Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [126]  PRZYJAC. [286]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
mamusiajakubaijasia
Pamiętnik internetowy
"Byle idiota pokona kryzys; to co cię wykańcza, to codzienna harówka" - Antoni Czechow

Gabriela Kucharska
Urodzony: 1972-08-26
Miejsce zamieszkania: Rudawa / Kraków
497 / 580


2013-06-10

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Wiewiórka, i co z tego wynikło... (czytano: 2982 razy)

 

Liżę rany po Jurajskim.

Sam Jurajski przeczołgał mnie nieprzeciętnie, a oglądanie zdjęć z niego zwyczajnie mnie dobiło (niektórych, bo niektóre mnie szczerze ubawiły, a nawet wzruszyły:)

Najpierw ognisko, bo start Półmaratonu Jurajskiego wbrew pozorom wcale nie ma miejsca o godzinie 10.00 w niedzielę.
O nie!
On startuje w sobotę pomiędzy 19-stą a 20-stą.
Startuje efektownie, z przytupem, śpiewem (czasem nawet zaśpiewem), ciastami, kiełbaskami, ogórkami, piwem i innymi rzeczami, które są treścią Ogniska Jurajskiego, na które czekamy cały rok.
Ośmielę się wysnuć tezę, że wraz z rozpoczęciem ogniska rozpoczyna się dość długa i intensywna rozgrzewka, która - z małymi przerwami - trwa (dla niektórych) aż do rana.
Później tych porządnie rozgrzanych dość łatwo jest rozpoznać na starcie. Zdecydowanie swoim wyglądem odbiegają od pozostałej reszty.
I tak ma być!

A w tym roku wcale nie było inaczej!
Najpierw ognisko, którego uwerturą było wręczenie nagród w kategorii najsprawniejszych składaczy rymów rudawskich (no tak. Może czas to wreszcie napisać; jeżeli mogą istnieć "rymy częstochowskie", to dlaczego nie RUDAWSKIE? Przecież one są! Żyją swoim rytmem i pięknie się rozwijają. Już od lat!) i w kategorii "Podlizuja Roku". Nagrodzeni okazali prawdziwe wzruszenie i głęboką wdzięczność:)
A potem już śpiewy, mały konkursik na żywo nawiązujący swoją formułą do konkursów MaratonówPolskich.PL TEAM. Bolesna rzeczywistość pokazała, że bez wujka Google`a jesteśmy jak te dzieci we mgle... może nie totalna, ale jednak niewiedza:(

I dalsze śpiewy, degustacje, żarciki niewinne i równie niewinne przytulanki (miłosierna noc pięknie kryje to, że w zasadzie prawie każdy człowiek przytulanie zwyczajnie lubi. Tylko nie każdy ma odwagę.) Wcześniejszy wyjazd Izy, późniejszy przyjazd Beatki z Grzesiem - normalne sprawy.

Potem do domu spać ("całe" trzy godziny i 35 minut) a potem: pobudka, ubieranie siebie, śniadanie z Mirkiem, wyprawienie dzieci, obudzenie Jerzyka i Piotrka i... w drogę!

Pod Mosurem atmosfera już mocno startowa, powitania ze znajomymi, pogawędki, ploteczki, jeszcze pomoc "koledze-pijakowi", który zgubił numer startowy i... stajemy na końcu stawki. Z jedną jedyną trąbką! Normalnie bieda!

START!
Bieg (a raczej pochód) rusza, a my ruszamy wraz z nim. Bez pośpiechu, bo i po co się śpieszyć?
Po chwili nawet zaczynamy truchtać. I trąbić!

Najpierw powoli pod górę, porem trochę bardziej pod górę, potem jeszcze bardziej pod górę, potem zakręt a za nim trochę mniej, ale jednak pod górę, potem prosto (jak? pod górę, rzecz jasna), potem ciut na dół i znów mocniej pod górę, a potem już pierwsza kurtyna wodna. Nie lubię kurtyn. Wolno mi. Nie mam silnego (żadnego!) przekonania do bycia miss mokrego podkoszulka, ale dziś się po prostu nie da inaczej. A w każdym wypadku jeżeli chce się ukończyć żywym. Ja chcę. Mam trójkę dzieci do wychowania i nie chcę, by wychowywało je państwo.
Ergo: fru pod kurtynę. A że mi mało, to zawracam i... jeszcze raz pod kurtynę. Ufff! Ciut lepiej:)
Dopiero po dwukrotnym zimnym prysznicu zauważam, że na środku drogi siedzi Piotrek z aparatem gotowym do zdjęcia i chyba jednak czeka na mnie i na zakończenie moich niewczesnych ablucji. Piotrek dokumentuje, my biegniemy dalej. I już pierwszy punkt odżywczy a na nim w charakterze wolontariusza mój Jasiu:)
Są takie sytuacje w życiu każdego człowieka, kiedy nawet najbardziej syfiasta woda smakuje jak nektar i ambrozja w jednym. Dziś jest właśnie taki dzień! Każda kropla to napój bogów!

A potem ciutkę w dół i kiedy już ma się zacząć pod górę, widzimy z Izą leżącego na brzuchu w dość dramatycznej pozie Radka na trawce tuż przy jezdni. Nie niepokoimy się, bo wystudiowany dramatyzm pozy, jak i Darek robiący Radkowi zdjęcie z góry, a zwijający się ze śmiechu, wszelki niepokój wyklucza.
Rzucam Izie hasło, że ocucę Radka subtelnie, mając na myśli, że zatrąbię mu prosto w ucho. (Dalibóg, naprawdę taki właśnie był mój pierwotny zamiar!).
Ale... on tak fajnie leżał, a Iza tak fajnie potruchtała za mną. Nie było wyjścia i z głośnym okrzykiem wskakuję biedakowi na plecy (na płask), a Iza z okrzykiem wcale nie cichszym wskakuje (również na płask) na plecy mnie. Ubaw jest, po króciusieńkiej chwili wstaję i wtedy dopiero dociera do mnie cały dramatyzm (a może nawet groza) sytuacji.
Otóż Radek wcale nie leżał tam przypadkowo! On solidaryzował się swoją pozą z biedną martwą wiewiórką, która leżała położona na ograniczniku jezdni, a ułożoną czyjąś ręką w pozie, którą Radek nieudolnie dosyć kopiował. (To znaczy, on ją kopiował wcale nieźle. Ale każdy kto choć raz widział standardowych rozmiarów wiewiórkę i kto choć raz widział Radka, wie, że ta mistyfikacja nie mogła się udać.)

Tak więc truchtamy dalej. Pod górkę rzecz jasna. Ja labidzę. Mam powody, bo jestem osłabiona po tygodniu chorowania, kilka godzin wcześniej skończył mi się intensywny katar (mówiąc "intensywny katar" mam na myśli katar, który wymaga zużycia w ciągu pięciu godzin około siedemdziesięciu chusteczek higienicznych), wykańcza mnie upał (no, to akurat dokucza wszystkim), a poza wszystkim innym jakoś tak... bez przekonania mi się biegnie. Wciąż jeszcze nie odzyskałam mojego lekkiego biegania. Wciąż biegam siłowo i wciąż mnie to męczy.
A potem jest troszeczkę w dół, potem troszkę po równym a potem zakręcamy i jest (jak?) pod górę. Ale bardzo przyjemnie, bo w cieniu. Tam też jakaś życzliwa mieszkanka Bolechowic dosłownie ratuje mi życie kubkiem wody. Niech dobry Bóg opromieni jej marzenia.
Potem troszkę w dół i troszkę pod górę, półmetek, kurtyna wodna i... sklep!
Słynny sklep, w którym odwiedziny stały się już naszą świecką tradycją. Zakupy, wypijam pół maluteńkiego izotonika (więcej nie wchodzi), chwilutka odpoczynku w cieniu i Iza z Wojtkiem zabierają mnie dalej. Miłosz, Radek, Piotr i Michał zostają jeszcze przy sklepie, ale oni się śpieszyć nie muszą. Oni nie zdychają - ja tak.

Więc biegniemy sobie. POD GÓRKĘ. A potem sobie spacerujemy. POD GÓRKĘ. A potem sobie znów biegniemy; po równym. I znów spacerujemy; pod MOCNĄ GÓRKĘ. A potem biegniemy - po równym i nawet w dół i jeszcze po równym i jeszcze w dół; zachwycamy się z Izą (co roku z niesłabnącym zapałem) tym samym domkiem w Kobylanach, wspominamy wszyscy, jak to kilka lat temu naszemu uporczywemu trąbieniu w Karniowicach towarzyszył rozpaczliwy psi koncert (ależ ten biedak wył! A my - wredne świnie - nie wiedzieliśmy czy bardziej nam zwierzęcia żal, czy bardziej nas to bawi. Właściciel czworonoga był szczerze ubawiony.)

Potem Krzyż Zarazy w Karniowicach i spacerujemy pod taką dupną górę; prawie u jej szczytu wygłaszam uwagę, która na moment dobija mnie samą, że szkoda, że nie mogę przejść do marszu - przecież już maszeruję. A potem zakręt, cień i ten upiorny kochany mocny 500 metrowy zbieg, na którym już niejedno kolano uległo kontuzji. Nieważne - truchtamy. Potem zakręt i po równym - tam czeka na nas w cieniu drewnianego daszka Łysy z aparatem. Iza zamienia kilka słów z mężem i truchtamy dalej.

I tam też chyba po raz pierwszy pada pytanie czy jesteśmy w limicie. Patrzę na rozpiskę, uśmiecham się promiennie (chyba sama do siebie) i potwierdzam, że jak najbardziej tak. Nawet malutki zapas mamy.
A potem wybiega naprzeciw mnie moje najstarsze dziecko, które również jest wolontariuszem na punkcie, raczy mnie wodą, polewa mi ręce i pomaga umyć twarz, zjadam pomarańczę i kawałek pischingera, Kuba pyta "I jak, mamo?", ja - zgodnie z prawdą - odpowiadam "Nawet nie pytaj, synu. Umieram", i czas już lecieć dalej.
Pod górkę (ale łagodnie).
Wybiegamy w Brzezince, jeszcze 100 - 200 metrów pod górę i... zaczyna się w dół i tak już (z dwoma malutkimi wyjątkami) będzie aż do mety:)
W dół, w dół, w dół :)

W towarzystwie Izy i Wojtka w charakterze wsparcia i siły pociągowej (mentalnie) kolebię się do mety. Cały czas kontroluję czas (w końcu nazwa jak i cel Ekipa Ostatniej Minuty zobowiązuje) i na zadawane o limit pytania cały czas odpowiadam odpowiadam twierdząco.
Przy kolejnej słonecznej patelni, Iza jęczy boleśnie i mówi coś w stylu "Nie, znowu? Już mam dość", na co radzę jej z serca "Zamknij oczy i myśl o Anglii". Umieramy ze śmiechu wszyscy.

Nagle, w pewnym miejscu - tym samym od lat, czynię moim towarzyszom zwierzenie, że zawsze w tym dokładnie miejscu dopada mnie zwątpienie czy zmieścimy się w limicie. I choć wiem, że zmieścimy się bez problemów, to zawsze w tym miejscu dostaję pewnej psychozy. I śmieję się z samej siebie.
Niedługo!
Już po chwili patrzę na zegarek i wygłaszam znamienny tekst "Wiecie co? Biegnijcie dalej sami. Jesteśmy na siedemnastym kilometrze i mamy tylko 21 minut. Wy dacie radę a ja nie mam szans."
Na chwilę milkną porażeni moją wypowiedzią a potem spoglądają na mnie z wyraźną troską. Okazuje się, że już dawno temu minęliśmy osiemnasty kilometr, dziewiętnasty jest już nieźle zaawansowany ale ja w swoim zmęczeniu nie widzę już na oczy, świat dociera do mnie w mocno zwolnionym tempie i tego oznaczenia osiemnastego kilometra zwyczajnie nie widziałam!
Jeszcze upewniam się, że na pewno mnie nie wkręcają i... wstępują we mnie nowe siły. (Wcale nic we mnie nie wstępuje. Ale bardzo chciałabym, żeby tak było.)

Biegniemy.
Pilnują mnie jak jasny gwint, bo widzą, że taka "mało świeża w kroku" jestem.
Wbiegamy między domy w Rudawie. Ciągną mnie od cienia do cienia (to znaczy w cieniu idę, bo cieniem trzeba się sycić) między cieniami staram się truchtać.
A potem już na wiadukt i do mety.
Mamy 5 minut na pokonanie 500 metrów. Przepaść, ale jestem w takim stanie, że poważnie zastanawiam się czy mam szanse zmieścić się w limicie.
Nie odstępują mnie, truchtają ze mną, ja już nie widzę na oczy, nie słyszę; byle skończyć te męczarnie.

Oczywiście, że cały czas od dobrych dwóch kilometrów słyszymy metę (oni pewnie trochę wcześniej), teraz słyszę ją coraz głośniej. I nagle... widzę ją! Jest! Jest brama mety i jest zegar, więc jak koń, który zobaczył stajnię, zaczynam do tej mety ciągnąć. Kiedy widzę czas na zegarze 2:59:00, wyrywam się do przodu, żeby zdążyć. W ogóle nie potrafię już myśleć.
Jakoś umyka mojej uwadze, że te dziesięć metrów, które dzielą mnie od maty, na pewno w ciągu minuty dam radę pokonać.
I nie wiem zupełnie co, chyba jakaś siła mająca w swojej opiece żywe trupy, nagle pozwala mi zauważyć, że jestem sama! A gdzie moi? Gdzie Iza, Wojtek, Radek, Miłosz i Michał?
Ufff. Słyszę ich z tyłu, zwalniam, a kiedy Iza zrównuje się ze mną, przekraczamy linię mety.
Po raz pierwszy w życiu nie miałam siły na mecie się uśmiechnąć.

Zbolała wlokę się do byle cienia, jeszcze przytula mnie ktoś z moich towarzyszy biegowych (KTO? Nie mam pojęcia!), i zwalam się na kawałek trawy w cieniu. Polewam głowę wodą (na leżąco, nie jestem w stanie się podnieść) i myślę sobie, że zaraz się posikam. Ja tak szybko nie wstanę, a rzecz jest pilna.
Ktoś się nade mną pochyla, ktoś całuje mnie w czoło - to Jasiu z Tomkiem mnie znaleźli; Jaś daje mi izotonik, Tomek coś do mnie mówi, chyba pyta czy w porządku. Nie jest w porządku, ale zaczynam widzieć szansę na uniknięcie totalnej kompromitacji. Proszę, by pomogli mi wstać i zaprowadzili mnie do ToiToi-a. Udaje się:)

Wracamy, siadamy gdzieś, przychodzi Piotrek, mówi, że wszędzie mnie szukał. Siedzę tam chwilkę, po czym mówię, że muszę na chwilkę iść. Wstaję, idę przed siebie do budyneczku, w który prawie cały poprzedni dzień wydawałam numery startowe. Teraz nie ma tam nikogo, ale nie jest zamknięty. No i jest tam cień i chłód (względny). Kładę głowę na stole i nie wiem czy się śmiać z siebie czy płakać. Dreszcze, mroczki przed oczyma, zawroty głowy - klasyczne objawy porażenia słonecznego...
Znajduje mnie Piotrek, robi mi zdjęcie (nawet nie mam siły go opieprzyć. A przecież wie, że mój stosunek do fotografowania osób nieżywych jest jednoznaczny!), potem wywleka mnie z tego budynku, eskortuje pod parasol, przynosi jedzenie, picie. Zjadam i wtedy pojawia się reszta naszej Ekipy, wołają nas, idziemy do nich. Najpierw przy tym stole dogorywam, ale potem jest już lepiej.
Pogaduchy, żarciki, fotki.
Na koniec wyprawa pod scenę, bo tam losowanie.
Nie wygrywam Loganki. Iza też nie, więc jej Loganka wciąż będzie musiała znosić samotność w garażu. Trudno się mówi.

Wszystko się kończy, idziemy na piechotę do domku, tam okazuje się, że Ika, Miłosz i Ciutek zostaną u nas do jutra. Fajnie:)
Szybko daję obiad, potem placek, potem chwilkę muszę odpocząć.
Wieczorem jako pierwsza odpadam ze stołu do łóżka. Muszę!

Dziś wciąż żyję a pogłoski o mojej śmierci są mocno przesadzone.



Co sprawiło, że tak potwornie zdechłam?
Zapewne osłabienie chorobą, upał i (nie bójmy się tego słowa) tusza.

Ale tak naprawdę, to myślę, że to ta martwa wiewiórka i Radek leżący nieopodal niej przeorały mi umysł. Po prostu nie mogłam się z tego pozbierać i efekt widoczny był od razu.


(Na marginesie: nie byłam jedyną, której wiewiórka umysł przeorała. Na przykład Wojtek z dużym przekonaniem i wiarą we własne słowa twierdził, że biegł z dwoma najpiękniejszymi kobietami na całym biegu (mnie i Izę miał na myśli). Oczywiście to jego ocena subiektywna, ale... (naprawdę mam lusterko. Małe, ale zdjęcia pokazują mnie dość dokładnie, i ja te zdjęcia, dalibóg, widziałam. Co do Izy się nie wypowiadam, bo jestem skłonna się zgodzić:)



Za rok biegnę w Rudawie:)
W Ekipie Ostatniej Minuty!





Fotka z mety. Jak widać część Ekipy Ostatniej Minuty stara się jak może nie biegnąć niezauważona:)

Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


benek (2013-06-10,17:19): Gaba, świetna relacja jak zawsze. Szkoda, że tym razem mnie znowu nie było :)
Truskawa (2013-06-10,19:05): Wiewórka... Mój Boże... A czy zdjęcie od Darka wytargałąs?? Chcę mieć to zdjęcie. Koniecznie. Stworzyliśmy kanapkę jakiej świat nie widział. :))
Truskawa (2013-06-10,19:07): Na tym 19 kilometrze, toś bredziła Gabrysiu jak na mękach ale przyznaję, że wyoska temperatura otoczenia oraz towarzystwo w jakim od dłuższego czasu przebywałaś usprawiedliwiają tę drobną, umysłową niedyspozycje. :))
shadoke (2013-06-10,19:07): Długo trzeba było na Was czekać! Ale chyba nie wyobrażaliście sobie zawieszenia na szyi medalu przez kogoś innego? Ale za to mieliśmy sporo czasu za wspominki z Kowalem;)
Truskawa (2013-06-10,19:08): No żeż w mordę... nikt nie napisał, że Szadok medale wręczała.. ://
Kedar Letre (2013-06-10,19:10): Tak! Myślę na z kilku powodów byliśmy nie tylko zauważalni ale w pierwszej kolejności słyszalni. Ostatnie 500 metrów dęliśmy bez przerwy w trąbkę zmieniając się na umówiony sygnał. A co do wiewiórki, to cóż...-bardzo miło było mieć dwie kobiety na sobie :)
shadoke (2013-06-10,19:58): Gaba to chyba mnie nawet nie widziała...Ale przysięgam, że tam byłam, choć przyklejałam się już to asfaltu;)
mamusiajakubaijasia (2013-06-10,21:54): Nie widziałam Cię, Iwonka. Zgadłaś, jak byś tam była. Nikogo nie widziałam:(
PawełŻyła (2013-06-11,15:00): Fakt, musiało być z Tobą "wesoło". Całą ekipę wymieniłem przed metą, a na konieć dodałem, że medale wrecza Iwonka.;-)))))))) Jednak być na trasie w takich warunkach i po takiej rozgrzewce 3 godziny, trzeba być nieźle zakręconym biegaczem.;-)
shadoke (2013-06-13,18:44): Tak było Pawełku;) Poza tym trudno mnie nie zauważyć...chyba, że się właśnie umiera:(







 Ostatnio zalogowani
lordedward
21:52
Ziuju
21:51
pawlo
21:43
Stonechip
21:42
prgutek
21:06
entony52
20:53
Pathfinder
20:28
chris_cros
20:27
eldorox
20:23
Zedwa
20:18
Admin
20:07
Kamus
20:04
piotrpieklo
19:56
sbogdan1
19:35
13
19:33
Andrea
19:33
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |