Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [22]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Woland
Pamiętnik internetowy
Blog biegowy

Michał Wolański
Urodzony: 1981-07-03
Miejsce zamieszkania: Bydgoszcz
35 / 125


2009-10-12

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Jestem MARATOŃCZYKIEM !! (czytano: 1691 razy)



Tym razem będzie dłużej niż wczoraj :)

Trzeba było w końcu stanąć naprzeciw tego wyzwania. W zeszłym roku trenowałem ciężko, ale w ostatniej chwili zdrowie nie pozwoliło wystartować. W tym roku trenowałem beznadziejnie, ale mimo to zdecydowałem się. Nie można było odkładać tego w nieskończoność. Już jakiś czas temu zarejestrowałem się i zapłaciłem.

No i czas nadszedł. Do Poznania pojechałem już w sobotę z Elą. Ela biegła na dychę. Odradza się po problemach zdrowotnych. Ona oczywiście jest niezadowolona ze swojego startu, ale moim zdaniem, biorąc pod uwagę ten rok, poleciała świetnie. I BEZ DYSKUSJI MI TU!!

Na Malcie byłem już około 13.30. Dostałem się jakoś do brata, u którego nocowałem, choć nie było to łatwe. Sporo się pozmieniało jeśli chodzi o komunikację miejską od mojego wyjazdu z Poznania i albo tramwaj nie jechał tam gdzie myślałem, albo przystanku w ogóle nie było tam, gdzie ostatnio (4 lata temu) był... Jakoś się udało. Szybki makaron i powrót na Maltę. Po latach spotykam się z Marassem, odbieram pakiet startowy, potem dołączają jeszcze Tomek i Runnerka i jeszcze kilka nieznanych mi osób. Organizacja wyśmienita. Okienka z podziałem wg numerów startowych to świetny pomysł. Wszystkie formalności załatwione w minutę. Pakiet startowy bardzo ciekawy. A najciekawsza... piłka do koszykówki.

Niestety ze znajomymi nie pogadałem zbyt długo, bo spieszyłem się na odprawę grupy biegaczy niewidomych i słabowidzących. W ostatniej chwili udało mi się włączyć do ich klasyfikacji, a w Poznaniu robili Mistrzostwa Polski. Miła kolacyjka w hotelu Polonez, kilka słów organizacyjnych, przy okazji kazdy powiedział trochę o sobie. W grupie były dwie osoby z ponad setką maratonów! Oraz 4 biegaczy zupełnie niewidomych, biegnących z przewodnikami. To dopiero jest wyczyn!

Po odprawie szybko do brata, tragikomedia w wykonaniu 11 panów ubranych na czerwono i spać. W międzyczasie oczywiście hektolitry izotoniku oraz vitargo, makarony, rodzynki, czekolada i co tam jeszcze wpadło. Noc jako taka, choć z przebudzeniami. Ale nie miałem bezsenności od 5-tej nad ranem. Obudził mnie budzik i pierwsze wrażenie to ZIMNOOOOOOO... Nie chcę wychodzić ze śpiwora, a biegać?? Jakiś absurd! Ale co robić, zebraliśmy sie i z bratem ruszyliśmy nad Maltę. Bałem się zapchanych tramwajów, ale było ok. Dojechaliśmy bez problemu. Lekkim truchcikiem na start. I logistyka. W co się ubrać, co zabrać ze sobą. Pobiegłbym w startowych spodenkach, ale musiałem zabrać ze sobą żele, dlatego wziąłem krótkie, ale z kieszeniami. W ostatniej chwili przed startem zrzuciłem koszulkę z długim rekawem i wziąłem tylko startową na ramionkach. Było już dość ciepło. Do kieszeni kilka chusteczek, trzy żele i opaska uciskowa na kolano. Na rękę Garmin, opaska na klatę i w drogę. Trochę długo nam zeszło na organizacji, więc do grupy na 4:30 dołączyłem w ostniej chwili przed startem. Przywitałem się, ustawiłem i czekamy.

Nie wiem czy starter nie strzelał, czy był tak daleko że nie usłyszałem. Po prostu nagle tłum ruszył. Chyba około 4 i pół tysiąca biegaczy! Z głośników Rydwany Ognia. Łzy w oczach. Rozpłakałem się jak dziecko. Przebiegłem linię startu, uruchomiłem stoper i w drogę!

Od początku gorący doping. Wszędzie pełno ludzi. I już od początku zagrzewają biegaczy do boju na wszystkie możliwe sposoby. Piszczałki, trąbki, a na przejściu nad ulicą która biegliśmy bębniarze. Nogi same się rwały. Coś pięknego. Na szczęście wyrwać do przodu za bardzo nie było jak, ze względu na tłum, więc biegnę razem z pacemakerami. Zaczynam układać w głowie bieg. Myśleć o tym, co robię. Trzeba biec po wewnętrznej, scinać zakręty jak tylko się da. Na przestrzeni 42,2km bieganie po zewnętrznej to dokładka ładnych kilkuset metrów, o ile nie ponad kilometra. Omijać przeszkody, takie jak kratki od kanałów. Nie biec po nich, bo są nierówne. Nie przeskakiwać ani nie wydłużac kroku by przeskoczyć. Obiegać. Robić jak najmniejsze kroki. Minimalne, jakby tylko szurać po ziemi. Przeciez tych kroków będzie około 60 tysięcy!! Każdy najmniejszy niepotrzebny ruch zostanie pomnożony razy 60 tysięcy!! Planuję żele. Jeśli nic nieprzewidzianego się nie wydarzy, to jem żel około 20-tego, około 30-tego i około 36-tego kilometra. Staram się przed punktem odzywczym, żeby od razu zapić wodą. Oczywiście korzystać trzeba z każdego punktu, bezwględnie. Niezaleznie od tego czy chce się pić czy nie.

Tak rozmyślając jestem już na Rondzie Śródka. Kilka kilometrów zniknęło z trasy nie wiem kiedy. Jestem blisko grupy na 4:30, choć widzę, że biegną raczej na brutto, czyli szybciej niż bym planował. Za chwilę pierwszy punkt odżywczy. Organizacja super - stoły po obu stronach drogi, kilka stołów z każdym "asortymentem", żeby nie tworzył się tłok. Najpierw woda do moczenia gąbek (choć w tej temperaturze nie wiem czy ktoś się skusił), później woda do picia, izotonik i banany. Ja piję tylko izo. I niestety od razu spostrzeżenie - ile można błagać, by nie wyrzucać kubków pod nogi... Jakim jest problemem odczekanie z kubkiem w ręku aż będzie się blisko krawężnika i wyrzucenie kubka poza trasę? Kubki to jedno, a tu jeszcze doszły skórki od bananów... Cała droga usłana nimi. Przygłupy które tak rzucały nawet nie pomyślały, że będą tędy biec drugi raz. Zyczyć im można chyba tylko skręcenia nogi na własnej skórce...

Z oddali słyszę zbliżającą się karetkę na sygnale. Po chwili orientuję się, że jesteśmy na kursie kolizyjnym. Zastanawiam się, co będzie. Karetka przejechać musi, ale jak zareaguje tłum? Duch Maratonu jednak panował nad wszystkimi. Oglądacie codziennie karetki przebijające się z trudem przez gąszcz samochodów, wśród których zawsze znajdzie się kilka prowadzonych przez bezmózgich idiotów, którzy są ważniejsi od wszystkiego i wszystkich? My tutaj walczymy o utrzymanie równego tempa na całej trasie. Wiemy, że każde zaburzenie może nas wiele kosztować. Że każde zatrzymanie może być ostatnim. A mimo to tłum staje jakby na komendę. Nikt nie przebiega w ostatniej chwili przed karetką. Nikt nawet nie wystawia nogi przed zatrzymujący się szereg. Karetka przejezdża nawet nie zwolniwszy. To są Maratończycy!

Biegnę. Dawno nie widziałem tablicy z oznaczeniem kiloemtrów. W końcu widzę ósemkę. Patrzę na Garmina. Mam już ponad sto metrów nadróbki. Pilnuję się, by nie popełnić błędu z Piły - tempo z Garmina jest już tylko orientacyjne (mówi, czy zwalniam czy przyspieszam). Realne tempo z biegu muszę kontrolować na podstawie tablic. 32 minuty na 5 kilometrów. Łatwo się liczy.

Gdzieś z pobocza woła mnie Tomek. Biegacz, który wciągnął mnie do tego sportu i namówił na maraton. Ostatnio nie biega, ale nie mógł nie wyjść pokibicować. Macham i biegnę dalej. Ale nawet kilka sekund takiego spotkania na odległość podbudowuje.

Przebiegam przez matę pomiarową. To 10-ty kilometr. 1:04:56 brutto. Biegnę szybciej niż powinienem, ale pozwalam sobie na to. W końcu 4:30 to bardzo ogólne założenie, nie mam pojęcia na co mnie stać. A że grupa tyle biegnie to jestem z nią. Niestety nie udało się na starcie znaleźć ani Runnerki ani Rafała, z którym wstępnie się umawiałem, więc biegnę sam. Nie przeszkadza mi to.

Atmosfera jest wspaniała. Wszędzie kibicujące tłumy, co chwilę zespoły muzyczne, coś niesamowitego! Przy niektórych az chce się zatrzymać i posłuchać, tak fajnie grają.

Trasa głównie w dół. Podbiegi są, nawet wbrew zapowiedziom odczuwalne, ale zbiegów jakby więcej i jakby bardziej strome. Trasa na pewno bardzo szybka i na pewno bardzo przyjemna. Kilometry mijają. Zahaczamy o Wildę, tam jeszcze widzę pacemakerów na 4:30 i wracamy w stronę centrum. Gdzieś tu tracę kontakt z grupą 4:30, zostają za mną. Mijam biegacza w mundurze i z hełmofonem. Szacunek! Strażak biegnie poboczem w przeciwną stronę. Krzyczę do niego, że biegnie pod prąd, troch się smiejemy i żartujemy z biegaczami wokoło. Jednak generalnie panuje cisza. Trochę szkoda, ale kazdy jednak pilnuje sił. Ja macham do każdej większej i głośniejszej grupy kibiców oraz do kazdego zespołu, który mi się podoba. Kibice na ogół stają się wtedy jeszcze głośniejsi, a zespoły odmachują, o ile mają wolne ręce :)

Minąłem już Rondo Rataje, moje studenckie okolice. Łza się w oku kręci. Powoli zbliżamy się do połowy. Jeszcze nie minęliśmy półmetka, a ludzie już idą! W pojedynczych przypadkach to na pewno zdarzenie losowe, ale w większości nieodpowiedzialność i przecenienie własnych sił. I to jakie!! Być może i ja będę maszerował, ale przecież nie na 18-tym kilometrze, gdy przed nami jeszcze 24. Na pewno ogromną rolę odgrywa tu ubiór. Wiele osób startowało ubranych jak na ryby w grudniu. Ja mam krótkie spodenki i koszulkę na ramionkach, a ludzie są w długich spodniach, kurtkach i czapkach. Przecież jest absolutnie oczywiste że ich termoregulacja tego nie zniesie. Niestety, będą mieli bolesną nauczkę na przyszłość.

Przed punktem odzywczym na 20-tym kilometrze jem pierwszy żel. Czuję już pomału ubytek energii, więc czas najwyższy. Punkty odzywcze tak naprawdę są częściej niż co 5 kilometrów. Może to wynika z tego, że pętle są dwie, a może organizatorzy specjalnie dorzucili kilka dodatkowych. Tak czy siak - super.

Szykuję się na dublującą nas czołówkę, czekam na nich. Ale ich cały czas nie ma. Widziałem ich raz, gdy biegliśmy Drogą Dębińską a oni już wracali. Jak nie-ludzie. Pędzili jak wiatr, dumnie prowadzeni przez wielkie oflagowane samochody. Myślałem, że spotkam ich ponownie gdzieś przed moim półmetkiem, że będę im ustępował drogi, ale nie, nie dogonili mnie.

Mijam półmetek z 3 minutami zapasu w stosunku do tempa na 4:30. Z boku trasy krzyczy brat. Macham, robi fotkę. Później okaże się, że na fotce widać wyłącznie moją machającą rękę, bo resztę zasłonił inny biegacz.

Znowu przebiegamy pod pasażem nad ulicą. Na górze nadal tłum kibiców, nadal grają bębny. Skręcamy w prawo w stronę Ronda Śródka. Jakiś melancholijny jest ten zakątek, bo znowu zanurzam się w sobie i analizuje sytuację. Ubytek energii był, ale znikł po wszamaniu żelu. Tempo jest za szybkie, ale równe. Czy zwalniać? Pewnie powinienem, ale przecież nie wiem na ile mnie stać. Może tylko na 4:30, a może na 4:15. Skoro biegnę równo i bez problemów, to nie ruszam tempa. Nasłuchuję raportu o usterkach. Lekko pobolewa kostka, nadwyrężona jeszcze w Pile. Ale wiem, że ten ból zniknie. Będzie powracał co jakiś czas, ale będzie też znikał. Trochę kłuje kolano. To już mniej wesołe, ale ten ból także niedługo zniknie. Najbardziej niepokoi mnie mrowienie w łydce. To chyba początek skurczu, a jest przecież bardzo wcześnie. Dopiero około 24-tego kilometra. Rozluźniam łydkę najbardziej jak mogę, robię najkrótsze jak tylko mogę ruchy nogą. Mrowienie pomalutku ustępuje.

Kilometry przesuwają się gładko. Punkty żywieniowe z postojami tylo na moment brania łyku napoju. Być może lepiej jest maszerować aż do opróżnienia kubeczka, żeby nie narażać się na kilka cykli stop-start na każdym punkcie, ale nie robię tak. Przechodzę do marszu by wziąć łyk i od razu ruszam. Tak ze trzy razy na każdym punkcie.

No i oczywiście walka o przeżycie na stosach kubków i skórek od bananów. Przecież tyle się o tym mówi przed kazdym biegiem... Pośliznąłem się kilka razy, na szczęście za kazdym razem bez wpływu na bieg. Ale tu naprawdę można złamać rekę upadając, lub zrobić sobie jeszcze coś groźniejszego.

Znowu mijam Tomka, znowu krzyczy. Odkrzykuję, że biegnę za szybko, właściwie niebardzo wiedząc po co. Po pierwsze on to wie, po drugie żaden to powód do dumy. Znowu biegniemy w stronę Wildy. Gdzies przy PKSie jedna z wielu bram specjalnie dla nas, przy niej tańczące dziewczyny i masa kibiców. Jesteście wspaniali! Nigdie takich nie spotkałem. Cały łuk, którym skręcamy w Drogę Dębińska, jest obstawiony. Wszyscy wiwatują.

Znowu przebiegam po macie pomairowej. 3:08:22 netto na 30km. Tempo gdzies na 4:25. Miga mi przed oczami tabliczka "30km". Jak znak graniczny... Przez chwilę świadomość jakby się zatrzymuje na stop-klatce. Dalej jeszcze nigdy nie byłem. Poznałem swój organizm do tego miejsca. Nigdy nie pytałem go co zrobi dalej. Za chwilę się dowiem...

Z Dolnej Wildy wracamy na Drogę Dębińską. Tutaj znowu armia kibiców. Nadal stoją, a przeciez my jesteśmy ogonem. Czołówki już tu nie będzie. A mimo to są tu całe rodziny. Mają baloniki, piszczałki, robią tyle hałasu ile tylko potrafią. Ktoś życzy mi powodzenia wołając po imieniu. Patrzę, nie znam, ale patrzy na mnie i się uśmiecha. Mam imię na koszulce, więc pewnie przeczytał. Macham i krzyczę do kibiców, że są najwspanialsi w Polsce. Nie wiem czy tak jest, ale oni też nie. A dla mnie są najwspanialsi w całej galaktyce. Po tym okrzyku wśród kibiców podnosi się taka wrzawa, jakby właśnie padł rekord świata. Wracamy w stronę centrum. Teraz już mniej więcej cały czas w stronę mety. Nie będziemy już odbiegać od niej żeby wracać, poza małym kółkiem Na Krzywoustego. W międzyczasie kolejny żel, znowu gdy czułem, że słabnę. Gdy skrecamy w kierunku mostu Królowej Jadwigi z tłumu wyskakuje Patryk, który zawsze pogania mnie okrzykiem "dymasz Woland, dymasz!". Tym razem było coś innego, ale równie budującego. Przybiliśmy piątkę. Za plecami usłyszałem tylko "jeszcze tylko 7". Tak, to już 35-ty kilometr.

Czytałem kiedyś krótkie podsumowanie maratonu. Do 30-tego kilometra jest fajnie. Między 30-tym a 36-tym jest niefajnie. Między 36-tym a 41-wszym chcesz umrzeć. A po 41-wszym planujesz kolejny maraton. Czyli wbiegam w najgorszą strefę. Ale jednocześie dociera do mnie, że mogę zwolnić do 7"/km i i tak zmieszczę się w wyniku 4:30. Zaczynam oczekiwać. JEJ.

Na most trzeba wbiec. Czuję już mięśnie. Na ostatnim punkcie żywieniowym po zatrzymaniu na picie po raz pierwszy czułem odrętwienie całych nóg. Nie ma żadnego bólu, po prostu zmęczenie mięśni. Biegnę przez Rondo Rataje, mojam kolejne tabliczki. Jest już dość ciężko. Ale kazdya grupa kibiców i kazdy kolejny zespół jednak wyzwalają kolejną odrobinkę energii. Macham wszystkim. Przy zespołach grających mocniejszą muzykę macham do rytmu wyciągniętę w górę ręką, a nawet lekko głową. Być może to przejaw głupoty. Być może będę musiał zapłacić za to. Ale chcę to robić. Chcę pokazać tym wspaniałym ludziom, że nie stoją tu bez sensu. Przecież oni są tu od 4 godzin!!! Mi jest goraco, ale gdybym stał w miejscu pewnie bym marzł. A oni stoją tam i machają, krzyczą, piszczą, walą w bębny... Tylko po to, by mi i innym lepiej się biegło. Nie mogę pozwolić by nie widzieli, że doceniamy ich wysiłek. A każde machnięcie do nich powoduje jeszcze większy wzrost ich entuzjazmu. Jestem na Krzywoustego. To już naprawdę końcówka. Ogromna liczba ludzi idzie. Czasami muszę robić niebezpieczny slalom, bo nie wszyscy idą bokiem drogi. Wszyscy byli przede mną, więc z pewnością się przecenili. Choć na tym etapie kazdego może to spotkać. Każdego może spotkać ONA.

Zbiegamy w dół, na ostatnią małą agrafkę, pod wiadukt, którym przed chwilą biegliśmy. Ostatni żel, teraz popity już tylko wodą. Jest już ciężko. Cały czas nic nie boli, tylko po prostu energia się kończy. Ale cały czas macham. Nie odmówię sobie tego. Powiedziałem sobie kilka kilometrów wcześniej, że mogę ukończyć marszem, ale będę się świetnie bawił na trasie. Wolę to niż dobiec z nosem wpatrzonym w ziemię i ruchami jak robot.

Ostatni żel nie przynosi odczuwalnej poprawy, choć pomaga z pewnością. Ale ja cały czas wyprzedzam maszerujących i cały czas nie muszę maszerować. Już dawno Garmin pokazał, że mogę zwolnić do 8"/km żeby zdążyć na 4:30. Ale nie zwalniam, bo nie muszę. Jest trudno, ale pod kontrolą. Kolejna woda. A JEJ cały czas nie ma. Mojam kolejne tabliczki z oznaczeniami kilometrów, aż widzę, że na jednej jest napis "40km". Czterdzieści!! Przecież to co do końca to już są grosze! O nie, teraz nie zatrzyma mnie nic. Jeszcze kilkaset metrów wcześniej coś mogło spowodować, że nie dotrę do mety. Gdyby huknęło kolano, albo staw skokowy... Ale już za późno! Jeśli obetniecie mi nogi, doczołgam się. Jeśli obetniecie mi ręce, dotoczę się. Nie ma takiej możliwości bym nie dotarł do mety. Mijam kolejny zespół, akurat grają bardzo fajną ciężką muzykę. Podnoszę zaciśniętą pięść do góry i chwilę macham głową w takt muzyki. Wokalista macha do mnie. Nogi są ciężkie, czuję zmęczenie nawet w mięśniach twarzy, ale wysiłek dla kibiców i zespołów idzie jakby z innej puli. Nie mam żadnego problemu by poderwać się na tę chwilę zabawy.

Dobiegamy do ulicy Baraniaka. Stąd startowaliśmy. Cały czas biegniemy w dół, a mimo to ludzie idą. Dlaczego idziecie?? Jak możecie nie dać się ponieść tej magii? Przecież tu w ogóle mięśni nie trzeba zatrudniać by biec. Jak możecie nie mieć sił tutaj? Ja czuję się jak ptak. Zbiegam z góry między maszerującymi jakbym unosił się na skrzydłach. Skręcamy z Baraniaka w stronę Malty. To już! Nie ma już ulic, To wąskie deptaki i chodniki prowadzące nad samo jezioro. To koniec! Coraz mniej maszerujących. Tutaj jednak wszyscy odżywają. Starszy Pan obok mnie mówi, że to już. Pozostaje tylko przytaknąć ze śmiechem. Po chwili syczy z bólu i prawie staje w miejscu. Krzyczy, że skurcz. Odkrzykuję przez plecy, że już nie warto stawać. I nie stanął, po chwili mnie dogonił choć biegłem naprawdę szybko! Ostatni zakret i z góry spadamy jak husaria na ostatnią prostą. Bramę widzimy z daleka. W uszach szum jakby rozpoztartych skrzydeł. Kilkanaście metrów przed metą rozwinięta jest mata. Nawet nie wiem, czy jestem w grupie czy sam. Wbiegając na matę wyrzucam ręce do góry. Wbiegam na matę pomiarową. BIP!! Wiecie co to znaczy? Wiecie co znaczy BIP? Taki krótki, elektroniczny dźwięk? On mówi, że ukończyłem maraton! Za chwilę będą kolejne dowody. Medal, nazwisko na liście wyników, ale on jest pierwszy. On jako pierwszy oznajmia wszystkim, że 4 lata starań, walki z własnym organizmem, trenowania mimo problemów zdrowotnych, że to wszystko zostało nagrodzone! 4 lata walczyłem o ten BIP.

Zatrzymuję stoper dopiero po chwili. Nie będę sobie psuł zdjęcia z finiszu sięganiem do stopera. Widzę 4:24. Później w wynikach zobaczę 4:24:23. A miało być 4:30! Muszę chwilę stanąć nieruchomo. Uspokoić żołądek, serce. Muszę teraz poszukać brata. Nie wiem jak go znajdę. Ale po kilku krokach znajduję... żonę z synkiem!! Mieli być w Bydgoszczy, ale już dawno zaplanowali, że przyjadą nic mi nie mówiąc!! Jestem w szoku! Dominika głównie interesuje... kąpiel w Malcie. Oczywiście z tatą, bo przecież zawsze kąpie się z tatą. Zaczyna płakać, gdy mu odmawiamy, ale medal go uspokaja. Dumnie podziwia go na swojej szyi. Odnajduję brata i po zrobnieniu rodzinnej fotki wracamy do samochodu, gdzie czeka na mnie kolejna niespodzianka. Moje ulubione ciasto bananowe z liczbą 42 na wierzchu!! Cieszę się jak niemowlę :)

Nic mnie nie boli. Czekałem na NIĄ, a ONA nie przyszła. Ściana. Tyle o niej mówili. Że człowiek uderza głową w mur i nie jest w stanie zrobić ani kroku dalej. A jej nie było!! Nie przyszła po mnie!

Jestem zmęczony, ale nie utykam, nie boję się o kolana, o kostki, o nic. Jest w porządku. Trochę kręci mnie w brzuchu i to właściwie jedyny poważniejszy dyskomfort. Gorąca kąpiel u brata i w drogę, a w samchodzie wsuwam absurdalnie słodkie ciacho bananowe (na mleku kandyzowanym i bitej śmietanie, polecam!).

Patrzę teraz na międzyczasy. Pierwsze 10km to tempo 6"17"/km. Między 10-tym a 30-tym kilometrem tempo... 6"17"/km!! A między 30-tym a 42-gim 6"15"/km. Coś niesamowitego. Nigdy nie uwierzyłbym, że jestem w stanie pobiec w ten sposób.

Teraz trzeba tylko oddać medal do wygrawerowania nazwiska i wyniku i można przynosić do pracy żeby się pochwalić. Razem z ciachem oczywiście :)

Jeszcze raz ogromne dzięki dla wszystkich, którzy trzymali kciuki. Dla tych którzy dotarli na trasę i tych, którzy kibicowali z daleka. DZIĘKUJĘ!!

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Tomasz Ławniczak (2009-10-12,19:45): Kurka, ja tak nie potrafię tego opisać ;) Gratulacje !!
Rufi (2009-10-13,09:01): Pięęęękna relacja :-) Relacje z pierwszych maratonów są najlepsze :-) Łza aż mi się w oku zakręciła :-) A to Ci żona z synkiem :-) A jeszcze Ciebie do mnie podwiozła :-) Oj Michał, opieprzałeś się na tym maratonie :-) Czekam na ciacho w pracy !!!!!! Bedziemy świetować :-)
rombu (2009-10-13,09:42): Gratulacje! Gratuluję ukończenia maratonu i to w ładnym stylu, wspaniałej niespodzianki na mecie i jednej z najlepszych relacji z pierwszego maratonu! "BIP!! Wiecie co to znaczy? Wiecie co znaczy BIP?" - jeszcze nie, ale takie relacje jak twoja zachęcają do tego aby poznać znaczenie tego "BIP". :)
Rufi (2009-10-14,12:08): Tez mi się BIP podobał :-D
Woland (2009-10-14,12:19): Wam się BIP podobał? A jak mi się podobał!!!!!!!!!
lanaczko (2012-09-24,18:01): Wpis - majstersztyk :) Może jednak ten Poznań"12.. ;)







 Ostatnio zalogowani
biegacz54
05:35
Andrea
02:27
pawlo
01:01
Lektor443
00:30
rokon
00:10
STARTER_Pomiar_Czasu
23:49
lordedward
23:17
andreas07
23:08
Bystry1983
22:37
damiano88
22:30
saul
22:26
maiesky
22:00
aschro
21:55
Stonechip
21:52
conditor
21:46
mabole
21:45
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |