Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [126]  PRZYJAC. [286]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
mamusiajakubaijasia
Pamiętnik internetowy
"Byle idiota pokona kryzys; to co cię wykańcza, to codzienna harówka" - Antoni Czechow

Gabriela Kucharska
Urodzony: 1972-08-26
Miejsce zamieszkania: Rudawa / Kraków
302 / 580


2010-07-09

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Limanowa part two... (czytano: 1066 razy)

 

"Obudziłam się później niż zwykle, wstałam z łóżka, w radiu była muzyka"

No dobra - nic w radiu nie było, bo w pokoju nie było radia.
Prawdą jest tylko to, że obudziłam się później niż zwykle - to znaczy za dziesięć siódma. Wstałam, założyłam sukienkę, spięłam włosy, umyłam zęby i poleciałam do kościoła:)
(Na marginesie...nie wiem, skąd w niewielkiej w sumie Limanowej są takie tłumy wiernych. Bazylika jest naprawdę sporą budowlą; ludzie z wcześniejszej mszy (o szóstej rano!) wychodzili tłumnie, na mszy na której byłam ja, kościół był pełny, a kiedy wychodziłam, sukcesywnie zapełniał się tłumem przybyłym na kolejną mszę. I w dodatku limanowianie ŚPIEWAJĄ - pełną piersią - a to w polskich kościołach wcale takie oczywiste nie jest.)

W drodze powrotnej do internatu kupiłam ciepłe bułki, a po przyjściu zrobiłam moim śpiącym jeszcze panom śniadanie.
Kucharscy wciąż spali...
Tylko Kuba się obudził i zapytał co robię. Zbyłam pytanie informacją o śniadaniu na stole i udałam się pod prysznic, a tam - szorowanie, śpiewy, "O, sole mio", mycie włosów, a potem (no w końcu ileż można dokonywać ablucji) udałam się na pole. Siadłam sobie przy wciąż żarzącym się wczorajszym grillu i oddałam rozmyślaniom. A te były dobre, bo i emocje towarzyszące poprzedniemu dniowi były dobre.

Potem dołączył do mnie świeżo poznany biegacz i zapadliśmy w miłą, niezobowiązująca pogawędkę, potem dołączyli Rafał z Radkiem i już z nimi kontynuowałam pogaduchy:)
Potem na horyzoncie pojawili się moi panowie...
W końcu przemarsz do pokoju po kawę i powrót z nią na pole i wciąż te obłędnie kochane, leniwe pogawędki poranne (no, poranek już był zaawansowany, bo dziesiąta mineła jakiś czas temu).
W końcu zapadła decyzja, że czas się już chyba spakować i przygotować do dzisiejszego biegu. Więc do pokoju, szybkie pakowanie wszystkiego, jeszcze Rafał do nas i pogawędki (tych, jak wiadomo, nigdy za dużo), jeszcze ustalamy plan na resztę dnia z Olą i Tomkiem, i...zaczynamy P-O-W-O-L-I udawać się w kierunku biura zawodów.

A tam tłum!
Oczywiście weryfikujemy się szybko, odbieramy pakiety startowe, przypinamy numery (a temu jak zawsze chyba towarzyszą docinki typu : "krzywo masz; beznadziejnie, dziękuj Bogu, że nie widzisz siebie z tym numerem w lustrze") i idziemy na..... kawę:)
Bo tam stoi takie coś - no taka przyczepa w której jeden ze sponsorów biegu oferuje gratisową kawę w czterech typach : biała gorąca, czarna gorąca, biała mrożona i czarna mrożona. Ja decyduję się na biała mrożeną. Szczerze mówiąc wygląda jak...no, jak kupa wygląda. Za to smakuje bardzo przyjemnie. Piotrek z Rafałem decydują się na gorącą, Ola przyłącza się do mnie w konsumpcji zimnej. Dzieci biegają wte i wewte z obłędem w oczach i zajadają się lodami.
W ogóle II Limanowa Forrest upłynął pod znakiem lodów.
Nieprzebranej ilości.
To znaczy Mateusz powiedział nam, że dostali tych lodów tysiąc pięćset sztuk, ale wrażenie było takie, jakby dostali ich z pięć tysięcy - przez dwa dni nieustająco: lody, lody i lody...pod koniec dochodziło już do scen gorszących, kiedy na grzeczne pytanie : "Loda?", ludzie reagowali nerwowym otrząsaniem się i wypowiedzią pełną zgrozy "NIE!".

Ale...że dzień był jeszcze młody, a dzieciom lodów nigdy dosyć, przeto zajadali. Kuba zachowywał się jakby nigdy w życiu jeszcze loda nie jadł. Mianowicie chodził z trzema kubkami lodów w garści, a oprócz tego miał po kubeczku w kieszeniach spodenek - biedne, zagłodzone dziecko ;)

Czas startu zbliżał się powoli acz nieubłaganie....
Jeszcze powitanie z pojawiającymi się sukcesywnie znajomymi...
Jeszcze poszukiwania Tusika - bezowocne zresztą, bo w tym dniu Tusik był niczym Latający Holender...
Jeszcze ustalenia z Jarkiem (dex-ter`em) dotyczące dzieci...
Jeszcze rozmowy, rozmowy, rozmowy...
W pewnym momencie Ola pyta nas, ile czasu zajmie nam przebiegnięcie trasy. Ja, nie znając jej zupełnie, ale wiedząc od zeszłorocznych uczestników biegu, że jest bardzo trudna a i mając w świadomości, a bardziej może w nogach, trudy wczorajszej wycieczki, odpowiadam jej, że ja planuję 1,5 godziny. W duchu myślę sobie, że zobaczę jak na tej "arcytrudnej" trasie będzie i jeżeli będę się czuła walecznie to postaram się zmieścić w 1:15, a jeżeli będzie ciężko to ta 1:30 jest opcją w zupełności mnie zadowalającą.
Rafał planuje 45-48 minut, Piotrek i Tomek wymownie milczą. Robi się dziwnie poważnie. Mimo, że oprócz Rafała, nikt z nas tej trasy nie zna, to jednak każde z nas ma oczy, i widzi, jak blisko nas ale jak wysoko nad nami zarazem znajduje się Krzyż Milenijny, do którego pobiegniemy, a co gorsza będziemy jeszcze musieli zbiegnąć stamtąd na dół.
By rozładować nieco atmosferę, Rafał wyciąga mnie na badanie stóp na stoisku Mizuno pod kątem odpowiedniego doboru obuwia. Ociągam się, bo ja się takich nowinek boję nieco. Ale zapewniam go, że jeżeli on to przetrwa i nic go nie kopnie, to też sobie kopytka zbadam. Oczywiście pogodny i radosny nastrój wraca nam błyskawicznie - najpierw bada nogi Rafał, potem ja, na końcu Ola, która zachęcona zarówno miłą obsługą, jak i korzystną ceną butków po prostu je sobie kupuje. Ja nie kupuję nic, ale mam chwilę rzetelnej radości. Mianowicie pan, po przebadaniu moich nóg zachęca mnie do zapoznania się z ich ofertą, a ja przerywając mu grzecznie mówię, że biegam w butkach Mizuno właśnie, podaję typ, pan ogląda moje butki i mówi głosem pełnym smutku "No to ma pani buty dobrane idealnie i lepszych nie mógłbym pani nawet doradzić". Ależ miło się to usłyszało:) Milusio:)))

W końcu.....pomału.....zaczynamy.....zmierzać.....w stronę.....STARTU.

Zaczynamy!!, co wcale nie znaczy, że docieramy tam od razu, jeszcze - uciekając przed niemiłosiernie prażącym słońcem - włazimy na czyjś balkon, a tam, w cieniu zaczynamy się radośnie rociągać na barierce:)



Ale....no cóż - trzeba iść na start i stanąć oko w oko z przeznaczeniem.

Idziemy, stajemy gdzieś tam razem z tyłu - tuż przed kijkarzami, jeszcze ostatnie uściski i przybijanie piątek i...POSZŁO!!!

Co można powiedziec o starcie biegu, w którym w tej samej chwili startują biegacze i kijkarze?
Jest niebezpieczny.
Tak po prostu.
Nie lubię, kiedy muszę uciekać między kijkami, które walą mnie po goleniach i narażają moje idealnie dobrane buty na potarganie, a robią to tylko po to, bym parę metrów dalej mogła sporą część z nich wyprzedzić tym swoim leniwym truchtem.
Ale..ocalam nogi i buty i powoli, nieśpiesznie prę do przodu. Kilka słów zamienionych w biegu z Ewą i Ulą, i tuptam sobie. Biegniemy, jakieś zakręty, przebiegamy tory kolejowe i...zaczyna się pod górę. Takie sformułowanie brzmi bardzo niewinnie, ale góra, która wyrosła przed nami wcale niewinna nie jest.
Coraz więcej ludzi przechodzi do marszu - w pewnym momencie idziemy już wszyscy. Potem, na zdjęciach zobaczę, że biegiem pokonało tę trasę dosłownie kilka osób. Tam się, kurcze flaszka, nie da biegnąć. Idę więc mozolnie do przodu z wdziękiem i konsekwencją tarana i myślę sobie, jak to dobrze, że nie muszę się śpieszyć, bo nawet tak idiotycznym tempem w 1.5 godziny się zmieszczę. Mijam punkt odżywczy, ale w zasadzie ledwie moczę usta w wodzie. Po prostu wylewam ją na siebie. Jakoś zupełnie nie przeszkadza mi to, że koszulka z miejsca przylepia mi się do łabędziej piersi. Idę!
Nagle z boku słyszę okrzyk: "Gaba, a gdzie uśmiech?"; to Sabinka:)



Więc uśmiecham się promiennie, fotka zostaje strzelona, a ja mozolnie prę do przodu. Spokojnie, nie patrząc przed siebie tylko pod nogi idę, idę, idę, aż dochodzę pod Krzyż.
Zdecydowanie miła to chwila:)
Ponieważ nie mam głupich zrywów ambicji, przeto pod Krzyżem zatrzymuję się, odmawiam krótką modlitwę za dziewczynę, w której intencji ten bieg biegnę (tautologia mi wyszła - wiem) i spokojnym truchtem ruszam dalej, biorąc tylko od wolontariuszy butelkę z wodą i znów polewając się nią obficie; tym razem również piję. W truchcie, mimo, że pod górę, odpoczywam, ale....moje myśli biegną w przód do zbiegów, które zaczną się za chwilę, a przed którymi tak ostrzegał mnie Rafał. No i...zaczynają się zbiegi.
Truchtam sobie postanawiając, że POSTARAM SIĘ nie przejść do marszu. Zamiar udaje się zrealizować, a nawet więcej - w pewnym momencie przechodzę do biegu, i tak już będe biegła do samej mety. A biegnie mi się WSPANIALE. Oczywiście muszę bardzo uważać na każdy krok, żeby sobie nóg nie połamać, ale to zbieganie jest naprawdę bardzo, bardzo przyjemne. Dobiegam do asfaltu i biegnę dalej, potem znów tory kolejowe i już zaczynam słyszeć metę. Lecę dalej, przebiegam mostek, wbiegam na bulwary i biegnę:) Chwilę potem wypatruję z boku Piotrka z Rafałem, którzy stoją i najwyraźniej w świecie na mnie czekają, bo ujrzawszy mnie zaczynają opętańczo krzyczeć "GABA !!! GABA !!!"
O, święty Jacku z pierogami!! Ależ to niesie! Ależ to cudownie niesie!!! Zazwyczaj w okolicach mety słyszę opętańcze MAMA, a tym razem dzieci zajęte kawałek od mety nie przygotowują mi akustycznego powitania. Tym razem robią to wspaniali mężczyźni i nie da się ukryć, że w ten krzyk wkładają duszę:)))
Przebiegam metę, Paweł (spiker) coś tam mówi o mnie, o RGO, o dzieciach i Piotrku, a ja...zdumiona odchodzę na stronę. 58 minut. Wiem, że to nie jest żaden wyczyn, ale DLA MNIE JEST !!! Tak po prostu! Jeżeli celuje się w 1,5 godziny, a przybiega się szybciej o pół godziny, to po protu jest powód do radości:)



Piotrek, Tomek i Rafał zgarniają mnie z mety i dziemy do Oli z dziećmi. Dzieci są zajęte sobą, natomiast Ola daje słowny wyraz swemu zaskoczeniu i zdumieniu, które zawładnęło nią, gdy usłyszała spikera wymieniającego moje nazwisko. Chciała iść nas przywitać na mecie - i owszem - ale za jakieś 10 minut:)
Siadamy, odpoczywamy, idziemy po kapuśniak. Dzieci przyłączają się na chwilkę do nas. Ale to bardzo krótka chwilka.
Potem Rafał, który musi dziś wcześniej wracać do domu, idzie do internatu odświeżyc się i zabrać swoje rzeczy. Straszy, że wróci:)
Potem Ola z Tomkiem ida też do internatu po swoje rzeczy i samochód.
Potem w ich ślady idzie Piotrek.
Ja zostaję na placu boju z piątką dzieci, ale te tak bardzo zajęte są sobą, że spokojnie mogę się nimi nie przejmować zanadto i zapaść w miłą pogawędkę z Ewą.

Najpierw lokazlizuje się Rafał - już musi lecieć do busa, bo ten odjeżdża za kwadrans. Postanawiam go troszkę odporowadzić i tak też robię. Kiedy wracam na miejscu są już Ola z Tomkiem i Piotrek.

Zaczyna się dekoracja.
Jak się nietrudno domyślić, ta dokoracja trwa, i trwa i trwa....
No jeżeli jest sto osiemdziesiąt pucharów do wręczenia, to trwać musi!
Siadamy z Olą i Tomkiem wygodnie przy stole i od czsu do czasu wznosimy okrzyki, kiedy dekorują kogoś znajomego. Od czasu do czasu odwiedzaja nas dzieci, by po chwili znów popędzić do swoich spraw.



Na chwilę przysiada się Jacek, na chwilę przysiada się Radek... fajna, niewymuszona atmosfera.
W końcu nadchodzi czas dekoracji Mistrzów naszego TEAM`u. Krzyczę ile wlezie Radkowi, Piotrowi, Golonowi, Cinkowi - no w końcu po coś na tej dekoracji zostałam:)
Potem kolej na panie i Tusik wywołuje mnie.
Totalny szok!!!
Wiem, jak biegam, wiem, jaką jestem biegaczką, wiem, że tam kobiet miało być sporo, więc też - całkiem realnie i samokrytycznie żadnego wyróżnienia się nie spodziewałam. A tu taki numer! Potem pod podium podchodzi reszta TEAM`owiczów, uściski ręki miejscowego oficjela i specjalne medale dla nas, i wracamy na miejsce.



Jeszcze losowanie nagród - Piotrkowi znów udaje się wylosować nagrodę - plecaczek i kubek termiczny, i.......
.......czas zakończenia imprezy i pożegnania nadszedł nieubłaganie.....
A szkoda, bo to była bardzo fajna impreza.
Świetne dwa dni, po których każdy z nas miał wrażenie wyczynu i walki...
Po których ja byłam po prostu szczęśliwa i zadowolona...
Piotrek prezentował dokładnie takie same objawy...
A dzieci wyglądały jak świnki i pachniały jak świnki, a to zawsze jest doskonałym miernikiem poziomu szczęścia u dziecka:)




PS. W drodze powrotnej do domu Kuba powiedział nam, że zjadł dzisiaj osiem lodów. Na co Jasiu wybuchnał płaczem z poczucia niesprawiedliwości mówiąc, że on zjadł TYLKO sześć i że to jest niesprawiedliwe, że mu się już więcej nie zmieściło!
Jerzyk na temat ilości pochłoniętych przez siebie lodów tajemniczo milczał.

W ciągu całego tego tygodnia moje dzieci ani razu nie poprosiły mnie o lody:))))

Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


golon (2010-07-10,11:14): super 2dni :) wspaniałe bieganie i spotkanie :) dzięki za doping w czasie dekoracji :) fajnie było się spotkać ! :)
tdrapella (2010-07-10,15:34): Gaba, fajnie się czyta Twoje teksty :))
adamus (2010-07-10,16:35): Ciekawe czy w przyszłości - za kilkanaście lat - chłopcy też tak będą "lodom" odmawiać? :)
dex-ter (2010-07-10,23:24): Gaba muszę przyznać, że z niesamowitą delikatnością ujęłaś niedzielno-mszalny akces Limanowian:P ps. za Pawłem Żyłą na fotce kibicuje Ci równie ambitnie moja mama;) pozdrawiam
mamusiajakubaijasia (2010-07-12,00:34): Mam nadzieję, Mireczku, że lodom proponowanym przez najwspanialszych nawet mężczyzn, będą jednak odmawiać:)
mamusiajakubaijasia (2010-07-12,00:36): Dziś tańczyłam przez chwilkę w sali balowej w Łodzi. W koszuli, ale i tak było miło:)
mamusiajakubaijasia (2010-07-12,00:37): Tomku, dziękuję:))
mamusiajakubaijasia (2010-07-12,00:38): Jarek...mamę pozdrów i podziękuj w moim imieniu za doping:)
Rufi (2010-07-12,08:52): Ostatnie zdania o lodach mnie powaliły ;)))) Biedne dzieci :-)
Gerhard (2010-07-12,10:06): Opowiedziałem córce, o tych lodach. Widziałem "bonus" w jej oczach. Do zobaczenia za rok :)







 Ostatnio zalogowani
KKFM
18:40
kubawsw
18:24
janusz2602
18:17
hajfi1971
18:07
biegacz54
17:48
przemekf20@wp.pl
17:40
Kravis
17:38
kasjer
17:36
Admin
17:35
golus3
17:09
42.195
16:47
gora1509
16:37
romangla
16:34
pedroo12
15:20
platat
15:18
Yatzaxx
15:14
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |