Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
252 / 466


2013-09-15

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
III Bieg Pod Dębem, czyli masochistą być :) (czytano: 928 razy)

 

Biegacz to takie dziwne zwierzę, można rzecz: lekki masochista, który prędzej się zarżnie, niż odpuści bieg. Będzie biegł z nadszarpniętym zdrowiem, ze szwankującym organizmem, z bólem, ba – podejrzewam, że nawet bez nogi będzie parł do przodu :). Taki to już gatunek ludzi. Byłem tego przykładem dzisiaj, gdy – mimo ostatnich problemów zdrowotnych – zaliczyłem swój drugi swój już bieg w ciągu jednego weekendu. Po wczorajszym Biegu Westerplatte przyszła pora na kameralną imprezę w Damnicy: III Bieg Pod Dębem. Co prawda jeszcze kilka godzin po przygodach z Gdańska myślałem tylko o tym, by zapomnieć o bieganiu i dać odpocząć wyczerpanemu biegiem i problemami zdrowotnymi organizmowi, ale już wieczorem podjęliśmy z Jankiem decyzję: to kameralny bieg, na pewno z fajną atmosferą, tak więc jedziemy do Damnicy! Jak już wspomniałem wyżej – masochista :). A jeśli dodam do tego, że przez niespodziewaną wizytę znajomych położyłem się spać dopiero o 3 rano (a pobudka przed 8), wcześniej trochę świętując (ach ta presja otoczenia, chyba każdy ją zna – no, nie napijesz się za zdrowie [tu wstaw dowolne imię]?), w dodatku objadając się pizzą (wiem, na ostatnie problemy z żołądkiem niezbyt dobry posiłek, ale przecież nie będę niewzruszenie siedzieć i patrzeć, gdy inni jedzą takie pyszności) i ostatecznie wstałem diablo niewyspany – to był już ogólnie masochizm przez duże "m". Ale taki jest właśnie gatunek biegaczy.
Na starcie biegu głównego na dystansie 11km zjawiło się 136 biegaczy – jak na ostatnie ilości startujących w różnych zawodach, wydaje się mało. Ale przez to, że było nas "tylko”" tyle, impreza miała swój specyficzny klimat., bo było wręcz rodzinnie. Prowadzący zawody wprowadzał świetną atmosferę, a sami biegacze dostosowali się do klimatu.
Miałem tylko biec, bez żadnych zamierzeń czasowych, bez rzucania się na jakiś konkretny wynik, bo wiedziałem, że nieważne jakim tempem bym biegł, i tak będzie mi ciężko. I tak było. Od początku szło mi źle, ledwo ruszyłem... a wyprzedziło mnie momentalnie kilkadziesiąt osób, a ja nawet nie mogłem przyspieszyć, mając nogi jak z kamienia. Uczucie deja-vu z jednego z ostatnich treningów. No ale to mnie nie zdziwiło. Ostatni tydzień dał mi się bardzo we znaki, a nie dalej jak dzień wcześniej biegłem przecież na Westerplatte, gdzie wypompowałem z siebie resztki mocy i świeżości. I tak się dziwię, że miałem jeszcze jakiekolwiek siły i energię. Organizm miał prawo być zmęczony, wręcz zmordowany. I w sumie był. Męczyłem się okropnie, szczególnie, że pierwsze kilometry wiodły po lesie, po miękkiej nawierzchni, za którą w ogóle nie przepadam. Dopiero, gdy wybiegliśmy z lasu i wbiegliśmy na beton trochę się polepszyło i poszło mi nawet przyzwoicie, ale to też zasługa delikatnego, ale długiego zbiegu. Na punkcie z wodą na 7km niepotrzebnie się napiłem, bo żołądek znów dał o sobie znać i burczenie w brzuchu słychać było chyba w oddalonym o kilkanaście kilometrów Słupsku :). Ale trzeba było mocno zacisnąć zęby i przeć do przodu, choć nie było to komfortowe przeżycie. Końcowe 3km to w większości znów las, tu już biegłem na oparach, ale jednak z uporem i zacięciem parłem do przodu. Trochę motywowali mnie do tego inni biegacze, którzy chcieli mnie wyprzedzić, ale się nie dawałem, a nawet samemu udało mi się wyminąć jeszcze kilka osób. 700 metrów od mety, stało się nieszczęście – wbiegając z wąskiej dróżki w kolejny niewielki lasek i próbując przeskoczyć oddzielające je niewielkie rowy, źle stanąłem i ścięgno odezwało się bolesnym wyciem, jakby ktoś wbił w nie miliardy igieł. Od razu poczułem kłucie i mrowienie jednocześnie. Trzeba to było jednak zignorować, choć nie było łatwo, bo cała stopa pulsowała bólem. Finisz miał miejsce na stadionie i te 400-metrowe okrążenie udało się nawet pokonać w ładnym stylu. Czas 51:57 sam był dla mnie zaskoczeniem, bo okazało się, że wcale nie biegłem tak wolno, a nawet o wiele lepiej niż się spodziewałem, choć kosztowało mnie to trochę zdrowia. Po biegu przez cały dzień ścięgno i kostka pulsowały bólem, żołądek dawał znać o sobie, ale piękny medal, a przede wszystkim 1 miejsce w swojej kategorii (niepełnosprawni) wynagrodziły mi to wszystko. Ogółem – biorąc pod uwagę dwa męczące dni – mogę być zadowolony z rezultatów. Gdybym był w pełni sił, to czasy osiągnięte w Gdańsku i Damnicy byłyby zdecydowaną porażką. A tak wiem, że mimo różnych niedogodności, potrafię jeszcze wykrzesać z siebie siły i w miarę przyzwoicie pokonywać kolejne kilometry. Stąd nie mam prawa narzekać, choć biegania dzień po dniu na wysokich obrotach nie polecam, bo to jednak spory wysiłek dla organizmu. Ale za to szczerze polecam imprezę w Damnicy! Mimo kameralnego rozmachu, była super atmosfera, fantastyczne emocje, niepowtarzalne medale w kształcie liścia dębu, dla najlepszych puchary i dyplomy i drobne nagrody (m. in. rośliny ogrodowe), do tego jeszcze przepyszna grochówka z wieloma dolewkami – a przecież mieliśmy to wszystko… za darmo! Zaś prowadzący imprezę, a jednocześnie organizator biegu, to było wręcz prawdziwe mistrzostwo świata. Takiego zaangażowania, zapału, energii, dowcipu dawno u nikogo nie widziałem – widać, że zależało mu na tym, by zawodnicy wyjechali z Damnicy szczęśliwi. Ja wyjeżdżałem. I będę jeszcze bardziej szczęśliwy móc tu za rok powrócić – z pewnością na równie fantastyczną, jak nie jeszcze lepszą imprezę. Rewelacja! Ocena 11/10

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
42.195
04:23
Admin
03:00
krunner
01:53
andreas07
00:22
a.luc
23:46
stanlej
23:44
rolkarz
22:40
LukaszL79
22:26
kubawsw
22:20
BOP55
22:02
szakaluch
21:41
przemcio33
21:28
troLek
21:20
Deja vu
21:19
eldorox
21:11
Seba7765
21:08
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |