... no to byłby niezły odjazd Damku. Jeszcze raz serdeczne dzieki, że mnie tak ładnie zapisałeś na zawody. No i przez chwilę nazywałam się Szpak! :)))) Tylko imię jakieś takie dziwne było.. :DDD
Truskawa (2013-11-13,19:53): DZieki Wojcieszku, i czekam za rok na Ciebie. :)
Truskawa (2013-11-13,19:55): No to się cieszę Jacku, bo będzie sporo znajomych w przyszłym roku na MB!!! :)
Truskawa (2013-11-13,19:55): Tytus, ja uważam że zrobiłeś najelpszą możliwą rzecz. Nic tak nie męczy jak spowalnianie. Najlepiej lecieć swoim tempem i tyle. Zwłaszcza jeśli pogoda jest pod psem. A co do Twojego biegu to jestem pełna podziwu. To jest zupełnie inny Tytus niż rok temu chociażby.. Graty. .:)
Truskawa (2013-11-13,19:56): Wojtek, nie wiem... Choć oczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia. :)
Truskawa (2013-11-13,19:58): Ela, może aż tak to nie, bo to pewnie było w regulaminie. Nie czytałam, przyznaję bez bicia. :) Za to spojrzałam na mapę i dla mnie to było kilkaset metrów. Mam nauczkę po prostu, po raz kolejny zresztą. :)) Dziękuję za fajny koment. :)
Truskawa (2013-11-13,19:59): dziękuję Ignacy! :)
Truskawa (2013-11-13,19:59): Józek, ja nie miałam tyle odwagi, żeby złapać te gałęzie ręką. Ja tak delikatnie, paluszkami między kolacami.. to i szłam pewnie ze dwadzieścia minut na dół. Podziwiam! A jak wyciagasz te kolce, to nie zapomnij dezynfekować. :D
cosmita (2013-11-13,20:31): Gratulacje. A "Andrzejek" poleca Maraton Gór Stołowych.
Truskawa (2013-11-14,10:03): A najlpiej to pewnie zrobić Rzeźnika, Stołowe i jeszcze Karkonoski. Czas chyba znaleźć sobie miejsce na cmentarzu.. co jo godom, co jo godom! Przecież ja już mam miejsce. :)
Rufi (2013-11-14,10:57): Uważaj bo teraz po każdym biegu z Twoim udziałem sporo ludzi będzie Cię obserwować w aucie :-))))
Truskawa (2013-11-14,11:43): A mnie się cos kojarzy z Toruniem, że obie siedziałyśmy gołe w aucie i się przebierałyśmy. Czy to czasami nei było wtedy jak prowadziłaś mnei na moją życiówkę... Chyba wtedy to było. I to w biały dzień w środku miasta!! :))
jann (2013-11-15,10:08): Świetna relacja i z opisu widzę, że to bieg dla zakręconych , a w dodatku w doborowej kompanii, muszę i ja spróbować tej przyjemności w przyszłym roku:))Pozdrowienia i gratulacje.
kokrobite (2013-11-15,10:47): Gratuluję! W 2014 wpadnij na Karkonoski.
Maria (2013-11-15,11:08): niebieska Truskawa:)
wiosna (2013-11-15,12:26): Ależ się rozhulałaś kobieto. Góra za górą.
Truskawa (2013-11-16,08:05): Ta trasa wciaga Janku. Zwłaszcza jej górne partie! Biegniesz raz i wtopiłeś. :))
Truskawa (2013-11-16,08:06): Ależ oczywiście Leszku. Jak się zaraziło to już się nie odpuści. To już tydzień a ja dalej w Beskidach. Czemu nie Karkonosze? :)
Truskawa (2013-11-16,08:07): To prawda, teraz częściej niebieska Maryś, ale czerwona też będę. No raz MP.PL TEAM a raz HRmax Żory. Jakoś to cza pogodzić. :)
Truskawa (2013-11-16,08:09): Miałam jeszcze dzisiaj zrobić sobie bieganie w górach ale chyba to odłożę na jutro. Raczej odłożę, bo jednak lubię być w górach z rodziną. :)
straszek (2013-11-18,08:37): Pięknie zareklamowałaś / opisałaś tą górską eskapadę, sorry - MARATON! Od 5 lat chodzi mi on po głowie i tylko chodzi :(
Truskawa (2013-11-18,10:22): To mniej więcej tak długo jak mi Strszaku. I gdyby nei Damek to nadal tylko ten maraton chodziłby mi po głowie, a tak, mam go już za sobą. I super, bo jest świetny! :)
Patriszja11 (2013-11-23,16:50): Gratuluję Iza bardzo ładny wynik, no i świetnie się bawiłam czytając Twoją relację zwłaszcza na końcu:)Przypomniała mi się taka sytuacja z Bieszczadzkiego gdy na punkcie odżywczym ktoś poczęstował mnie nalewką, a ja półprzytomna nie dosłyszałam co mi dają czy do mnie nie dotarło sama już nie wiem wychyliłam i... nogi mi się ugięły:) Teraz już wiem że takie atrakcje w trakcie biegu to nie dla mnie. Szkoda że mnie tam z Tobą nie było, długo się wahałam i w końcu zdecydowałam się wypocząć przed komandosem. No, ale teraz dzięki Twojemu wpisowi już wiem że na Maraton Beskidy warto się wybrać z rok:)
Truskawa (2013-11-24,11:41): Ojjj, fajne z tymi nogami. :))) Myślę, że bardzo dobrze zrobiłaś odpuszczająć Beskidzki. Dwa bardzo ciężkie maratony w miesiącu to chyba byłoby dużo. Chociaż z Tobą to tam nigdy nic nie wiadomo. W każdym razie dla organizmu pewnie lepiej. Za to mam nadzieję, ogromną nadzieję na spotkanie w przyszłym roku. Dla mnie Beskidzki jest biegiem, który mocno zapadł mi w serce i chcę go powtórzyć. Nawet co roku, jeśli tylko bęzie tam dla mnie miejsce. A co do Komandosa, to mam nadzieję, że też go w końcu kiedys zrobię. Trzymam kciuki za Ciebie Patrycja. MOCNO!!







 Ostatnio zalogowani
przystan
17:02
marczy
16:50
RobertLiderTeam
16:44
INVEST
16:41
biegacz54
16:33
Citos
16:27
Darmon
16:14
mirotrans
16:11
42.195
16:05
zbyszekbiega
15:59
Daniel Wosik
15:57
Piotr Czesław
15:41
Arqs
15:20
mieszek12a
15:10
Jarek42
15:08
KrzysiekWRC
14:47
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |