Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [126]  PRZYJAC. [286]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
mamusiajakubaijasia
Pamiętnik internetowy
"Byle idiota pokona kryzys; to co cię wykańcza, to codzienna harówka" - Antoni Czechow

Gabriela Kucharska
Urodzony: 1972-08-26
Miejsce zamieszkania: Rudawa / Kraków
295 / 580


2010-06-09

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Rzeźnik... (czytano: 1659 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://dziendobrytvn.plejada.pl/30,34259,news,,1,,ekstremalny_bieg_przez_gory,aktualnosci_detal.htm

 

To będzie bardzo, bardzo długi wpis...

No, może tego o Triduum Paschalnym nie przebije (a może tak)...

Chyba, że mnie wena odleci, wtedy będzie, jaki będzie:)


W 2008 roku, kiedy dopiero stawiałam pierwsze kroki na forum Maratonów Polskich, bardzo bałam się Zulusa.
Może nawet nie samego Zulusa, bo go nie znałam, ale bałam się jego ironicznej inteligencji, zjadliwości i delikatnego pognębiania adwersarzy.
Dlatego też nie wdawałam się z nim w pogawędki na forum, choć nieraz mnie kusiło, by coś mu jednak napisać. Nie pisałam. Bałam się, że jak mi swoją zjadliwą inteligencją przywali po nerkach, to się nie pozbieram:)
A jednak pewnego pięknego dnia się odezwałam. I to nie dlatego, że nagle zrobiłam się taka odważna, ale dlatego, że na wątku RGO zwrócił się bezpośrednio do mnie. No, nie miałam wyjścia po prostu:)
Nasza pogawędka nie była długa, ale dała mi do myślenia...
Potem jakoś tak wyszło, że sporo z Zulusem gadaliśmy na GG. (no – lubię. Po prostu lubię gadać na GG, a z Zulusem gadało się wyśmienicie. Lubię inteligentnych rozmówców – słabość taka niewinna). I w czasie tych pogawędek jakoś tak wyszło, że umówiliśmy się na wspólny bieg na połówce w Skarżysku – miał mnie tam poprowadzić na życiówkę. I poprowadził:) Nie pobiłam jej do tej pory:)
Nie żeby jakoś szczególnie wyśrubowana była – po prostu nikt nie potrafił mnie tak jak Zulus „wziąć za pysk” i nie ulegać moim narowom:)
Potem zmontowaliśmy ekipę na Ekiden – naszą własną RGO-owską załogę.
W międzyczasie Zulus powiedział mi, że w 2010 roku pobiegnę z nim Rzeźnika.
Można powiedzieć, że jego pełnia wiary we mnie była porażająca. Wtedy byłam jeszcze przed debiutem maratońskim, a on był pewny, że ten Rzeźnik to w moim przypadku tylko kwestia czasu. W międzyczasie udzielał mi cennych wskazówek okołotreningowych. A ja słuchałam albo i nie – zależy jak mi wyszło. Kiedy przeczytał czarno na białym, że zastanawiam się nad przebiegnięciem trzech maratonów w ciągu trzech tygodni, napisał oficjalnie, że zrzeka się zaszczytnej funkcji, bo on może pracować z kimś, kto pracuje, kto jest przewidywalny, a nie kimś, kto kieruje się w bieganiu romantycznymi porywami.
Smutno mi się zrobiło – nie powiem.
Pomyślałam, że pewnie już po Rzeźniku.
A tymczasem nie....w odpowiednim czasie Zulus do tematu wspólnego pokonywania Rzeźnika powrócił. Ucieszyło mnie to. W międzyczasie tak zwanym, miałam olbrzymi zaszczyt i przyjemność świadkować mu na jego ślubie.
W styczniu tego roku zaczęłam cykl przygotowawczy pod Rzeźnika. I tu zadając nieco gwałt swojej niepokornej naturze, byłam Zulusowi bezwzględnie posłuszna (na przykład właśnie z tego powodu nie pobiegłam w Żywcu, choć bardzo tego chciałam). Słuchałam, biegałam, robiłam mnóstwo ćwiczeń aerobowych, jakieś chore ilości brzuszków, pompki i tym podobne pieroństwa. Szczęściem przesadnym mnie to nie napawało, ale trzeba to trzeba. Efekty dały się odczuć już w czasie maratonu krakowskiego – przebiegniętego na całkowitym luzie, przegadanego od A do Z, a zarazem pierwszego w czasie którego i po którym nie bolały mnie mięśnie brzucha ani biodra.

Rzeźnik zbliżał się wielkim krokami.

W międzyczasie była Pierwsza Komunia Jasia – 1,5 tygodnia wyrwanego z treningów, ale nie załamywałam się tym, bo i nie było czym.
Dzień po niej naszą ojczyznę, a i mój dom przy okazji, nawiedziła powódź. Paskudne doświadczenie i ogromnie stresujące. W ogóle tegoroczny maj był dla mnie jednym wielkim pasmem stresu.
Dwa tygodnie przed Rzeźnikiem przestałam się głodzić.
(No tak...napiszę to jasno i wyraźnie: jestem niską ale dużą kobietką ze sporą skłonnością do tycia. Żeby wyglądać przyzwoicie i nie nadmiernie obficie głodzę się. Nie będę pieprzyć, że jem tony słodyczy i generalnie wszystko na co mam ochotę, a mimo to sylwetkę mam dobrą. Moja sylwetka (i tak mocno niedoskonała) jest wynikiem ciężkiej pracy nad sobą i wielkich wyrzeczeń. Może to mało popularne wyznanie, ale za to prawdziwe.)
Przestałam się głodzić, bo nie miałam głupich złudzeń, że na głodzie pociągnę tak ekstremalne wyzwanie. Efekt natychmiastowy – 4 kilo do przodu.

Nadeszła środa, czyli dzień naszego wyjazdu na Rzeźnika.

Rano otworzyłam oczy i zobaczyłam, że (jak od trzech tygodni) leje deszcz. Smutna norma...
Ale nie było smutną normą to, że na drodze prowadzącej do mojego domu stała woda sięgająca do połowy łydki. Po wejściu do przyziemia zobaczyłam, że wody jest więcej niż w pierwszej odsłonie powodzi – sięgała prawie do kolan.
Zaklęłam pod nosem szpetnie i powiedziałam sama do siebie: „No to sobie, kurwa, pojechałam na Rzeźnika”.
Poszłam na zakupy, a po powrocie obudziłam Piotrka i zasugerowałam mu obejrzenie obejścia. Obejrzał, westchnął, a ja powiedziałam; „Słuchaj, ja w tej sytuacji nie jadę na tego Rzeźnika”. Na co mój wspaniały mąż obruszył się i powiedział, że mam jechać, bo przecież to, że zostanę, nic tu nie zmieni. Tyle samo zrobi ze mną w domu, co i beze mnie. Postawa tyleż zaskakująca, że był z powodu mojego zbliżającego się wyjazdu bardzo niezadowolony i generalnie przeciwny. A ja zaczęłam mieć poważne wątpliwości natury moralnej. No bo jednak w życiu jest mnóstwo spraw o wiele ważniejszych niż bieganie. Nie zostawia się domu w stanie powodzi, żeby sobie jechać pobiegać. Biłam się z myślami długo, aż w końcu zdecydowałam się na koło ratunkowe w postaci telefonu do przyjaciela (przyjaciela rodziny, więc raczej obiektywnego; a poza wszystkim innym myślącego człowieka). Jego stanowisko było jasne: „Jedź! Jeżeli Piotrek mówi, żebyś jechała, to jedź. Faktycznie nic mu nie pomożesz, a on ma rację – taka okazja może ci się już nigdy więcej nie przydarzyć”.
Wątpliwości były we mnie nadal, ale zdecydowałam się na wyjazd (kichać tam opłatę startową, ale bieg jest parami i głupio byłoby mi wystawić Zulusa do wiatru).

Mirek z Dalią mieli po mnie przyjechać przed dziewiątą wieczorem, po powrocie Piotrka z pracy (wcześniej i tak bym nie pojechała, bo przecież nie zostawię dzieci samych).
Tuż przed wpół do ósmej telefon od Mirka: „Jak się do Ciebie dostać?”. Okazało się, że już są na miejscu a stan mojej drogi nieco ich skonfudował. Mireczek zdjął buty, podwinął spodnie i brodząc w wodzie do pół łydki powoli zmierzał w stronę mojego domu. Ja złapałam dwie pary kaloszy dla Dalii i Mateusza (syna Uli) i poleciałam im je zanieść. Dotarli i nawet się nie potopili:)
Siedliśmy w kuchni, poczekali na Piotrka, a potem Piotrek pomógł nam się dostać do auta Mirka, spakował mnie na drogę i...ruszyliśmy do Rzeszowa.
Rzeszów z uroczym zaproszeniem Robercika miał być pierwszym etapem naszej podróży.
Dotarliśmy tam o północy, i popijając piwo zapadliśmy w pogawędkę. (Ja, jako słynna moczymorda, męczyłam się nad jedną butelką piwa dwie i pół godziny, alem ją w końcu zmogła). Poszliśmy spać....
Rano, zgodnie z moimi planami, wstałam, szybciuteńko i najciszej jak potrafiłam ubrałam się i wyszłam z domku w poszukiwania najbliższego kościoła. Znalazłam go nad podziw szybko. Po mszy wróciłam do domku i zabrałam na spacer mojego nowego ulubieńca Bekersa; potem powrót i chwila lektury przy stole. Potem wstał Robert, Dalia, Mirek...można było zacząć dzień:)
Dalia z Robercikiem skonstruowali przepyszne śniadanie i po zjedzeniu go udaliśmy się w miasto. Na Rynku przy studni dołączyła do nas Aga i już w większym gronie wróciliśmy do domu na obiad.
A obiad autorstwa Robertowego był taki jak trzeba – makaronowy a w dodatku znakomity. No co tu dużo gadać – ten sos był przepyszny (chyba poproszę Roberta o przepis), a sałata to była zwyczajnie poezja:))))))
Po obiedzie jeszcze chwileczka pogawędki i „komu let’s, temu go”. Więc do autka i ruszamy w stronę Bieszczadów. Pogoda wymarzona – ciepło, ale nie gorąco, nic z nieba nie kapie, wiatru nie ma, słońce nie przyświeca zanadto....i tak pięknie było do Sanoka. W Sanoku zaczęło delikatnie kropić. W Lesku już lało, a Baligród przywitał nas burzą z piorunami. To, co widzieliśmy za szybami samochodu, nie napawało nas przesadnym optymizmem:(
Dotarliśmy do Cisnej. Pogoda parszywa a niebo nad nami czarne, nic nie wskazuje na poprawę tego smutnego stanu rzeczy...
W biurze zawodów włażę prosto na Jaremę, a że Jaremy nie da się nie lubić i nie cieszyć się ze spotkania z nim, więc też cieszę się szczerze.
Chwila pogawędki (spotykamy Tytusa i Iwonkę z Jaśkiem), a potem jedziemy na miejsce naszego noclegu. Tam pakujemy worki na kolejne przepaki w bardzo spokojnej zrównoważonej atmosferze, bo teraz już nie czas na nerwy. Trzepię butelkami z Vitargo i rozmyślam... W końcu dokonuję epokowego odkrycia, które z miejsca wyjawiam Mirkowi i Markowi. Mianowicie wiem już, dlaczego ci wszyscy nadludzie w biurze zawodów nie patrzyli na mnie z politowaniem. Mianowicie oni zapewne w ogóle nie spodziewali się, że ja mam biegnąć; zapewne brali mnie za serwisantkę:)Ta myśl zupełnie niespodziewanie sprowadza mi to wszystko na właściwe tory.
Jedziemy do biura zawodów na odprawę – tam dociera do nas Zulus z Nikolą. Powitanie z Krysią i Radkiem, oraz z Jackiem z Łodzi, który wyłowił mnie w tym tłumie. Nie widziałam Jacka już bardzo dawno, a że go lubię, więc też krótka chwila pogawędki jest prawdziwą przyjemnością. Potem idziemy do karczmy „Łemkowyna”, w której organizator zapewnił nam pierogowe pasta paty (no jeżeli pierogowe, to raczej nie „pasta”, ale kto by tam się przejmował bzdurami). W międzyczasie wymyślamy, że Zulus z Nikolą będą spać z nami i tak też się dzieje. Na marginesie...w „Łemkowynie” nieprzytomnie wyje jakiś pseudoludowy zespół pseudołemkowskim językiem. Zęby bolą – osobliwie w sytuacji, kiedy (przynajmniej biernie) się łemkowski zna i wie się z całą pewnością, że to to w tle na pewno łemkowskim nie jest. Ale... nie bądźmy drobiazgowi:)
Jedziemy na miejsce noclegu i grzecznie kładziemy się spać. O pierwszej w nocy pobudka i od razu pojawia się problem: „jak o pierwszej w nocy zjeść śniadanie?” Pora jest dla jakiegokolwiek posiłku (a osobliwie dla śniadania) tak nienaturalna, że zwyczajnie nie chce wchodzić...

Ubieramy się ziewając jak stado starych hipopotamów, wsiadamy do samochodów i jedziemy do autokarów, które maja nas zawieźć na start do Komańczy.
Jest sennie...
Bardzo sennie nawet...
Dojeżdżamy do Komańczy (nie muszę chyba dodawać, że cały czas leje), tam, z aparatem szaleje Wasyl, czas startu zbliża się nieubłaganie, cały czas pada deszcz. Kierujemy się w stronę startu, dookoła ciemność i deszcz, i nagle...JAK NIE WYSTRZELI !!!
(Muszkiet albo inna dubeltówka) i poszło!!!

Zaczęło się!
Jeszcze nie wiemy, co nas czeka, ale... równo z wystrzałem tego cholerstwa PRZESTAŁO PADAĆ :)
Spokojnie, nieśpiesznie biegniemy...
Nie wiem, czy to kwestia idiotycznej pory, śniadania o porze nieludzkiej, niewyspania czy zwyczajnego stresu, ale biegnie mi się tak jakoś mało komfortowo. Oczywiście to po średnio długiej chwili minie. W międzyczasie wśród tej nocnej ciszy (a raczej nocnego tupotu) mija nas samochód z kamerzystą i światłem prosto w oczy, jadą chwilę obok nas (zapewne dlatego, że w zespole jest kobieta, a tam nie biegnie zbyt wiele kobiet. No dobra...nawet ja nie jestem w stanie wysnuć śmiałej hipotezy, że zatrzymała ich przy nas moja obezwładniająca uroda:))
Biegniemy... Zaczyna się brzask – miła chwila:)
Zulus wydaje dyspozycje o rozłożeniu kijków; posłusznie je rozkładam. Zaczynają się błota.

(I tu mała dygresja...
Otóż...zwykłe i niewinne słowo błoto nie jest w stanie oddać głębokości ani konsystencji tego, w czym przyszło nam się przemieszczać do przodu. Otóż zwykłe i niewinne z pozoru powiedzenie „zapadać się po kostki” nabiera tu nowego wymiaru. Wymiaru wielkiej dosłowności, powiedziałabym:)

Nagle wśród tego błocka potok. Podobno w zwyczajnych warunkach jest to zwyczajny strumyczek, który przekracza się jednym krokiem; ale nie dzisiaj. Dzisiaj jest to wezbrana woda szeroka na jakieś trzy metry i o mocno rwącym nurcie. Na szczęście jest przez nią przerzucony olbrzymi pień ściętego buka. Oczywiście po przebiegnięciu przez niego przeszło stu pięćdziesięciu par nóg jest już nieźle ubłocony i wyślizgany, ale ustawiam się karnie w kolejce rosłych mężczyzn. Staram się nie myśleć o tym, że mam lęk przestrzeni i pokonywanie tego typu przeszkód zawsze mnie przerasta psychicznie. Wchodzę na pień; na środku chwila, która w normalnych warunkach skończyłaby się atakiem histerii. Problem cały w tym, że o warunkach da się powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że są normalne:)
Tłumię w sobie chęć wybuchnięcia płaczem i docieram na drugi brzeg. Wszyscy uczestnicy tej eskapady już chwilę później dostają lekkiego ataku śmiechu, kiedy okazuje się, że kilkanaście metrów dalej znów musimy przekroczyć ten sam potok, ale tym razem już żadnego pnia nie ma. Włazimy do lodowatej, rwącej wody, która sięga mi powyżej kolan i wyłazimy po drugiej stronie. Nie, nie będę łgała i twierdziła obłudnie, że biegniemy. Nie, nie biegniemy. Każdy krok jest walką o to, by nie utonąć w błocie, wodzie, nie przycedzić tyłkiem w mokre błocko i generalnie by jakoś utrzymać się w pionie.
Tymczasem wstał dzień. Jeziorka Duszatyńskie wyglądają pięknie... Szkoda, że nie mam czasu, by je choć chwilę popodziwiać, czy fotkę machnąć. Limit czasowy na pierwszym przepaku i przemożna chęć nieprzekroczenia go nie pozwala na zatrzymywanie się.
Więc: do przodu. Przez chwilę robimy to razem z Tytusem i Miłoszem, potem znów sami.
Kiedy Zulus mówi, że ten odcinek nie jest w sumie taki zły, zaczynam podejrzewać na co się porwałam. Chyba w oku błyska mi coś dziwnego, a może po prostu mój Mistrz potrafi mnie nieźle wyczuwać, ale wypowiada znamienne słowa: „Gaba, nie musimy tego biegu ukończyć, ale dobrze byłoby, żeby nas nie zdjęli na pierwszym przepaku”. To wprowadza właściwą perspektywę. Więc do przodu, do przodu, do przodu. Czasem nawet udaje się biegnąć ;)
Docieramy do pierwszego przepaku. Zjadam batonika musli, łykam wodę i ruszamy dalej.
Gdzieś tam po drodze telefon od Roberta, jak sobie radzimy. Uspokajam go, ze co prawda jesteśmy po limicie, ale wszystko jest w porządku. Robert delikatnie mnie buntuje i mówi, żebyśmy w razie czego nie pozwolili się zdyskwalifikować, bo warunki są trudne.
Zatrzymujemy się i idę w krzaczki (uch!! Jak ja tego nie lubię!), potem korzystając z okazji, a raczej z tego, że stanęliśmy, wyciągam aparat i Zulus robi mi jedyne w czasie całego tego biegu zdjęcie; chodzi mi o udokumentowanie stopnia zabłocenia moich butków.
Chwilę po telefonie Roberta, czyli po czterech i pół godziny biegu, zaczyna padać deszcz i będzie już padał do końca...
Na szczęście mam przy sobie czapeczkę, która pożyczyłam od mojego syna. Czuję się w niej z lekka idiotycznie, ale dość duży daszek chroni moją twarz przed bezpośrednim kontaktem z kroplami deszczu (no cóż...to, że jestem przemoczona na ogół mi nie szkodzi, ale deszcz padający na twarzy i oczy denerwuje mnie zawsze). Oczywiście już po pół godzinie biegu w deszczu jesteśmy oboje przemoczeni, ale nie przeszkadza nam to. Generalnie jest w porządku (mówię o samopoczuciu, bo tempo absolutnie w porządku nie jest). Tuż nad Cisną telefon od organizatorki, która pyta, czy wszystko w porządku, bo długo nas nie ma. Ja, moim spokojnym i pewnym siebie głosem, mówię, że wszystko jest w najlepszym porządku. Wiemy, że jesteśmy spóźnieni, ale nic niepokojącego się nie dzieje. Po prostu warunki na trasie są ciężkie, to jest mój debiut, ale nie powinna się martwić, bo wszystko jest pod naszą kontrolą. Pani mi wierzy (albo nie ma wyjścia, albo mój pewny siebie głos to sprawił – wolę w to nie wnikać). Szybka narada i podejmujemy decyzję, że nawet jeżeli nas w tej Cisnej zdyskwalifikują, to po prostu ściągniemy numery, i już jako prywatne osoby będziemy ten bieg kontynuować. Jest wcześnie, my nie jesteśmy zmęczeni, do Smereka dotrzemy spokojnie, a tam zapewne zakończymy zmagania.
Docieramy do przepaku i tam słyszmy to, co spodziewaliśmy się usłyszeć...
Pani mówi, że MUSI nas zdyskwalifikować, bo znacznie przekroczony czas, bo..., bo..., i wprawia mnie najpierw w stan osłupienia a potem wesołości, bo ona nas literalnie przeprasza za to, że nas dyskwalifikuje:)
Więc ja do niej, że spokojnie, że ja to rozumiem, że jak trzeba, to trzeba, i czy mamy oddać numery startowe. Pani, że nie, numery są nasze. Ja do niej, że planujemy kontynuować ten bieg już prywatnie. Pani ze wszech miar nam to odradza. Mówi, że warunki na trasie są koszmarne, że i tak nie mamy szans na ukończenie tego biegu w limicie, że jest zwyczajnie niebezpiecznie, że oni już nie biorą za nas odpowiedzialności, że gdyby nam się coś stało, to nie będzie już nad nami czuwał GOPR z ramienia organizatora, że nie będziemy już ubezpieczeni, że wtedy będziemy sobie musieli radzić sami, sami wzywać GOPR, i tak dalej. Bardzo podoba mi się to, co mówi, bo najbardziej w świecie nienawidzę argumentu „nie, bo nie”. Lubię wiedzieć co i jak, a pani mówi to wszystko wyczerpująco.
Odchodzimy od niej na krok, Zulus odpina i chowa numer (mój jest cały czas pod wiatrówką), i robimy krótką naradę, że kontynuujemy. Jeszcze korzystamy z zaproszenia pani, łapiemy po batoniku: Zulus - Snickersa, ja - Liona i ruszamy dalej.
Postanawiamy, że zakończymy bieg w Smereku. Nawet gdyby były siły, to nie będziemy brnąć dalej, bo nie dotarlibyśmy do Berehów przed zapadnięciem ciemności, a mimo wszystko nie chcemy robić rzeczy niebezpiecznych – las, ciemność, kilkadziesiąt kilometrów w nogach i przemoczone wyziębienie to nie jest najbezpieczniejsza mieszanka.
Ruszamy...
Przed nami Małe Jasło. Szczerze mówiąc upiorna nieco górka. To znaczy ona jest z lekka upiorna jak rok długi, ale po miesięcznych opadach deszczu jest upiorna nieco bardziej (bardzo bardziej). Ale z kolei potem jest już tylko lepiej. Ponadto ponieważ dla mnie przestała już istnieć presja czasu a raczej limitu czasowego, więc stres mnie opada i zaczynam czerpać z tego pełnię radości i przyjemności. Może ta przyjemność jest pokręcona i dziwna, bo jestem całkowicie przemoczona, zmarznięta już z lekka a końca nie widać, ale mimo wszystko – a może właśnie dlatego jest to miłe:)
Wreszcie zaczynamy na szlaku spotykać ludzi; jacyś dziwnie czyści oni:)
A my „wsiegda w pierod”:)
Smerek zbliża się nieubłaganie acz nieśpiesznie...
To już jest ten moment kiedy moglibyśmy przystanąć, ale teraz nie chcę tego robić, bo każde zatrzymanie powoduje, że zaczyna mi być bardzo zimno. Przemoczone ciuchy, przemoczone buty i skarpety nie pozwalają o sobie zapomnieć. Od kilkunastu godzin moje stopy tkwią w mokrych i bardzo ciężkich butach – czuję, że teraz przypominają już rozgotowane kalafiory i zdecydowanie nie jest to uczucie miłe. Ponadto kilkanaście godzin trzymania kijków powoduje swoisty przykurcz dłoni – rozprostowanie ich wiąże się z pewnym wysiłkiem.
Już pomijam to, ze wyglądają te moje dłonie tak, jakbym ich przez kilka godzin nie wyciągała z wody – regularne pomarszczone śliwki.
Nic to:)
Docieramy do Smereka. Od pewnego momentu pieszczę w głowie myśl o przebraniu się w suche ciuchy, które czekają przecież na mecie. Pozostaje tylko jedno – dostać się do Cisnej.
Wyłazimy na drogę i zaczynamy mozolny proces zatrzymywania stopów. Jak się nietrudno domyślić, nasza skuteczność jest zerowa. Nie staje absolutnie nikt. Zulus mówi, ze najwyżej pójdziemy do Cisnej na nogach. Ja sprzeciwiam się temu zdecydowanie. Jest mi potwornie zimno. Nie chcę już marznąć.
Mija nas busik organizatorów, potem autobus odwożący zawodników z mety do Cisnej. Zgodnie z zapowiedzią pani organizatorki w Cisnej, nie zatrzymuje się i zaczyna do nas docierać, że to, co wymyśliliśmy niekoniecznie będzie łatwe do zrealizowania.
W końcu zatrzymuje się jakaś kobieta (niech dobry Bóg opromieni jej marzenia) a na moje grzeczne pytanie, czy zawiezie nas do Cisnej, mówi „Jasne, wsiadajcie”. Krępuje mnie to, bo zdaję sobie sprawę z tego, jak my wyglądamy – dwa błotne potwory ze złożonymi kijkami w garści. Pani podwozi nas do Cisnej, i pozostaje nam już tylko kilka kroków do biura zawodów. Docieramy tam, więc czem prędzej chcę się przebrać w suche ciuchy. A czas jest już wielki, bo zaczynam mieć klasyczne objawy hipotermii; trzęsą mi się ręce, mam problem z wydobyciem komórki, trzęsie mi się głos... szczerze mówiąc z lekka bełkoczę. A tymczasem okazuje się, że moje suche ciuchy pojechały na metę – o, ironio losu!
Wydobywam więc z worka przepakowego jakieś suche ciuchy biegowe i przebieram się w nie (co wcale nie jest łatwe w sytuacji zgrabiałych i wciąż przykurczonych dłoni). Krępuje mnie ogromnie to, że nie mam do przebrania bielizny. Strasznie mnie zawstydza mój swobodnie dyndający biust....okropne uczucie – wrrr!
Co gorsza WCIĄŻ jest mi zimno. Pożyczam od Zulusa polar. No, już trochę lepiej, ale wciąż do odczucia ciepła daleko.
Nagle go głowy wpada mi szatański pomysł...otóż...na środku pomieszczenia stoi stół do ping-ponga, a na parapecie znajduję dwie paletki i piłeczkę. Co prawda nigdy w życiu nawet nie trzymałam paletki w ręku, ale jest mi zimno. Pytam mego Mistrza, czy umie grać w ping-ponga; odpowiada, że grał ostatnio dwadzieścia lat temu. Ja przyznaję uczciwie, że nie grałam jeszcze nigdy, ale jest mi zimno, będzie okazja się zagrzać...i rozpoczynamy „coś”, no bo mianem „gry” nie sposób tego określić. Jak zwał, tak zwał, ale z chwili na chwilę jest mi coraz cieplej. Po pewnym czasie nawet rozpinam pod szyją polar:)
Blisko pół godziny biegania i skakania do piłeczki nie dość, że skutecznie mnie rozgrzewa, to jeszcze oddala ode mnie wizję zakwasów:)
Pozostaje już tylko jedna obawa...
Jak zrobić, żeby w sytuacji konkretnego zmarznięcia nie zakończyło się to przeziębieniem jutro. Dawniej, kiedy byłam młodsza, chodziłam w góry z buteleczką Amola, i po dotarciu do schroniska pociągałam spory łyk. Ale dziś Amola nie mam. Wymyślam więc, że zastosuję metodę tradycyjną, czyli alkohol. Idę do sklepu, gdzie kupuję: „chleb krojony proszę i najtańszą stumililitrową wiśniówkę”; pani patrzy na mnie dziwnie:)
Wychodzę ze sklepu, odbezpieczam lekarstwo i pociągam spory łyk. W tym momencie słyszę wołanie; „Gaba!”. To Jasiek z Piotrem a także Iwona i Ula. A psiakostka! Chowam specyfik do kieszeni i gnam do nich, ale ponieważ nie wiem, ile widzieli, więc od razu przyznaje się, że kupiłam sobie wódkę w celu terapeutycznym i ją pociągam. Chwila śmiechu, chwila rozmowy, żegnamy się i każde podąża w swoja stronę.

W końcu udaje mi się dodzwonić do Mirka. Ukończyli z Markiem i są bardzo szczęśliwi z tego powodu. Jeszcze przez telefon Mirek przekazuje mi, że Dalia zrezygnowała na Smereku, i że za pół godziny powinien być w Cisnej. Ok., pozostaje mi poczekać.
I czekam grzecznie...
W końcu przyjeżdżają, zabieramy przepakowe worki i jedziemy na kwaterę zwyczajnie się wykąpać i zagrzać.
Jeszcze przekazywane na gorąco impresje i jedziemy do Cisnej coś zjeść. Po drodze do knajpy spotykamy Maćka – partnera Dalii i dalej idziemy już razem. Znów pada na „Łemkowynę”, wchodzimy, jedyny słuszny wybór zostaje dokonany, i znów siedząc przy stole nad jedzeniem opowiadamy sobie o tym, co właśnie za nami – bezwzględnie fajna chwila; a że zmęczenie daje się we znaki, więc i wieczór nie trwa zbyt długo – zwyczajnie potrzebujemy się wyspać. Założenie jest proste – śpimy do oporu, ale nie dłużej niż do ósmej. Już zasypiając proszę Mirka, by nie budził mnie rano zbyt gwałtownie, bo rzeczywiście potrzebuję się wyspać.

Rano budzi mnie chodzenie Mirka po pokoju i delikatny ból bioder. Marek poszedł na spacer. Wraca, zjadamy śniadanie, pakujemy się i jedziemy po Dalię do Cisnej. Dziś Dalia jest już w całkiem dobrej formie (podobnoż wczoraj nie była), więc w samochodzie żarcikom i przekomarzankom nie ma końca.
Oczywiście los, by mógł postawić kropkę nad i, daje nam w prezencie przepiękny poranek i niebo bez jednej chmurki. Żałuję szczerze, że Mirek ma zakwasy, bo poszlibyśmy jeszcze choć na połoninę popatrzeć, a tak...pozostaje nam oglądanie Bieszczadów zza szyb samochodu:(
W Tarnowie żegnamy się czule z Markiem i zostawiamy go pod jego domem, a sami jedziemy dalej. Popołudnie tej wspaniałej przyjacielskiej wyprawy kończy się dla mnie w naszym sadzie, gdzie Jaś gra specjalnie dla Dalii i Mirka maleńki koncercik.
Ależ ja się cieszę, że po powrocie zastałam wszystko w doskonałym porządku, dzieciaki zadowolone i szczęśliwe, dom stoi, pies wariuje ze szczęścia, wodę z drogi wypompowali dzielni strażacy wezwani przez sąsiada, woda w przyziemiu w większości wypompowana przez Piotrka zdążyła już wsiąknąć...Słowem...wszystko gra:)

Jedynym dysonansem w tym paśmie szczęścia i zadowolenia jest pytanie Piotrka: „Po co ci to było, jeżeli nawet nie ukończyłaś?”
A tymczasem ja nie mam poczucia przegranej, nie mam wrażenia poniesionej klęski. Zrobiłam pod opieką mojego Mistrza to, co mogłam zrobić, co było w zasięgu moich możliwości bez ryzykowania zdrowiem i bezpieczeństwem, i jest dobrze.
Tak po prostu...
Pięćdziesiąt kilometrów z siedemdziesięciu ośmiu...
Mało?
Może, ale mi wystarczy...przynajmniej na razie:)



A na marginesie...
W pewnym momencie na szlaku – już za Cisną – zadałam Zulusowi pewne pytanie:

- Mistrzu, zapytam cię o coś, ale odpowiedz mi zupełnie szczerze, a nie tak, żeby mi przykro nie było. Ok.?
- Ok., pytaj.
- Słuchaj, czy ja jestem nienormalna? Zdyskwalifikowali nas, a ja w ogóle nie mam wrażenia porażki, nie czuję się przegrana, czuję się zupełnie w porządku. Czy to jest normalne?
- To zależy od tego, jak do tego biegu podeszłaś. Jeżeli nie był to dla ciebie zryw ambicji, że po trupach, a do celu, to to jest akurat normalne. Ale gdyby był, to wcale nie czułabyś się teraz dobrze.
- No tak...nie był. To było zmierzenie się z marzeniem, ale nie na zasadzie „po trupach, a ukończę”
- No widzisz...


No i jak ja mam tego mojego Mistrza nie lubić?
Biegowo jesteśmy z dwóch skrajnie różnych bajek, ale lubimy się jako ludzie i chyba całkiem nieźle rozumiemy.
Myślę, ba, ja jestem przekonana, że biegnąc z innym partnerem miałabym wrażenie, że kogoś zawiodłam.
A tak?
Zaliczyłam kolejną wspaniałą przygodę biegową, bardzo fajny przyjacielski weekend, a w dodatku jeszcze nauczyłam się czegoś o sobie:)
W sumie...sporo plusów:)


Mistrzu...dziękuję za wszystko...
Mireczku...dziękuję za to, co zwykle i za jeszcze trochę...
Dalia...miło było z Tobą jechać...
Marku....te trzy dni w Twoim towarzystwie to była prawdziwa przyjemność....






Zdjęcie to ta jedyna fotka, która udało mi się przywieźć z biegu:)


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


Zulus (2010-06-09,06:04): Wisisz naszym koniom,że pół godziny później pójdą na pastisko;-))
Zulus (2010-06-09,06:05): ups,literóweczka się wkradła:)
mamusiajakubaijasia (2010-06-09,06:21): Pomyziam je po chrapach, Mistrzu. Oczywiście jak mi pozwolą:)
Rufi (2010-06-09,08:27): No Gaba, to chyba Twoj styl pisania sprawił że przeczytalam cały ten wpis Ty humanistko :-)))) 50km to dla mnie coś nieosiągalnego :-) Wielkie gratulacje: za wyczyn, za podejście i wielką radość:-)
mamusiajakubaijasia (2010-06-09,10:09): Nie, Iza, nie robiłam po drodze notatek. Ja mam raczej dobra pamięć ;)
Tom (2010-06-09,11:21): Zdobyte doświadczenie zaprocentuje za rok a odnowa biologiczna z błota to taki extra dodatek. Gratuluje odwagi i zazdroszczę przygody. :))
Hepatica (2010-06-09,13:28): Gabrysiu, przez Ciebie kiedyś mnie np. zwolnią z pracy lub cała rodzina umrze z głodu:))). Wspaniały wpis. Gratuluję Ci pokonania własnych słabości z usmiechem na twarzy:))). Masz powody do dumy i już!!!:)))
Jasiek (2010-06-09,14:13): Mnie z pracy już nie zwolnią, ale dzieci wrócą do domu, a obiad nie ugotowany!... ale co se pobiegaliśmy po góreckach w błocku, to nasze, i nikt nam tego nie odbierze! :)
Toya (2010-06-09,14:16): scena z chlebem i wiśniówką ..kładąca! żałuję, że mnie tam nie było :)
Marfackib (2010-06-09,14:34): Gratuluję Gabrysiu walki na trasie, 50 km w tych warunkach to naprawdę wielgachny kawał drogi i niesamowity wyczyn. Pozdrowionka :-)))
tdrapella (2010-06-09,14:39): Dobrze, że miałem dziś trochę luzu w pracy i z kilkoma przerwami udało mi się przeczytać do końca ten bardzo ciekawy wpis. Zazdroszczę wam takiej wyrypy. Takich przeżyć się nigdy nie zapomni. A i sama myśl o wędrówce/biegu parami jest super. Już myślę, by może spróbować namówić mojego ojca na przyszły rok. On tez lubi takie rzeczy, a i okazja do pobycia trochę razem. Wielkie gratulacje! Mam nadzieję, że kiedyś poznam osobiście Zulusa, może jak się zdecyduje na połówkę w Getegorgu, co wiem, że mu chodzi po głowie :)
(2010-06-09,20:03): Ranyboskie, może kiedyś się zbiorę i to przeczytam:-)))
adamus (2010-06-09,21:49): Gaba, nawet Twoje wspaniałe "pióro" nie jest w stanie oddać tego co przeżywaliśmy w Bieszczadach!! Niemniej fajnie czytało się ten wpis i choć na chwilkę mogłem wrócić w Biesy:))))
ursel_44 (2010-06-09,21:59): Powtórzę się. Gaba, muuuuusisz pisać książki;-) Zaczytałam się i zapomniałam że gotuję rosół. Pozdrowienia i gratulacje! A Katorżnika nie chciałaś pobiec;-) Był krótszy, cieplejszy i przyjemniejszy.
mamusiajakubaijasia (2010-06-10,05:57): Ula...ja dalej nie chcę pobiegnąć Katorżnika - nie moja to bajka:)
mamusiajakubaijasia (2010-06-10,06:00): Mireczku....gdybym swoim pisaniem miała oddać "wszystko", co się wydarzyło, to zdecydowanie musiałaby to być powieść. (No cóż...nowela jest jednowątkowa, a tam wiele wątków trzeba by snuć...z przyjemnośćią, bo tak, jak ustaliliśmy, ten wyjazd był jedną wielką radością:))
ursel_44 (2010-06-10,13:50): Toż, jak zobaczyłam zdjęcia Toyi, pierwszą myślą było "Ale mieli Katorżnika":-)
ursel_44 (2010-06-10,13:52): A odnośnie Twej odpowiedzi dla Mirka...patrz mój wpis wyżej;-)
mamusiajakubaijasia (2010-06-10,14:33): OK, Ula...jak mi znajdziesz wydawcę, to napiszę książkę. OBIECUJĘ :)))
jacdzi (2010-06-11,00:21): Gdybym byl w tej chwili w czapce to by mi z glowy spadla: CZAPKI Z GLOW!







 Ostatnio zalogowani
tatabeba
12:55
BemolMD
12:49
mabole
12:45
Lego2006
12:40
Rehabilitant
12:34
kos 88
12:21
ONszymON
12:11
runner
11:50
stanlej
11:39
martinn1980
11:31
eferde
11:20
kostekmar
11:14
rys-tas
11:13
bigbieg
11:01
Kantatek
10:56
Honda
10:48
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |